Bezimienna/Tom I/XLVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVIII.

Nierychło można było, wśród powszechnego w mieście zamieszania, znaleźć kogoś, coby ranę opatrzył... ale nareszcie znalazł się felczer, i odjąwszy chustkę, przekonano się, że kula, która ją ugodziła, przeszyła tylko ciało, nie strzaskawszy kości... Rozerwała ona to piękne ramię, poszarpała je, ale ośliznęła się o kość, nie wszedłszy głębiej... Wyjęto ją z łatwością.
W całym domu wieść o rannej kobiecie, która wróciła z karabinem, która się biła z Rosyanami, robiła wrażenie nadzwyczajne; gospodarz pobiegł po doktora, mieszczanie przysłali od siebie drugiego, u drzwi potrzeba było straż postawić, aby jej odpocząć dano. Ci, co ją widzieli wczoraj, opowiadali dziwy o waleczności i zapale mężnej bohaterki. Każdy chciał ją oglądać. Sam Kiliński przyszedł na chwilę dowiedzieć się u Paprońskiego o jej ranę.
— Ja ją tam widziałem koło domu Igelströma — mówił do otaczających — to, mospanie, piękna kobieta, jak anioł, a jak szatan zajadła i odważna... to, mospanie, heroina. Więc należy się jej szczególna cześć i staranie od wszystkich, bo to takich przykładów mało...
Zbiegowisko u drzwi trwało ciągle, ledwo Ksawerowa uprosić potrafiła, aby ich w spokoju zostawiono; każdy przynosił, co mógł, chciał być czemś pomocnym, lub choć posłużyć przynajmniej.
Gdy zręczny felczer wobec lekarzy ranę opatrzył i zawiązał, a ludzie znieśli, co tylko było potrzeba, na dole u schodów stanęła straż, aby nie przerywano spoczynku. Uciszyło się nareszcie w domu. Julka uspokojona zasnęła; dwie kobiety zostały same.
Ksawerowa zbliżyła się do niej zwolna.
— Helo moja... powiedz mi teraz wszystko, wszystko! jak matce rodzonej — zaczęła prosić — muszę i powinnam wiedzieć, co się z tobą działo! A wina tych nieszczęść, czuję to, spada na sumienie, na niedołęstwo moje!
— Nie — odpowiedziała Helena — los się spiknął na to, ludzie... ja sama... abym była zgubioną... i zgubioną zostałam, choć niewinną. Znacie tę kobietę, która zajmuje pierwsze piętro? — spytała.
Ksawerowa rzuciła się, chwytając się za głowę.
— Tę kobietę? ty ją znałaś?
— Tak... Znacie starościnę?
— Nie mów! znam ją, niestety! nie mówiłam ci o tem... ta kobieta jest siostrą moją.
Hela porwała się, jak rażona, tą wiadomością.
— Kto? ona? ona siostrą waszą? ona? i wie o tem?
— O! wie — rzekła cicho Ksawerowa — spotkałyśmy się w progu, z oczu jej widziałam, że mnie poznała... ale się nie znamy od lat wielu... to istota... zgubiona...
Po chwili spoczynku Hela rozpoczęła na nowo opowiadanie o swem poznaniu się z nią, o zrobionej tam znajomości z człowiekiem, którego ona zalecała jej i wprowadzała; mówiła, jak ubóstwem zmuszona była szukać zarobku i jak z jej położenia korzystać umiano.
— Ostatniego wieczora — dodała — niecny ten człek czulszym, natarczywszym był, niż kiedy; dostrzegłam między nim a starościną znaki porozumienia się... wychodziła i zostawiała nas samych... Nie czułam wszakże obawy żadnej... chciałam już wyjść, gdy przyniesiono kawę i zmuszono mnie siłą prawie, abym ją wypiła... czułam w niej niemiłą woń jakąś szafranu... nie śmiałam tego powiedzieć... połknęłam, aby się od napoju i od nich uwolnić... ale zaledwie dokończyłam filiżanki, uczułam zawrót w głowie i dziwną jakąś ociężałość w sobie, jakby odrętwienie wewnętrzne... i kamień uciskający mi mózg, głowę, i senność straszną, zamykającą powieki...
Napróżno starałam się walczyć, otrząsnąć z tego, porywałam się z siedzenia, opadając na nie bezsilnie... prosiłam słabnącym głosem o wodę, ale nie wiem, czy już usta moje wyrazy te wymówić zdołały — jakaś potęga niezwalczona odbierała mi władzę i zmysły, w ostatku mgła czarna przesunęła mi się przed oczyma... straciłam zupełnie przytomność...
Co później działo się ze mną... ja nie wiem...
Gdym z bólem głowy okropnym obudziła się ze snu i usiłowała otworzyć oczy, chora... zdrętwiała jeszcze... nie mogłam zrozumieć, ani gdzie jestem, ani co się ze mną stało. Ujrzałam się na kanapie wygodnej, z głową wspartą na poduszkach, obłożona niemi... w nieznanym mi pokoju, wytwornie przyozdobionym... Była noc późna... na stoliku paliła się lampka nocna.
Nie dostrzegłam zrazu nikogo... usiłowałam przestraszona pochwycić się, ale napół byłam jeszcze zdrętwiałą, bezsilna, westchnęłam; krzyk wyrwał się z piersi; naówczas poczułam, że mnie ktoś uchwycił silnie za rękę... wyrwałam ją... w mroku spostrzegłam tego człowieka, który, obejmując mnie, szydersko się uśmiechał.
Poczęłam krzyczeć i wołać ratunku.
— A! nie potrafię opowiedzieć wam tych scen... tych męczarni okropnych, nieludzkich, tego urągowiska, na które zostałam wystawiona... Zbrodnia dała mnie w jego ręce... byłam w jego mocy... mógł zabić mnie... a niktby śladu morderstwa nie odkrył... mogłam wołać i krzyczeć, nikt nie słyszał... u drzwi dzikie zwierzęta krzyk mój pobudzał do śmiechów, byłam w więzieniu — zamknięta.
Grobowych kilka dni przewalczyłam, przepłakałam, szukając sposobu wyrwania się z tej niewoli sromotnej. Okna były zakratowane, wychodziły w pusty, ciemny, jakby więzienny dziedziniec... u drzwi zmieniali się ludzie, wyszydzający rozpacz moją... Było to umyślnie dla mnie przez niego przygotowane schronienie, w którem poprzysiągł mnie trzymać, dopókibym — jak mówił — nie przyszła do opamiętania.
Nie jedząc, nie pijąc nic, bom się obawiała znowu tej upajającej trucizny, która mnie trupem oddawała w jego ręce... wynędzniała gorączką, obłąkana prawie... ale nieprzełamana w oporze przeciw temu dzikiemu zwierzęciu — przetrwałam nie dnie, ale wieki nieopisanej męczarni... z której się on naśmiewał tylko...
Czułam, że szaleję, a chciałam już tylko umrzeć.
Czwartego dnia wpadł wedle zwyczaju, ale gniewny, wściekły, chłodny — grożąc mi... zaledwie przemówił słów kilka i, odwołany natychmiast, odejść musiał... Znalazłszy mnie znękaną i osłabłą, śmiał się i znowu wyszydzał.
Bezskutecznie, nie wiem już jakimi wyrazy, zaprzysięgłam mu, że się głodem umorzę, jeśli mnie nie wypuści.
— Głodem — odparł, wychodząc — nie! zawołam ludzi i wleję ci bulion w gardło, moja panno... Cały ten opór głupi przychodzi za późno — dodał — byłaś, jesteś i będziesz moją...
Było to ostatnie widzenie się nasze.
Zdrzemnięta w nocy, obudziłam się nad ranem, słysząc dalekie strzały i wrzawę i chrzęst broni w dziedzińcu; żołdactwo krzyczało, biegało... wydawano rozkazy wśród powszechnego popłochu... Nie mogłam domyślić się, ani zrozumieć, co się stało, czułam tylko, że jakiś nadzwyczajny wypadek zamieszał codzienny porządek. Uderzono w dzwony, serce mi biło. Zdala od ulicy dolatywały to głosy Rosyan, to wołania naszego ludu... potem znów martwa cisza oczekiwania. Ja sama, zamknięta, zapomniana może, nie wiedziałam, jaki los mnie czeka. Nadzieja wstępowała w serce. Ubrawszy się prędko, dopadłam wreszcie drzwi, myśl mi przyszła, że mogą dom podpalić, a wówczas ja żywcem w nim spłonę. Wstrząsnęłam silnie drzwiami, nikt się nie odzywał w korytarzu... poczułam, że zamek nie był mocny, rozpacz mi sił dodała, a całej mocy porwałam, mocowałam się, kalecząc do krwi, i wreszcie udało mi się oderwać zamek, otworzyć.
Było to już nad wieczorem. Wypadłam na korytarze, nie było w nich nikogo, poczęłam biegnąć zdyszana w stronę, z której mnie dochodziły głosy od ulicy, ale drugie drzwi zabite zaparły drogę.
W tej chwili, kiedym się do nich zbliżyła, garść uciekającego obcego żołdactwa wyparła je, wpadała do domu, mrok już był na dziedzińcu. Przelękli, cisnęli się, tłoczyli, padali, a ostatni z nich miał już wrota te za sobą i za mną zatrzasnąć, gdym, dobywając odwagi i siły, wyskoczyła w podwórze i padłam, tocząc się ze schodków.
W tej chwili wystrzał z ulicy, wymierzony na Rosyan, obsypał mnie gradem kul. Szczęściem, jedna tylko trafiła mię w ramię, alem nie poczuła bólu, podniosłam się, pobiegłam ku swoim z wyciągniętemi ramionami, wołając ratunku.
O kilka kroków w wyłamanej bramie dziedzińca stała garść mieszczan, nabijając broń. Widząc mnie lecącą, przerażoną, okrwawioną, starszy pochwycił za rękę. Wypytywać pinie zaczęto, alem nie miała siły, ni przytomności do odpowiedzi.
— Na wroga! — wołali drudzy — za nami.
Pałając zemstą i ja zaczęłam krzyczeć:
— Na wroga! — a wychwyciwszy karabin z rąk żołnierza, pobiegłam razem z nimi ku drzwiom, nie wiedząc sama, co robię, jak obłąkana.
Pragnęłam się zemścić, byłam w istocie bezprzytomna, w gorączce. Rosyanie zatarasowali się w tym domu, z któregom ja właśnie uciekła... przypadli nasi z siekierami, drzwi rozbijając, ale zaledwie one padły zrąbane, gdy skryci w korytarzu Rosyanie dali ognia do nas. Kilku z mieszczan pochyliło się rannych, dwóch czy trzech zabito na miejscu, ja wpadłam, wystrzeliwszy, na czele ich pierwsza we drzwi.
Kilka trupów zawalało próg.
Szukałam między nimi jego! jego! zbójcy! jemu kulę chciałam wbić w piersi, i patrzeć na konanie złoczyńcy...
— Helo! — przerwała Ksawerowa.
— Matko — odpowiedziała, zrywając się z pościeli — on mnie zbezcześcił, on się z tego chlubił i naśmiewał mi w oczy.
Potem nie wiem już, com robiła... pamiętam tylko, żem szła na czele oddziału... tłum mnie niósł, żołnierze nasi broń mi nabijali... strzelałam... śmiałam się, płakałam... Przebiegłam tak ulice Warszawy i dopiero na Lesznie w kościele, gdyśmy zamkniętych w nim dobyli, gdy święte progi okryły się trupami, opamiętałam się, oprzytomniałam, opuściło mnie męstwo i siła... zaczęłam płakać... przed ołtarzem obalonym uklękłam, prosząc Boga o śmierć... Wszyscy wyszli, a ja zostałam sama z trupami i z sobą... Siedziałam tak, aż dopóki same nogi, bez myśli, nie przywlokły mnie tutaj...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.