Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha! i to może być — odparł zimno Puzonów — na to ja już nic nie poradzę. Ale mam dwa dobre pistolety — dodał zimno — jeden przeznaczam dla siebie, gdyby mnie chwytać chciano, bo żywcem ująć się im nie dam, drugi, jeżeli pani chcesz, w ostateczności przyłożę do serca lub czoła... To rzecz łatwa... jedna chwila i wszystko skończone.
Starościna na samo wspomnienie śmierci zakryła rękami oczy i uszy.
— Tyś mnie zgubił! — zawołała — jam nieszczęśliwa... oni mnie teraz powieszą, ja stąd uciekać muszę.
— A dokąd? do kogo? — zapytał jenerał — jeżeli masz jaką kryjówkę, bierz-że i mnie z sobą, bo ja bądź co bądź zostać tu muszę...
— Zostać! waćpan nie możesz tu zostać, uchodźmy razem — wołała starościna — przyjaciele wasi ułatwili ucieczkę Igelströmowi, mogą i powinni to uczynić dla ciebie; waćpan weźmiesz mnie z sobą.
— Nie wezmę, bo się stąd nie ruszę, ukryję się — odpowiedział jenerał — ale pozostanę... Takie mam rozkazy! Muszę być tu, w miejscu, choćbym to miał życiem przypłacić! Warszawa nie może pozostać tak, aby tu nikogo z naszych nie było. Imperatorowa przykazała! Ta krwawa, głupia historya nie potrwa. Prusacy są o parę mil, przyjdą posiłki... musimy odzyskać Warszawę. Tymczasem ocaliłem archiwa... ludzie nasi ochłoną i wyjdą z kątów. Ja muszę się widzieć z królem... Słowem, nie wyjadę.
— Ale ona! ona!
— Ona! jeżeli jej idzie o honor — to mi życie oszczędzi — rzekł Puzonów — bo ja jeden wrócić go jej mogę. Zresztą, skąd ma wiedzieć, że tu jestem.
Rozmowa ta i narady trwały długo, a byłyby się przeciągnęły może jeszcze, gdyby, przez otwarte wrota wcisnąwszy się, dwóch jakichś ludzi nie weszło po cichu na schody i nie wparło się prawie gwałtem i przebojem do mieszkania starościny. Sługi napróżno wstrzymać ich usiłowały, na hałas i spór musiała strwożona wybiedz Betina.
Jednym z nich był ten sam wąsaty jegomość, który się nam pokazał w Dobrochowie, gdy u Ksawerowej