Bezimienna/Tom I/LXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXVII.

Od początku rewolucyi kwietniowej pałac księcia wojewody, jak większa część innych pańskich gmachów, stał zamknięty. Wiedziano, że ks. wojewoda był dobrym Polakiem, ale się do spraw publicznych mieszać nie chciał. Mawiał, gdy mu to wyrzucano: Niech krawcy suknie szyją, szewcy buty, ja się do tego nie porywam, czego nie umiem. Na żołnierzam za stary, na statystę za głupi.
Zaraz w pierwszych dniach po ogłoszeniu nowego rządu księżna wojewodzina swe klejnoty, książę srebra swe stołowe kazali odnieść do skarbu publicznego. Ale potem pałac się zamknął i stał niemy a milczący. Wojewoda niekiedy wychodził sam jeden, wymykając się niepostrzeżony. Księżna jeździła tylko do kościoła. Po niejakim jednak czasie wycieczki częstsze wojewody ustały, uspokoił się, ludzi, którzy do niego przychodzili z jakimiś tajemniczymi interesami, poodprawiał, wszystko weszło w dawne karby.
Małżonkowie, spotykając się z sobą, mówili tylko o rzeczach obojętnych.
Dla rozrywki zapewne w jednostajnem a osamotnionem życiu, książę wziął się znowu do ulubionej alchemii swojej, którą zajęty, całkiem o świecie i o tem, co go otaczało, zapominał. Wiedziano w domu, iż, siadłszy w laboratoryum, stawał się obcym przyjaciołom, znajomym i głuchym nawet na wymagania świata wielkiego, które był nawykł szanować.
Z komina pracowni wstęga czarnego dymu ukazała się znowu i nocą rumieniła się od blasków jakiegoś czerwonego ognia w chemicznym piecyku księcia. Ludzie, pokazując to sobie, głowami tylko milcząco potrząsali.
Wojewoda chybiał na obiady, wymawiał się od wieczerzy, pracował, nie mając prawie czasu zjeść. Gdy raz zasiadł w laboratoryum, najsurowsze były wydane rozkazy, aby mu nikt nie śmiał przeszkadzać. To też, gdyby się paliło w domu, pókiby nie zadzwonił, nikt doń wchodzić nie śmiał.
Gdyby król sam (który naówczas z wizytami wcale nie jeździł) chciał zaszczycić wojewodę odwiedzinami, prawdopodobnie odprawionoby go ze schodów, jeśli książę pracował.
Pewnego dnia dano obiad o zwykłej godzinie. Kazał przeprosić księżnę, iż nie przyjdzie i, wypiwszy filiżankę bulionu, zamknął drzwi za sobą. Pani domu, panna Babska i stary ksiądz spowiednik usiedli sami do stołu. Po południu wojewoda zajęty nie pokazał się na pokojach, ani na wieczerzę nie przyszedł.
Dziwniejsza rzecz była, że się od dawna z komina laboratoryum kurzyć przestało, a książę nie dzwonił. Słudzy jednak nie ośmielili się przeszkodzić, choć wiedzieli, że nic nie wziął w usta przez cały dzień, prócz bulionu.
Do gabinetu tylko o mroku wniósłszy świece, czekano.
O północy jeszcze książę nie zawołał nikogo, dwór więc pozostał na nogach w oczekiwaniu. Wybijały z kolei pierwsza, druga, trzecia... żadnego znaku.
Dziwne to już było, ale mając do czynienia z dziwakiem a despotą, nie dziwiono się wcale.
Zaczęło dnieć, służba drzemała, ale się nie kładła; rozedniało, ruch zwykły dom ożywił. Marszałek dworu poszedł do księżnej zapytać, coby czynić należało; księżna odpowiedziała, że rozporządzać nie śmie, że wojewoda przy swych zatrudnieniach często na chwilę odstąpić ich nie może, bo od tego skutek zależy.
Ale niepokoiło to już wszystkich; kamerdyner ośmielił się wnijść na palcach do gabinetu, przyległego do laboratoryum, i usiłował zajrzeć przez dziurkę, lecz klucz hermetycznie ją zasłaniał.
W pracowni najmniejszego nie było słychać szelestu.
Po długich naradach, wahaniu, marszałek wziął na siebie odpowiedzialność, ośmielił się i zapukał...
Raz, dwa, trzy razy głośniej, a mocniej bijąc, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. — Książę mógł zasnąć, przy robocie znużony; zdawało się to naturalnem. Czekano.
O południu już i ciekawość i niecierpliwość doszły do tego stopnia, iż posłano po najbliższego krewnego księcia, pana podczaszyca, którego on, mimo lekkości charakteru, dosyć lubił.
Podczaszyc nadjechał, zaczął pukać, a nie otrzymawszy odpowiedzi, otworzył drzwi. Ale od progu uderzył go swąd taki, iż się musiał cofnąć przerażony.
Laboratoryum pełne było jakiegoś gęstego, białego dymu, cuchnącego silnie i przykro. Za tym dymem nic dojrzeć nie było podobna... Słudzy rzucili się do okien, aby je otwierać, dwóch upadło... ale nareszcie weszło powietrze, zrobiło się jaśniej.
Książę wojewoda siedział nad pękniętą retortą... książka, która mu z ręki wypadła, leżała przy nim... przechylony był, znać gwałtownym ruchem, na poręcz krzesła, ręce miał wyprężone, całe ciało wyciągnięte... wyraz twarzy straszliwy... oczy otwarte, już jakby mgłą zaciągnięte.
Doktór przytomny chwycił za rękę, dotknął piersi — trup już dawno był ostygły. Śmierć musiała, jak się zdawało, nastąpić wczoraj jeszcze. Palna jakaś mieszanina z retorty wypadła, powoli się jeszcze na niedogasłych węglach żarzyła i wydawała ten dym duszący, którego izba była pełna.
Na krzyk ludzi i wrzawę, która napełniła pałac cały, wbiegła przestraszona wojewodzina i, spojrzawszy tylko, upadła na progu... Przeraził ją widok trupa, który się zdawał dziko uśmiechać i wykrzywioną twarzą urągał śmierci.
Tak skończył dziwnie, nagle, człowiek ten, zabity przez to, co najwięcej kochał w życiu.
Rodzina, nie śmiejąc rozgłaszać tego rodzaju śmierci (tak plebejuszowskiej przy aptekarskiej retorcie), utaiła przyczynę zgonu i oznajmiła tylko, że książę wojewoda padł ofiarą apopleksyi. Wprawdzie kompleksya nieboszczyka czyniła to mało prawdopodobnem, ale i chudym trafia się nagle umierać.
Pogrzeb był bardzo wspaniały.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.