Bezimienna/Tom I/LXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXVIII.

Podczaszyc (pierwszy niegdyś kochanek Betiny), który po najdłuższem życiu ks. wojewody miał być jego spadkobiercą, zajmował się wszystkimi interesami, dopomagając wdowie. Miała ona zapewnione sobie na dobrach dożywocie i kilkakroć sto tysięcy odprawy.
Podczaszyc należał do najświetniejszych niegdyś meteorów dworu stanisławowskiego, człek był światowy, dobry towarzysz do hulanki, choć już nieco poddeptany. Straciwszy ojcowiznę, macierzyznę, stryjowszczyznę i ze cztery ubocznych sukcesyi, bardzo był rad, dziedzicząc teraz na starsze lata fortunę ogromną. Dobry humor, w jaki go to wprawiało, chociaż niezmiernie wojewody żałował, czynił go bardzo grzecznym i w interesach łatwym. Zajmował się nimi gorliwie.
Wśród mnóstwa innych listów, które odebrał z kondolencyami, zapytaniami, prośbami, uderzył podczaszyca jeden z godłami pobożnemi, pod pieczęcią jakąś klasztorną, wzywający go dla nader ważnego i pilnego interesu, aby raczył zjechać do oznaczonego w piśmie klasztoru.
Zdziwił się bardzo temu wezwaniu, osobiście bowiem nie miał żadnych z zakonami, nawet żeńskiemi, stosunków, przypuszczać mógł chyba, że jedna z dawnych jego... bóstw, czasowo przebywająca za kratą, nagle uczuła zmianę powołania, dowiedziawszy się o spadłej nań sukcesyi. Bądź co bądź stawić się było potrzeba, a że podczaszyc był zaintrygowany, przed naznaczoną godziną przyjechał do furty. Wpuszczono go natychmiast do parlatoryum, a w chwilę potem postać miłej staruszki zjawiła się za podwójną kratą, pozdrawiając go pobożnie.
Podczaszyc z wielkiem uszanowaniem powitał przełożoną, usiadł i czekał, nie mogąc jeszcze domyślać się sprawy, która go tu sprowadzała.
— Bardzo przepraszam — odezwała się ksieni — żem pana fatygowała... ale w istocie nie mogłam się udać do kogo innego, tylko do spadkobiercy księcia wojewody.
— Aha! — pomyślał podczaszyc — idzie o jakiś legat lub obietnicę.
— Sprawa to — mówiła ksieni — wymagająca tajemnicy, ale książę wojewoda, zostawiając dyspozycyę, tyczące się jej, musiał je panu powierzyć.
— Testament został otworzony.
— A w testamencie czy niema punktu tyczącego się osoby, przebywającej tu z woli, ś. p. księcia? — spytała przełożona.
— Z jego woli przebywającej tu osoby? — spytał podczaszyc zdziwiony — o żadnej osobie nie wiem.
— Czyliżby książę nikomu tego nie zwierzył?
— Zdaje mi się, że nie — rzekł podczaszyc — jednakże z obowiązku spadkobiercy i krewnego powinienem wiedzieć, o co, o kogo idzie?
— Z polecenia władzy duchownej, na prośbę księcia wojewody, przed kilku tygodniami przywieziono tu osobę... w średnim wieku, która miała być później przewieziona do jednego z klasztorów naszych we Francyi. Wojewoda życzył sobie, aby oblokła suknię zakonną... a przynajmniej ażeby pozostała u nas, dopóki nie postanowi o jej losie.
Podczaszyc słuchał, nie dowierzając prawie swym uszom, tak mu się to wydawało dziwnem. Znał on dobrze życie księcia wojewody, nie było w niem tajemnic, intryg, i o stosunki żadne posądzić go nawet nie było podobna, wymagające środków, które tu były zastosowane. Cóż to być mogło? co tu czynić wypadało? tracił głowę.
— Ale nie mógłżebym widzieć się z tą osobą dla wybadania jej? — zapytał — możebym zrozumiał, o co idzie... bo w istocie sprawa ta jest dla mnie więcej niż ciemna... jest niepojęta. Więc ta osoba... była tu przewieziona z polecenia księcia wojewody?
— Na to jest własnoręczne jego pismo do mnie — odezwała się ksieni, podając mu list przez kratę.
Wszystko to było zagadką. Podczaszyc spojrzał na list i nie mógł się z niego nic nauczyć, nie było się kogo poradzić.
Nie ulegało wątpliwości tylko, że ze śmiercią wojewody ustawała potrzeba rekluzyi; przecież trzeba się było upewnić, iż osoba porwana pretensyi o to mieć nie będzie... pomówić z nią o tem i skandal, mogący wyniknąć, zagłuszyć.
— Jeżeli to być może — odezwał się podczaszyc — chciałbym sam na sam widzieć się z tą panią.
— Zechcesz więc pan zejść do foresteryum, dokąd go siostra furtyanka zaprowadzi, a pani ta natychmiast tam znijdzie.
Podczaszyc, jakkolwiek zdziwiony i skłopotany, śmiał się nieco złośliwie z tego pośmiertnego odkrycia intryżki jakiejś nieposzlakowanego starca, i zaciekawiony bardzo zbiegł do foresteryum. Niedługo tu czekał, drzwi się otwarły impetycznie i w progu ujrzał z niesłychanem zdumieniem... dobrze sobie, niestety, znajomą niegdyś pierwszą swą ukochaną... Betinę.
Oboje osłupieli.
Starościna jednak prędko odzyskała przytomność i, nie mogąc przypisać zdrajcy intencyi uwolnienia, wpadła na myśl, że z jego powodu została uwięziona. — Wprawdzie i to jakoś nie było dla niej jasne, ale potrzebowała wywrzeć gniew na kimś i rzuciła się do niego z wściekłością.
— To ty, nikczemniku, mnie zgubiłeś!
— Betino! dobrodziejko — ze śmiechu się zanosząc i odskakując, zawołał podczaszyc — stój! jam Bogu ducha winien! Ten, który tu waćpanią posadził, nie żyje. Ale co u licha miałaś za stosunki z księciem wojewodą?
— Ja? alem go jak żyję na oczy nie widziała!
— Nie może być! On tu panią przysłał.
— Nie znałam go...
— Przecież...
Podczaszyc pokazał list księcia wojewody. Wszystko to było zadziwiająco nierozwikłanem i ciemnem... Starościna rada, że się nareszcie uwolnić może, gotowa była żywym i umarłym przebaczyć, byle co najprędzej uciekać.
— Panie — zawołała — nikomu słowa nie powiem... zapomnę o wszystkiem... a wypuść mnie co rychlej, bo umrę... Powóz! powóz... Podczaszycu, idź sobie piechotą, baw się mniszkami... rób, co chcesz, a każ mnie odwieźć do domu. To była jakaś piekielna intryga, lub omyłka... Oddaj mi moją wolność! zaklinam!
Podczaszyc skłonił się, wskazując drzwi.
— O jedno pani tylko proszę... o milczenie, potrzebne nam obojgu. Pani byłaś na wsi.
Ręką tylko odpowiedziała starościna i wybiegła w dziedziniec, rozkazując woźnicy wieźć się na ulice Bielańską.
Wpadła tam przynajmniej równie niespodzianie, jak była znikła. Sługi powitały ją raczej z podziwieniem, niż z radością, rachować już bowiem zaczynały potrosze, że może nie powróci, i małe zadatki na przyszłą sukcesyę wziąć sobie pozwoliły.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.