Bez tytułu (felietony)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Bez tytułu
Podtytuł I
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bez tytułu.
I.

Żeby się długo na obranem stanowisku utrzymać, należy się urządzić jak najwygodniej na niem. Cóż wygodniejszego dla felietonisty, jak podpis: bez tytułu? Nazwa niby, a nie nazwa, — może okryć wiele, wszystko niemal, choć nic nie zapowiada stanowczo; elastyczna jest, jak byt Heglowski, szeroka, jak ufność w siebie młokosa, obiecująca, jak kalendarzowa wróżba, i tyleż, co ona, obowiązana dotrzymać; pociągająca, jak wędka, chwiejna, jak kaprys, mądra, jak hieroglif, wymowna, jak tajemniczość, milcząca, jak sfinks, nie bardzo jeszcze podszarzana, a mimo to skromna!… Niechże będzie: „bez tytułu“; to tyle przynajmniej warto, co każdy inny tytuł. Wystarczy on za przyczepkę do wszystkiego, co jest, i czego niema — na odczepne dla tych, którzyby wołali, że to zawiele, albo że zamało.
Mogłoby być zatem i bez wstępu, bo jak pisać wstęp do nieokreślonego? Że jednak nieokreślone dzisiaj będzie się samo określać co tydzień i będzie czemś (nie potrzeba przypominać, że coś podobne jest do nic), więc mu można dać na drogę w przyszłość paszport z kilku ogólników, jakiś punkt wyjścia i jakiś cel najbliższy naznaczyć. Nie więcej miał świadomości Byron, gdy pisał do nieznanej sobie całkiem kobiety — a przecież się z nią potem ożenił! Prawda, że się i rozłączył z nią — ale jakież związki są na wieki? Trudno o poważniejsze sojusze, jak między narodami, chcę mówić, państwami; a jednak, zaprzysięgając sobie wieczną przyjaźń, nie pozbawiają się przy sposobności maleńkiego urozmaicenia nudnego statu quo, kosztem bagatelnego miliarda i mniej jeszcze kosztujących parukroćstotysięcy ludzi. Stąd jasne, że na zawsze znaczy to samo, co nigdy, tak samo, jak coś i nic są pojęcia jednoznaczne. Wynika z tego i to jeszcze, że, jeśli w piśmie niniejszem oddawna już nie było felietonu tygodniowego, to nie idzie zatem, żeby go nigdy być nie miało; albo że, począwszy od dnia dzisiejszego, będzie już nieodwołalnie co tydzień — szczególniej zaś, jeśli ludzie dobrej woli nie zechcą się przyłożyć, czem kto zdoła, do podtrzymania jego kalejdoskopowego żywota… I oto jest usprawiedliwienie wywoływania, odezwa i przedmowa do wstępu. Zaczyna się teraz (styl kronikarski) rzecz.
O Prasie peryodycznej, Polityce, O nas i o Niemcach, o Szkołach, Odczytach, Projektach, Rautach i Koncertach, Przytulisku i Biurze nędzy wyjątkowej, Wiośnie…
Może to zawiele naraz, ale niech ujdzie na pierwszy raz, jako dowód dobrych chęci i bogactwa materyałów; jako połączenie niedawnej przeszłości z teraźniejszością, o której wiadomo, że nie istnieje, i z owem wielkiem X, w tem podobnem do naszego felietonu gazeciarskiego, że jest także bez tytułu. Ludzie nazywają to X przyszłością i bardzo jej wierzą, a przynajmniej wiele się od niej spodziewają. Niech nam więc wolno będzie w jej wszechwładną opiekę oddać losy naszego felietonu.
Najważniejszym faktem, który w ostatnich czasach uderzyć musiał każdego myślącego człowieka, jest nadzwyczajny rozwój naszej prasy peryodycznej. „Nowi poeci rodzą się, jak grzyby“, powiedział w swoim czasie Słowacki; dziś możnaby to powiedzieć o nowych dziennikach. Liczba ich zwiększa się — więc widać, że i liczba czytających się zwiększa. Są ludzie, których to mnożenie się pism przestrasza, ale niesłusznie. Jeśli nadzwyczajny rozwój prasy ma w szczegółach swoje słabe strony, to wogóle jest faktem pocieszającym. Podnosząc tysiące najróżnorodniejszych kwestyi, pisma trzymają w ciągłem napięciu opinię publiczną, zachęcają nieśmiałych a gotowych do czynności, budzą ospałych, skłaniają do myślenia, związują węzły społeczne. Czem oficerowie dla armii, tem pisma dla społeczeństwa. Idą naprzód i ostrzegają.
Rozmaite kierunki muszą znaleźć odpowiedni wyraz. Przyjąć je, ogrzać, wprowadzić do krwi, ucieleśnić je w czynach — to rola ogółu społeczeństwa; głosić o tem — rola pism.
Rolę tę spełniają i nasze pisma. Czynność ich podobna nieraz do działań pionierów w ciemnych lasach. Potrzeba nam więcej światła, a i powietrza więcej, więc szerszego widnokręgu. Więc las się trzebi. To powołanie jednych. Ale są i drudzy, którzy baczą, by trzebież nie była zbyt hurtowną; trzeba coś na nasienie zostawić, żeby nie była powszechna golizna. Więc gdy siekiera zbliży się do pnia, za pożyteczny i za potrzebny uznanego, ci drudzy w krzyk i w spory z gorliwcami!
Walce pojęć odpowiada walka pism. Na wojnie, jak na wojnie; budzą się namiętności, a prywata nieraz płaszczem dobra publicznego się okrywa. Widzimy to i w naszej prasie. Niejeden, prawiąc rzekomo o idealizmie lub pozytywizmie, załatwia się po drodze ze swymi osobistymi przyjaciółmi lub wrogami; niejednemu osobistość zasłania ideę; niejeden tak dalece zżył się z danym kierunkiem, że nie umie swych pojęć od swego ja odróżnić.
Nie można zaprzeczyć, że dwa kierunki: idealny i pozytywny, głównie reprezentowane przez nasze pisma, walczą z sobą zawzięcie i zajmują stanowiska krańcowe. Mimowoli przypomina się heglowska teza i antyteza. Dokąd dążą, gdzie cel ich, gdzie dopełnienie heglowskiego prawa syntezy?
Syntezą powinno być dobro społeczne.
Ale, że do jednego celu różne mogą prowadzić drogi, więc nic dziwnego, że różne drogi ludzie wybierają i różnemi dążą. I konieczne to i potrzebne. Nikt nie zaprzeczy, że w dziedzinie umysłowości naszej panuje dziś niezwykły ruch i niezwykłe ożywienie. Nim do tego przyszło, było rozpatrywanie się w położeniu, wyglądające pozornie na ospałość. Prasa uderzyła pobudkę; to jej zasługa, najgłówniejsza dotąd.
Były chwile, w których marzyliśmy; osłabieni pięknem może, ale smętnem marzeniem, zdawaliśmy się zasypiać głęboko. Przez chwile owe czas nie zatrzymał się nad nami. Życie toczyło się zwykłem ogromnem kołem; inni nas wyprzedzili — zostaliśmy w tyle. Obecnie gonimy za tymi, którzy poszli naprzód. Do tej pogoni potrzeba sił odpowiednich; nie zwątpiła o nich nasza prasa i powiedziała sobie: idź, a gdzie nie zdołasz przeskoczyć, tam przeleź. Zasada to wprost przeciwna herbowej dewizie: „złam się, nie zegnij“, ale odnośnie do naszego ogółu, sprawiedliwsza. Sprawy naukowe, ekonomiczne i społeczne leżały u nas odłogiem; jęliśmy się więc owych pustek — a dziś ruch na niejednem już polu. Ubiegają się robotnicy o lepsze i zabiegają wedle pracy; podniósł się nieco poziom umysłowy, ożywił się nieco przemysł i handel — pojawiły się banki, spółki zarobkowe i dobroczynne stowarzyszenia; prawdy ekonomiczne zapuściły korzonki w naszą glebę, rozpoczął się ruch, ożywiła energia, życie wrzeć zaczęło.
Choć to dopiero początek, niech nam wolno będzie widzieć w nim szczęśliwe wróżby.
Ile z tego, co się robi, winniśmy prasie — ile starszej, ile młodszej? niech sądzi ogół. Z naszej strony zrobimy uwagę, że dziennikarstwo nasze bardzo często nie ograniczało się na notowaniu tylko reform społecznych, ale częściej jeszcze dawało do nich inicyatywę.
By jednak nie wydać się zbytnim optymistą, należy wytknąć choć jedną wadę. Prasa nadto zajmuje się miastami. Powinna nie zapominać, że poza temi, jak je słusznie czy niesłusznie nazywamy, ogniskami, ciągnie się, jak okiem dojrzysz, kraina pól, łąk i lasów, bezbrzeżna równina, pełna nowych domków włościańskich i dawnych zaścianków i dworów szlacheckich i żydowskich, gwarnych a szachrujących miasteczek. I tam są ludzie — należy mówić do nich i o nich. A nie wiem, gdzieby można znaleźć obfitszy i bardziej interesujący materyał, więcej kwestyi, oczekujących dyskusyi.
Poważne i głębokie artykuły, traktujące niechby takie tylko sprawy, jak stosunek rolniczej ludności do handlującej, niemały mogłyby przynieść pożytek. Szlachcica i włościanina trzyma w kieszeni handlarz. Wszystko, co jeden i drugi produkuje, wszystko, czego obaj potrzebują, musi przejść ręce frymarczących i zostawić w nich połowę, często więcej wartości. Czyby nie obyłoby się bez tego pośrednictwa? Zapewne. Ale jak? Nie wiemy — zatem wolne pole do rozpraw. Pisma powinny nie tylko zająć się stosunkami wiejskimi, ale zachęcać do współdziałania ludzi kompetentnych, którzyby dawali inicyatywę do wielu reform społecznych. Dla nas wieś więcej znaczy, niż miasto. Choćbyśmy nie wiem jak daleko posunęli się na drodze przemysłowej, zawsze głównym naszym warsztatem będzie rola, głównem bogactwem jej produkta; nikomu więc prawie nie zależy tyle, ile nam, na pilnem baczeniu na wszystko, co ma związek z rolnictwem.
Nie twierdzę ani spodziewam się, by artykuły dziennikarskie, choćby najbardziej wyczerpujące, miały podnieść stan rolnictwa. Powody, dla których ono stoi tak, jak stoi, nie zależą od prasy i nie mogą być przez nią usunięte. Do niej jednak należy budzić i na tem polu ruch umysłów i opinii, obznajmiać naszych gospodarzy ze stanem kultury rolnej zagranicą, a przedewszystkiem zająć się ze stanowiska ekonomicznego stosunkiem producentów rolnych do pośredniczących w handlu ich produktami. Pisma nasze polityczne, jako codziennie stykające się z czytelnikami, i to najliczniejszymi, tak w mieście, jak po wsiach, mają też najlepszą sposobność do pobudkowania, że się tak wyrażę, tak w sprawie wyżej napomkniętej, jak i w każdej innej, której poruszanie częste, aż do skutku, jest niezbędne. Trzeba się ludziom naprzykrzać, żeby pełnili dobro dla siebie samych i dla innych.
Kiedyśmy wspomnieli o pismach politycznych, niech nam będzie wolno pomówić i o naszych domorosłych politykach. Materyał to niewyczerpany dla humorystyki. Ludziom małego i średniego wykształcenia nic tak nie zawraca głów, jak polityka.
Mikołaj Rej powiedział, że człowiek składa się z czterech wilgotności: „z krwie, kolery, flegmy i melankolii“ — i że od przewyżki jednego z tych pierwiastków zależy temperament. Otóż zdaje się, że temperament naszych polityków przeważnie składa się z tej wilgotności, którą Rej nazywa kolerą. Mało dysput bywa u nas tak ożywionych, mało sporów tak zaciętych, jak te, które toczą się o europejskiej dyplomacyi w naszych parafiach i zaściankach.
Bujny a krwisty temperament polski uwydatnia się tu z całą siłą. Ktoś tam wymaga np. od Thiersa, żeby w ciągu dwóch tygodni rozpędził opozycyę, czego jeśli nie zrobi, to nasz polityk zapowiada, że słyszeć o nim nie zechce. Ileż to razy zdarza się słyszeć jakiego poczmajstra, dzierżawcę, urzędnika, a szczególniej emeryta, osiadłego w małem mieście mówiących: „Ja, żebym był Bismarckiem“ albo: „Ja na miejscu Thiersa, tobym to i to zrobił“. Jakoż nasz polityk zrobiłby to, co zamierza, jak Bóg w niebie. Jakby tam Francya albo Prusy na tem wyszły — no!… ale nasz polityk zrobiłby swoje.
Podnoszą się u nas głosy przeciwko politykomanii — i mają słuszność; tyle mamy spraw osobistych i wspólnych, któremi zajęcie się gorące byłoby nam pożyteczniejsze, a z dnia na dzień naglejsze i konieczniejsze się staje. Załatwiać je należy w każdej porze roku, a nie czekać z niemi wiosny. Dlatego nieźleby może było, żeby nasze pisma, tak zwane polityczne, mniej się zajmowały polityką, mianowicie zagraniczną, i sprowadziły ją do minimum niezbędnego. Ale to minimum nie da się na łokcie lub stopy odmierzyć, bo obszerność działu politycznego w pismach, istniejących głównie dla niego, stosować się musi do względnej ważności faktów bieżących, a nawet do rozległości planu, wedle którego pismo przedmiot ów traktować zamierzyło i traktować powinno dla swoich abonentów. Nie można utrzymywać, że polityka na nic się nie zdała, bo znajomość jej faz bieżących, a mimochodem, zapoznawanie się z jej podstawami dodatniemi czy ujemnemi, należy do ogólnej ludzkiego umysłu kultury. Od polityki, nie już międzynarodowej, ale i wewnętrznej państw niektórych, zależą, a czasem i bardzo zależą nasze własne sprawy. Wiedzieć o tem pożyteczne jest, a czasem i konieczne, żeby nie robić bąków. Dobrze jest także mieć sposobność nauczenia się, jak też to ludzie radzą sobie w swoich wewnętrznych i międzynarodowych stosunkach, dosyć niekiedy subtelnych i zawiłych, a tak zawiłych niby, a tak gorących niby, że je aż mieczem rozcinać, krwią i łzami chłodzić za stosowne uważają. Gdy gdzie wybuchnie straszna epidemia albo straszny pożar, to trzeba o tem wiedzieć, żeby się od przyjścia do nas epidemii lub pożaru zabezpieczyć. A choćby nie było obawy, że tak zaraz jedno lub drugie do nas przyjdzie, nie idzie zatem, żeby można było pozostać obojętnym na dolę innych. W takich też zawiłych i gorących sprawach bierzemy wszyscy mimowolny udział — a ci, którzy na politykę w gazetach narzekają, jeszcze skwapliwiej chwytają gazety, żeby się czegoś dowiedzieć, jak ci, którzy nawet wyrazu „polityka“ nie znają.
Skwapliwość do polityki tych ostatnich jest mi tu powodem do rzucenia myśli, która się że dziwną będzie zdawać komu, ale którą już gdzieindziej za pożyteczną uznano, skoro ją wprowadzono w życie. Czemużby takie np. pisma, jak nasza „Zorza“, mająca sporą ilość czytelników między wieśniactwem, nie miała w krótkich i przystępnych wyrazach oswajać ich z tem, co się w innych krajach dzieje? Przyczyniłoby się to cokolwiek do rozszerzenia wiadomości historycznych i geograficznych, prostowałoby cudaczne częstokroć wyobrażenia włościan o „Francuzie, Angliku“ i innych narodowości ludziach — wyobrażenia, szerzone przez żywe a opaczne gazety, zwane karczmarzami, i przez pocztę, którą u nas pantoflową nazywają. Jeślić już trudno sprawić, żeby coś z tego, co się dzieje na wielkim świecie, do małego światka nie przeciekało, to warto się postarać, żeby ten mały światek wiedział naprawdę, co się dzieje. O ile wiemy, postępują w ten sposób niektóre pisma ludowe, wychodzące w Prusach, gdzie oświata ludowa wiele wyżej stoi, niż u nas — zapewne i dlatego poczęści, że tam pisma ludowi dają znacznie więcej, niż u nas. Gotów kto powiedzieć, że włościanin może się obejść bez wiadomości z historyi, geografii, a szczególniej z polityki. Zapewne; człowiek się bez wielu rzeczy może obejść — ale i to pewna, że od wiedzy, zdrowo mu podanej, nie zachoruje. Każda zresztą gałąź wiedzy stać się może i staje się istotnie gimnastycznem ćwiczeniem dla mózgu i do ogólnej umysłów uprawy się przykłada.
Wspomnieliśmy o oświacie ludowej i o Prusach, od których pod tym, jak pod wieloma innymi względami, stoimy niżej. W jednem przynajmniej dorównamy im wkrótce, jeśli ich nie przewyższymy nawet — w znajomości łaciny i greczyzny. Myślą o nowej organizacyi u nas szkół, w której nauka języków klasycznych szczególniej jest uwzględnioną. Filologowie utrzymują, że języki te wpływają „sakramentalnie“, na umysły młodzieży. Nie przesądzając w niczem zdania tych panów, widzimy, że się na nich sprawdza staropolskie przysłowie: „każda liszka swój ogonek chwali“. Owóż nie wszystkie liszki mają jednakowe ogony — a więc i co do owych języków klasycznych, a raczej ich przewagi, nie brak zdań nietyle sprzecznych, ile utrzymujących, że języki te nie dla wszystkich są niezbędne, i że dobrzeby było mieć szkoły, inny kierunek popierające — kierunek realny. Nim do tego przyjdzie na szerszą skalę, pożądaną jest rzeczą, aby gimnazyum, mające się założyć w Warszawie, przez pana Górskiego, wspartego prywatnemi siłami, było realnem. Nasz naród, jak się to pokazało niejednokrotnie, ma wysokie zdolności matematyczne. Dowodem Ciołek, Kopernik, Śniadecki, Hoene-Wroński i inni; dowodem pochwały, oddawane naszej młodzieży, kształcącej się w szkołach matematycznych zagranicą; dowodem imiona Folkierskiego, Gosiewskiego, Niewęgłowskiego, Sągajły, Feliksa Kucharzewskiego — ludzi po większej części młodych, a już znanych zaszczytnie na polu naukowem. Otóż tak pięknych zdolności nie należałoby zaniedbywać. Gimnazyum realne wielkie oddałoby nam usługi, zwłaszcza, gdyby w niem obok matematycznego kierunku i nauki przyrodnicze odpowiednio uwzględnione zostały.
Pożytki, płynące z tych nauk, namacalniejsze są i bliższe, niż korzyści z humaniorów. Zresztą, co komu służy. Rej miał wiele rozsądku — i w owych już czasach wiedział, że „przyrodzenie ludzkie nadobnie rozumem hamować trzeba, a czego mu brak, tego dodać, czego zasię ma nadto, tego ująć“. Stosując tę zasadę do nas, winniśmy wyrabiać w sobie przedewszystkiem praktyczność, której nam największy brak i którą bardzo górują nad nami sąsiedzi Niemcy.
Taki też daje się dostrzedz kierunek w zagęszczonych u nas od niejakiego czasu odczytach, tych szczególniej, które się dla klas rzemieślniczych odbywają w Warszawie. Idą też one bardzo pomyślnie. Obecnie prowincya wielkim głosem upomina się o coś podobnego. Podano myśl, by warszawscy prelegenci wysyłali swe odczyty do miast prowincyonalnych, gdzieby je miejscowa inteligencya wygłaszała. projekt to niekoniecznie praktyczny. Odczyty tem są pożyteczniejsze, im je mniej sami prelegenci słuchaczom w sposób czytany przedstawiają, gdy je czytają na pamięć niejako, jak właśnie niektórzy prelegenci umieli je wypowiedzieć w Warszawie. Żywość wykładu, natychmiastowość objaśnienia miejsc trudniejszych, improwizowane objaśnienie pokazywanych wzorów, słowem, wszystko, co stanowi siłę i urok prelekcyi, zniknie przy odczytywaniu cudzej pracy, zwłaszcza przez niespecyalistę. Będą słowa i głosy, nic więcej. Czyżby miejscowe siły w miastach prowincyonalnych nie mogły się zdobyć na popularne odczyty dla rzemieślników? Zapewne, że to rzecz niełatwa, bo niedosyć wiedzieć, o czem się mówić zamierza i mieć wybrany przedmiot, ale nadto trzeba umieć przedstawić go z właściwej strony. I warszawscy prelegenci nie zawsze pod tym względem bywali szczęśliwi, lubo ten i ów okazał zdolności odpowiednie. Możnaby na prowincyi korzystać z ich prac; ale jak odtworzyć ich głos żywy, gest wymowny i dopełniający, i te szczegóły wszystkie, które stanowią związek duchowy prelegenta ze słuchaczem. Niech więc miejscowi ludzie myślą o ludzie miejscowym. Czasu nie powinnoby im braknąć do pracy, która, gdyby się do niej serdecznie wzięli, przypomniałaby im, czego się niegdyś uczyli, czego dopełniać zaniedbują może; wyrwałoby ich z małomiasteczkowego żywota w ciasnej koteryi lub w jakiem knajpowem ognisku.
Najpraktyczniejszym jest projekt wędrownych odczytów. Przy dzisiejszych, ułatwionych komunikacyach niewielką jest rzeczą wyjechać na parę dni z Warszawy, zwłaszcza, jeżeli koszta podróży pokryłyby się dochodami z lekcyi. Wiemy, że młodzi literaci pracują nad urzeczywistnieniem tego projektu. Byłoby rzeczą wielce pożądaną, by mógł on jaknajprędzej wejść w wykonanie — lubo pewnie do tego nie przyjdzie przed przyszłą zimą.
Bo tak w małem, jak i wielkiem mieście, póki zima, póty czas. Życie miast ma swoją kolej odrębną od kolei, którą bieży natura. Są stworzenia, które przesypiają zimę; miasto, ten potwór, pełen wrzawy i ruchu, niespokojny, zgiełkliwy, ogromny, dyszący dymem kominów fabrycznych, brzmiący odgłosem pracy i pieśnią próżniaków — potwór ten zasypia tylko latem. Pusto wtedy, cicho i głucho; zda się, usłyszym echo własnych kroków, odbite o mur sąsiedni. Waga społecznego żywota latem przychyla się na stronę wsi. Zimą za to kolej na miasto; wre ono wówczas, szumi i kipi całą pełnią żywota.
Jak ptactwo na wielkie mrozy chroni się pod dachy ludzkie, tak i wieśniactwo, przynajmniej możniejsze, lubi zimą ciągnąć do miasta. Kto napracował się latem, ten ma prawo odetchnąć, a nawet i pobawić się zimą. A więc w karnawał, hulaj dusza!… Przez wzgląd na panów obywateli nie kończę do rymu tego wesołego wykrzyknika, choć w drugiej, niedomówionej jego połowie może on i prawdziwszy, niż w pierwszej. Ale karnawał już minął; umarł i pogrzebion! Mówki pogrzebowe wypowiedziano mu tu i owdzie; zatem nie wspomnimy o nim więcej.
Teraz post, a więc i postne zabawy: odczyty, których się nie słucha, rauty, na których się ziewa, i koncerty, na które się nie chodzi. Co do rautów, ziewać na nich jest w dobrym tonie, i żaden człowiek, który się szanuje, nie powinien o tem zapominać. Na koncertach także bywają pustki, na które oburzają się sprawozdawcy, a oburzają się potrochu słusznie; bo jeśli mamy dość pieniędzy na oglądanie słoni, koni, kóz i amazonek Salamońskiego, powinno nam starczyć i na posłuchanie muzyki takiego oto artysty, jak pan Górski, najlepszy dziś nasz skrzypek, a najszlachetniej z naszych skrzypków pojmujący muzykę. Ale to u nas tak: „co w domu, to komu“. Gdyby pani Patti dała się była przejednać gorliwemu Przytulisku, każdy z nas byłby ostatnie bodaj groszaki wytrząsał za bilet wejścia — na czemby niezawodnie najwięcej skorzystała śpiewaczka. Dawano jej tysiąc rubli za jeden wieczór — nie chciała. Widocznie mądra to kobieta! zrozumiała, że ona miałaby swoje, ale Przytulisko cieniejby jeszcze śpiewało, niż ona umie śpiewać, swoim arcysopranem. I Przytulisko obeszło się bez niej, musiało się obejść i zarobiło na tem przeszło 600 rubli, które wpłynęły do jego kasy. Wprawdzie nie dwa tysiące rubli, które kiedyś wpływały z koncertów, ale i sześćset coś znaczy; można za te pieniądze utrzymać dziesięć osób przez cały rok przy życiu i zdrowiu, z jakiem przyjdą do zakładu. Ile ich zakład utrzymuje? niewiadomo — i nie więcej też wiadomo, co jest przytulisko. Czytamy wprawdzie od lat paru, że instytucya ta jest pod opieką Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności; może ono w swem dorocznem sprawozdaniu, gdy się z niem nareszcie wybierze, powie nam coś i o Przytulisku, i tem dokumentniejszego, że powie (jeśli powie) po raz pierwszy. My dotąd tyle wiemy napewno, że Przytulisko bardzo jest ruchliwą i zabiegłą instytucyą, i że kiedy ono nie zdołało skaptować pani Patti, to już jej chyba nie usłyszymy, aż się postarzeje i głos straci. O Przytulisku śmiało w Warszawie można w sensie przysłowia mówić, że gdzie żadna instytucya nie może, tam Przytulisko posłać.
Mniej ruchliwa, ale o wiele pożyteczniejsza i szerszy mająca zakres działania instytucya, Biuro nędzy wyjątkowej, zasługuje na polecenie jej serdeczne. Nie wdaje się ona w zdepopularyzowane już koncerta, zdające się być jałmużną, rzucaną możniejszym przez ubogich, lub nędzarzy; ale głosi po pismach i wskazuje z miejsca pobytu i rodzaju nędzy, zwykle naprawdę „wyjątkowej“, ludzi, którym doraźne wsparcie należy się od społeczeństwa. Każdy może iść ze swym rozumem i sprawdzić sprawdzaną już przez siostry miłosierdzia nędzę — a jeśli ma serce i grosz w kieszeni, to pod wpływem pierwszego zostawi drugi i jeszcze zbogacony złotem człowieczeństwa wyjdzie z zaułku, do którego wniósł ofiarę swoją. Kto nie ma sposobności po temu, ten niech złoży, co może, do Biura. Dają mu wprawdzie ludzie ci i owi — ale ciągle tego jeszcze za mało, bo nędzy zbyt wiele.
Czy ona się zmniejszy z nadchodzącą wiosną? trudno przesądzać. Łatwiej wróżyć o wiośnie, nawet bez kalendarza, widzimy ją przecież, jak się ku nam zbliża wielkim krokiem. Nam, mieszczuchom, trudno wprawdzie poznać, czy zima poszła już sobie na dobre, czy przyczaiła się tylko; ale to pewna, że na wsi wierzą już w jej koniec. Pełno wszędzie oznak wiosennych. Były już błyskawice i grzmoty, a zagrzmiało na goły las — z czego rolnik zwykł wyprowadzać szczęśliwe wróżby przyszłego urodzaju. Wędrowne ptactwo tłumami wraca, a jemu lepiej jeszcze, niż człowiekowi wierzyć można, że wiosna się zbliża. To też ludzie zaczynają już myśleć, gdzie komu wypada, trzeba lub przystoi odlecieć na piękną porę. Gdy ona nastanie, co my tu będziemy robili, o czem mówili? Mały to kłopot — a choćby był i duży, to łatwiej z nim, jak z zimą. Żegnamy ją więc, patrząc na zegar niebieski, jak podpatrując co chwila na zegarek kieszonkowy, daje się do zrozumienia natrętnemu gościowi, że już dosyć go mamy. Nie każdy jest domyślny — ale prędzej czy później, zima musi odejść, musi się, skończyć, jak się kończy wszystko, co się zaczęło — jak i ta nasza wstępna kronikarska gawęda.

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 67 z dnia 24 marca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.