Bezimienna/Tom I/XLIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIX.

Starościna, która od czasu wtargnięcia do jej mieszkania Puzonowa nie wiedziała, co zrobi z sobą i biegała od okna do okna, wypatrując tylko, azali ją już wieszać nie idą, gdyż o zemście nad zdrajcami głośno po ulicach wołano — o mało nie padła, dobita tym widokiem, ujrzawszy Helenę oszalałą, skrwawioną, wpadającą z karabinem na schody.
Poznała ją pomimo ciemności, gdyż zatrzymała się była chwilę u wrót przed latarnią... i światło padło na piękną jej twarz zbielałą. Jej zemsty obawiała się ona najmocniej; przychodziło jej na myśl, że uwolnioną być może, ale nie widząc dłużej, wyobraziła sobie naostatek, że zamknięta w tym domu, gdzie byli Rosyanie, musiała być zabita, przywalona gruzami... Puzonów o losie jej nic nie wiedział.
Nagle zjawiało się to widmo mściwe. Zaryglowawszy drzwi, starościna pobiegła wystraszona do izdebki Puzonowa.
— Wiesz! wiesz, jenerale, co się stało z Heleną?
— Z tym szatanem — przerwał Puzonów — nie! nie wiem... i niechaj ją tam kaci porwą... strzelano do tego domu, leży w gruzach... a trup pod jego gruzami...
— A! nie! ona jest tu! tu! — krzyknęła starościna — rozumiesz waćpan... tu!
— Gdzie? u ciebie? — spytał Puzonów.
— U matki! ale za chwilę... któż wie! Widziałam ją, jak wbiegała skrwawiona... z karabinem w ręku... pijana...
— Z karabinem? śni ci się? — zapytał jenerał.
— Nie! nie... musiała się bić...
Jenerał pomyślał.
— A no — rzekł — to może być! może być...
— Na Boga! a jeśli ona, spragniona zemsty, tu wpadnie... jeśli wyda mnie... lub oskarży...
— Ha! i to może być — odparł zimno Puzonów — na to ja już nic nie poradzę. Ale mam dwa dobre pistolety — dodał zimno — jeden przeznaczam dla siebie, gdyby mnie chwytać chciano, bo żywcem ująć się im nie dam, drugi, jeżeli pani chcesz, w ostateczności przyłożę do serca lub czoła... To rzecz łatwa... jedna chwila i wszystko skończone.
Starościna na samo wspomnienie śmierci zakryła rękami oczy i uszy.
— Tyś mnie zgubił! — zawołała — jam nieszczęśliwa... oni mnie teraz powieszą, ja stąd uciekać muszę.
— A dokąd? do kogo? — zapytał jenerał — jeżeli masz jaką kryjówkę, bierz-że i mnie z sobą, bo ja bądź co bądź zostać tu muszę...
— Zostać! waćpan nie możesz tu zostać, uchodźmy razem — wołała starościna — przyjaciele wasi ułatwili ucieczkę Igelströmowi, mogą i powinni to uczynić dla ciebie; waćpan weźmiesz mnie z sobą.
— Nie wezmę, bo się stąd nie ruszę, ukryję się — odpowiedział jenerał — ale pozostanę... Takie mam rozkazy! Muszę być tu, w miejscu, choćbym to miał życiem przypłacić! Warszawa nie może pozostać tak, aby tu nikogo z naszych nie było. Imperatorowa przykazała! Ta krwawa, głupia historya nie potrwa. Prusacy są o parę mil, przyjdą posiłki... musimy odzyskać Warszawę. Tymczasem ocaliłem archiwa... ludzie nasi ochłoną i wyjdą z kątów. Ja muszę się widzieć z królem... Słowem, nie wyjadę.
— Ale ona! ona!
— Ona! jeżeli jej idzie o honor — to mi życie oszczędzi — rzekł Puzonów — bo ja jeden wrócić go jej mogę. Zresztą, skąd ma wiedzieć, że tu jestem.
Rozmowa ta i narady trwały długo, a byłyby się przeciągnęły może jeszcze, gdyby, przez otwarte wrota wcisnąwszy się, dwóch jakichś ludzi nie weszło po cichu na schody i nie wparło się prawie gwałtem i przebojem do mieszkania starościny. Sługi napróżno wstrzymać ich usiłowały, na hałas i spór musiała strwożona wybiedz Betina.
Jednym z nich był ten sam wąsaty jegomość, który się nam pokazał w Dobrochowie, gdy u Ksawerowej uparcie się tak dowiadywał o owego podejrzanego człowieka; drugi, mały, chudy, drobny, blady, nieco ułomny, kaszlący, w konfederatce i z wąsami, towarzyszył mu tylko, stojąc w odwodzie. — Obaj byli przy szablach, z pistoletami, a starszy nawet miał jakąś flintę, którą u drzwi postawił.
Na widok tych nieznanych napastników, starościna, półumarła ze strachu, podeszła, kłaniając się pokornie.
— Pani starościna Odrzygalska? wszak tak? — spytał pierwszy, znacząco przymrużając oko.
— Tak... to jest... czasem mnie nazywają, choć w istocie — jąkała się kobieta.
Odprowadziwszy ją na bok, wąsaty spytał po cichu:
— Jest? hę?
— Kto? kto ma być? nikogo niema...
— Waćpani wiesz kto... no! jest?
— Niema u mnie nikogo...
Mężczyzna niecierpliwie ruszył ramionami i z przedpokoju wyprowadził ją do salonu.
— Mówże acani — rzekł — tu o życie jego i o ważne chodzi sprawy, jam przyjaciel... co u dyabła! jest jenerał?
— Jaki jenerał? nie znam żadnego, jam spokojna kobieta! czego chcecie ode mnie?
— Ale on tu jest! to wiem! — zawołał wąsaty niecierpliwie — ja się z nim widzieć muszę! ja niosę dla niego depesze...
Wyjął papier z konfederatki i rożek jego pokazał.
— Słyszysz waćpani?... to nie są żarty! mów prawdę! będzie źle! do trzystu!
— Ja nic nie wiem — coraz bardziej przestraszona, ozwała się starościna.
— Bardzo pięknie, żeś waćpani ostrożna, ale ja należę do... do przyjaciół i sług jenerała, nie jestem żaden warchoł... patrz acani... i pokazał kartkę z pieczątką od Rosyan.
Starościna wahała się jeszcze.
— Tu go niema — rzekła — ale gdybym nawet wiedziała, gdzie jest... toć go zapytać trzeba, czy zechce się z kim widzieć.... Wyjdź waćpan do przedpokoju i daj mi swoje świadectwo...
Wąsaty, milcząc, podał jej kartkę i ustąpił.
W chwilę potem Betina przybiegła, dając mu znać, by szedł za nią, i poprowadziła do Puzonowa. Drugi pozostał w przedpokoju na straży, a że miał pragnienie wielkie, przymówił się o butelkę wódki. Powietrze było wiosenne, wycieńczające.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.