Bezimienna/Tom II/XXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIX.

Na Wasilewskim Ostrowie wiatr jesienny szalał po ulicach mało uczęszczanych, w powiewie jego czuć już było zimę powracającą na długi spoczynek. Część ta miasta o wczesnej godzinie po zmierzchu była już prawie wyludnioną. Oprócz kilku ognisk ruchu rozproszonych, reszta domostw zaparta była i ciemna. Niekiedy powóz z latarniami przesunął się w szybkim pędzie i znikał na zakręcie ulicy. W jednym tylko domu z poza okiennic i zasłon widać było rzęsiste oświecenie, ale i dokoła niego panowała cisza.
Gmach to był dosyć obszerny, choć niepokaźny i na zewnątrz nie strojny, ale przeszedłszy drzwi szczelnie zamknięte, dzielące go od ulicy, w sieni już znać było jakby przygotowania na jakieś przyjęcie. Młody, przystojny mężczyzna często przez drzwi wyglądał, jakby niecierpliwił się i czekał na kogoś.
Naostatek zaturkotał powóz mały i niepokaźny, wysiadł z niego mężczyzna, w płaszcz obwinięty, i szybkim krokiem dopadł do sieni, która natychmiast się otworzyła i zamknęła za nim, a powóz dalej pojechał.
Tajemniczy gość przebiegł sień, nie zrzucając płaszcza i nie ukazując twarzy, gospodarz wyszedł na jego przyjęcie z wielkiemi oznakami uszanowania i drzwi salonu się zamknęły.
Salon był rzęsisto oświecony, ale w nim także nie zatrzymał się przybyły, ręką dotknął dłoni przyjmującego i wszedł, jakby znał dobrze rozkład domu do gabinetu w głębi się znajdującego. Tu dopiero spadł z niego płaszcz, który śpieszący za nim młody mężczyzna podniósł skwapliwie, i zdjęta czapka odsłoniła rysy twarzy dziwne, charakterystyczne.
Przybyły mógł mieć lat czterdzieści, ale znużenie wielkie malowało się na licu pofałdowanem, pościąganem jakimiś wysiłkami duszy zbolałej. Pod czołem wydatnem świeciły małe oczy ciemne i wyraziste, nos drobny, wystające policzki, dosyć szerokie usta zdradzały typ wschodni. Ponad skroniami roztaczała się peruka wedle ówczesnej mody z tyłu zakończona harbajtlem z czarną wstążką. Ubrany był po cywilnemu, chociaż ruchy i postawa raczej żołnierza oznajmiały.
Bystrem spojrzeniem objął pokój, do którego wszedł, i rzucił się na stojącą kanapę, nie mówiąc słowa. Przed nim, w postawie oczekującej, gospodarz, człowiek młodo jeszcze wyglądający, ubrany wytwornie i bogato, stał na rozkazy.
Gość jeszcze raz podał mu rękę i westchnął.
— A! — rzekł nareszcie, jakby się własnego obawiał głosu — dobra i chwila spoczynku, gdy się człowiek wyrwie z pęt etykiety! Józefie Kajetanowiczu, musiałem dziś widzieć się z tobą. Nie chciałem, żebyś ty jechał do Gatczyna, bo by jutro wiedziano o tem tutaj, sam więc przybyłem do ciebie. Słuchaj, mam do ciebie prośbę...
Gospodarz skłonił się i rzekł tylko:
— Rozkaz.
— Ja nikomu rozkazywać nie mam prawa, — smutnie odpowiedział przybyły — nie pytaj mnie na co? nie wchodź w powody, Józefie Kajetanowiczu... ja potrzebuję pieniędzy, ogromnie wiele pieniędzy.
Oko gospodarza padło badawczo na twarz gościa, który pobladł, jakby milczeniem powiedzieć mu chciało:
— Strzeż się....
— Nie mów mi nic! nic! dasz mi lub nie, czego żądam?
— Wasza Wysokość wiesz — odrzekł gospodarz — iż oddam jej chętnie wszystko, co mam... ale... mamże tyle, ile potrzeba?
— To twoja rzecz — odparł przybyły — dwa kroć sto tysięcy rubli... dwa kroć sto tysięcy rubli!
Ten, do którego mówił gość, pobladł i mimowolnie schwycił się za głowę...
— Nie suma mnie przestrasza — zawołał — ale jej użytek.
To mówiąc, upadł na kolana, złożył ręce i, nie mówiąc słowa, o coś błagał... Zrozumiał go przybyły i uśmiechnął się gorzko, ironicznie.
— Nie lękaj się, nie lękaj — szepnął. — Moi wierni mrą z głodu, ja tego nie ścierpię.
Dwa kroć sto tysięcy rubli!
— Będą! — zawołał ten, którego nazwał przybyły Józefem Kajetanowiczem — być muszą! znajdę je, choćby...
Nie dokończył i powtórzył:
— Być muszą!
— Kiedy mam po nie przybyć? — spytał gość.
— Ja sam je przywiozę!
— Nie można! jutroby Zubowowie wiedzieli, na co wam potrzeba było pieniędzy.
Ale jeśli Bóg sprawiedliwy kiedy dozwoli mi się wam wywdzięczyć, zobaczycie, iż i ja mam serce i umiem cenić cnotę.
Powóz zaturkotał przed domem, ale go minął... gość, który się był już ruszył, usiadł znowu.
— Józefie Kajetanowiczu, rachuję na was... a to, co między nami jest, ma pozostać między nami dwoma i żywa dusza wiedzieć o tem nie będzie.
Józef skłonił głowę, rękę przyciskając do piersi.
— Nikt! słyszycie? nikt! nawet najbliższy...
— Nigdy! żąda przysięgi W. Wysokość?
— Słowo uczciwego człowieka jest przysięgą, dość mi na niem.
Powóz zaturkotał znowu... tym razem gość wstał żywo, wziął czapkę, narzucił płaszcz i wybiegł w ulicę, a wkrótce potem znikł powóz, który go zabrał.
Odprowadziwszy go do drzwi, gospodarz powrócił do oświeconego salonu, w którym nie było nikogo, i pogrążony w myślach chodził po nim długo, jakgdyby strapienie, niepewność, groźba, jakaś nad nim ciężyła.
Walczył z sobą, ocierał pot z czoła, siadał, wstawał, nareszcie, jakby silne przedsięwzięcie powziąwszy, zwolna wyszedł na wschody wiodące na górę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.