Bazyliszek (Jezierski, 1911)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Bazyliszek
Pochodzenie Ze świata czarów. Zbiór baśni, podań i legend różnych narodów.
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1911
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Bazyliszek.
(Z Warszawy).

Działo się to roku pańskiego 1587. Pewnego letniego wieczoru, straszne zamieszanie zapanowało na rynku stołecznego grodu Warszawy. Gromadkami kupili się mieszczanie i mieszczki, zcicha o czemś gwarząc i trwożnie spoglądając na rumowiska domu spalonego przed 13 laty. Przy nich stała samotna jakaś młoda niewiasta, głośno zawodząc i wzywając pomocy.
— Ratujcie, ludzie, kto w Boga wierzy… może one są tam jeszcze żywe, a tylko wynijść nie mogą. Jak dziś rankiem tam weszły, to dotychczas ich nie widać. Pomóżcie mi wejść, a już ja je tam wynajdę. O Jezu, Jezu!
To znów nachylała się nad wązkim otworem piwnicy i wołała:
— Jasiu! Maryś! a ozwijta się, dzieciny moje kochane!
— Nie zawódźta tak, kumo! — mówił, podchodząc do niej kum Balcer — opowiedzta mi lepiej, jak się rzecz miała, bo już po całem mieście chodzą gadki, że wasze dzieci zły porwał. Opowiedzta, a może się jako i zaradzi.
O moiściewy! — zawołała niewiasta, składając błagalnie ręce — dziś rankiem, idąc do jatek, za kupnem mięsa, zostawiłam Jaśka i Marysię pod opieką starego, przy kramie. Zajął się on sprzedażą i nie uważał, że dzieciny poszły się bawić na rumowisko. Gdym powróciła, dawaj je szukać… nigdzie ich nie najduję. Dopiero dzieci sąsiadki powiadają mi, że zaszły aże do lochów. Posłałam więc Magdę, dziewkę służebną, by je wyszukała i przywiodła. Ale ta, gdy tylko przecisnęła się przez wejście, — wykrzyknęła przeraźliwie: — O Jezu! i spadła w dół, do lochów. Chciałam biedz na pomoc, ale wejście zawązkie. Mój więc pobiegł na ratusz, po marszałka z pachołkami, by złemu zaradzili.
Podumał chwilę kum Balcer, wreszcie odrzekł:
— Oj, kumo, widzi mi się, że nieczyste jakieś dzieją się tam sprawy, ale, zdaje mi się, że wasze…
— Nie, nie kończcie kumie, — zawołała z rozpaczą niewiasta — czyżby złe mogło dotknąć się takich niewinnych dzieciaków, jak moje?
Tu ruch jakiś wszczął się na rynku i przerwał jej mowę. Mieszczanie rozstępowali się z szacunkiem na obie strony, dając przejście jakiemuś wspaniałemu orszakowi.
Środkiem ulicy, w otoczeniu oddziału węgierskiej piechoty, kroczył mąż wspaniałej postawy, w bogatym stroju, obok niego zaś drugi, w cudzoziemskie szaty przybrany, za niemi zaś szło paru rajców miejskich.
Podeszli do piwnicy, i tam, po krótkiej naradzie, mąż w cudzoziemskie szaty przybrany, a był to architekt grodzki, rozkazał spuścić się któremu z pachołków. Żaden jednak nie chciał posłuchać rozkazu.
— Alboż mi to niewola — mówili — iść na śmierć pewną.
Podumał chwilę architekt, wreszcie rzekł:
— Przynieśta żywo osęków do zdzierania dachów.
Nie upłynęła chwila, a już osęków więcej było, niż potrzeba. Rozkazał architekt spuścić je do lochu i szukać, czy nie natrafią niemi na jakie ciało ludzkie. Niedługo poszukiwali pachołcy; po chwili jeden z nich zawołał:
— Czuję coś miękkiego, jakby ciało ludzkie, na spodzie.
— Sprobuj zawadzić osękiem o szaty i wyciągnąć na wierzch — rozkazał architekt.
Pomógł mu drugi pachołek i wnet wyciągnęli na wierzch ciało chłopca. Ale nie było w nim już ani iskierki życia… był on już trupem zimnym i to tak zmienionym, że nawet rodzona matka ze wstrętem odeń się odwróciła. Po chwili jednak miłość macierzyńska przemogła wstręt i z głośnym płaczem rzuciła się na zimne zwłoki dzieciny, okrywając je gorącemi pocałunkami.
Wkrótce też wyciągnięto na wierzch zwłoki dziewczynki i dziewki służebnej, również okrutnie zmienione.
W milczeniu, zwartem kołem otoczyli mieszczanie te ciała, trwożnie żegnając się, by znakiem krzyża odpędzić złego, być może czyhającego na nich z ukrycia.
Zapanowała grobowa cisza, przerywana tylko jękiem i łkaniem zrozpaczonej matki, tulącej do serca martwe dzieciny i próbującej tchnieniem swem wrócić je do życia. Napróżno jednak.
Wreszcie marszałek grodzki przerwał tę ciszę.
— Co jest przyczyną ich śmierci? — zapytał architekta.
Pomyślał ten chwilę, wreszcie odrzekł:
— W wędrówkach swych po świecie, słyszałem niejednokrotnie opowiadania o strasznym potworze, który samym wzrokiem już zabija. Potwór ten lęgnie się z jaja zniesionego przez koguta, a nazywa się… bazyliszek; zjawia się zaś raz na sto lat.
— Bazyliszek! bazyliszek! — szeptem powtórzyły tłumy i trwożnie odstąpiły od otworu, w obawie by tenże nie wyskoczył z ukrycia i jednem spojrzeniem nie uśmiercił ich wszystkich.
Po chwili marszałek zapytał:
— A jaka jest rada, ażeby go się pozbyć?
— Powiadano mi, że jedynym sposobem jest okryć się zwierciadlaną zbroją i tak odzianemu zejść do podziemi, gdzie zazwyczaj ukrywa się bazyliszek, a wtedy on, gdy sam siebie w zwierciadle zobaczy, trupem padnie.
Nie namyślał się już długo marszałek. Skinął na jednego z pisarzy, a gdy ten podszedł, rzekł:
— Rozkaż waćpan ogłosić jutro w całym grodzie, że każdy, kto odważy się, przyodziany w zwierciadlaną zbroję, zejść do lochów i uśmiercić tam bazyliszka, otrzyma 300 dukatów nagrody.
To rzekłszy, ruszył wraz z całym orszakiem ku ratuszowi. Wkrótce też i pachołcy miejscy podjęli zwłoki tak strasznie uśmierconych dzieci, i złożywszy je na marach, ponieśli w towarzystwie łkających rodziców, oraz gawiedzi, do domu.
Długo jeszcze stały po ulicach gromadki mieszczan, rozmawiając o zaszłych wypadkach, i o tem, czy znajdzie się śmiałek, któryby odważył się narazić życie dla 300 dukatów.
Powoli noc zapadała nad miastem; gromadki się rozchodziły i wkrótce już tylko stąpania i stuk halabardy nocnych stróżów wskazywały życie, w śnie głębokim pogrążonego grodu.


∗             ∗

Na drugi dzień zrana, przy dźwięku trąb, odczytano na wszystkich ulicach zawiadomienie marszałka. Tłumy mieszczan wysłuchały go, lecz nikt jakoś nie kwapił się, ażeby zdobyć nagrodę.
Zbierano się tylko koło rumowiska, naradzano się szeptem, lecz poświęcić się… żaden z obecnych nie był do tego zdolny.
Zafrasowany chodził marszałek po izbie radzieckiej w ratuszu. Coraz, gdy się rozległ jakikolwiek głośniejszy gwar na rynku, biegł ku oknu i wyglądał, czy nie niosą mu wieści o nowych ofiarach bazyliszka, lub też, czego wyglądał z upragnieniem, wieści o znalezieniu się śmiałka, gotowego poświęcić życie dla dobra grodu.
Wkrótce jednak odchodził od okna zawiedziony i znów rozpoczynał wędrówkę po sali. Naraz drzwi się otworzyły i wszedł do sali architekt.
Zwrócił się zaraz do niego marszałek i rzekł:
— Oczekuję tu waści z niecierpliwością.
— Czyż nie znalazł się nikt, coby chciał miasto ocalić od potwora?
— Nie, nie znalazł, i sam nie wiem co czynić. Radźcie, bo ja głowę już tracę.
Pomyślał chwilę architekt, wreszcie rzekł:
— Czy niema, panie, w lochach ratuszowych jakich zbrodniarzy, skazanych przez trybunał na śmierć?
— Są dwaj skazani na powieszenie; a co waści na tem zależy?
— Sprobujemy raz jeszcze. Rozkażcie, panie, przywieść ich tu do sali.
Zawezwał marszałek zaraz dowódcę straży miejskiej i dając mu rozkaz, naprędce napisany, polecił przyprowadzić natychmiast zamkniętych w lochach grodzkich, a skazanych na śmierć, zbrodniarzy.
Długa chwila upłynęła, gdy do sali straż wprowadziła obydwóch skazańców zakutych w kajdany i na skinienie pozostawiła ich samych z marszałkiem i architektem.
Wtajemniczywszy przez ten czas w plan swój marszałka i uzyskawszy zgodę jego, zwrócił się architekt do więźniów i rzekł:
— Trybunał osądził już zbrodnie wasze, i skazał was na karę śmierci. Wiecie już o tem, zarówno jak i o tem, że znikąd łaski spodziewać się nie możecie. Lecz ja wam dam jedną jeszcze drogę, przez którą nietylko że będziecie mogli winy swoje okupić, ale i wolność, a nawet i dobrobyt pewien uzyskać.
Zaiskrzyły się oczy więźniom, nadstawili uszu, by lepiej usłyszeć, co to za droga. Architekt zaś ciągnął dalej:
— Oto w mieście, w lochach spalonego przed laty domu, pojawił się bazyliszek. Należy go zgładzić. W tym celu jeden z was, przyodziany w zwierciadlaną zbroję, musi zejść do lochu, a z pewnością bestja martwą padnie… Wtedy ten odzyska wolność i w dodatku otrzyma 300 dukatów. Namyślajcie się nad tą propozycją i rychłą dawajcie mi odpowiedź.
Niedługim był namysł więźniów. Wkrótce jeden z nich odrzekł:
— Nie, panie, wolę już życie postradać na szubienicy, kiedy mi tak sądzono, niż narażać duszę mą na walkę ze złem.
— A ty, Janie Taurer? — zapytał marszałek.
Zapytany Jan Taurer, rodem ze Szlązka, podniósł śmiało głowę, drwiąco spojrzał na towarzysza i odrzekł:
— Zarówno przyjdzie zginąć, czy od szubienicy, czy od bazyliszka. Tylko że tu można jeszcze się ocalić. Dlatego też, panie, projekt wasz przyjmuję.
Ucieszyli się marszałek z architektem, usłyszawszy to, i wnet przywoławszy straże, rozkazali pierwszego z więźniów odprowadzić do lochów; Taurera zaś zatrzymali, celem zrobienia nań odpowiedniej szaty.
Sprowadzono z miasta dwunastu krawców, i ci, pod nadzorem architekta, rozpoczęli naszywać obcisłą szatę zwierciadełkami różnej wielkości, umieszczając na piersiach i plecach duże zwierciadła. Podobnież przygotowano mu nakrycie głowy, zasłaniając oczy również zwierciadłami.
Na drugi dzień zrana liczny orszak wyruszył z bram ratuszowych do rumowisk spalonego domu. Wśród licznych pachołków kroczył w błyszczącej zbroi Jan Taurer, a przy nim ksiądz, marszałek i architekt. Na ulicach i rynku zebrały się tłumy mieszczan, zdala się jednak trzymały od rumowiska.
Gdy orszak cały zbliżył się do wejścia do lochów, wystąpiło z niego dwóch pachołków z oskardami i silnemi uderzeniami rozszerzyli otwór, poczem, rzuciwszy oskardy na ziemię, czemprędzej pobiegli ukryć się w tłumie, by ujść zabójczego spojrzenia bazyliszka.
Przeżegnał raz jeszcze kapłan odważnego Szlązaka, i ten, błyszcząc w słońcu w swej zbroi i trzymając w ręku świecę płonącą, śmiało zeszedł w głąb podziemi.
Trwożnie nasłuchiwali mieszczanie, czy nie ozwie się w głębi krzyk rozpaczny o pomoc; cisza zapanowała taka, że można było słyszeć bicia serc.
Upłynął tak długi kęs czasu i już wszyscy wątpić poczęli w powrót Taurera, gdy naraz w głębi lochów rozległ się krzyk, krzyk straszny, przejmujący aż do głębi.
Zakołysał się tłum i pędem począł uciekać, kryjąc się po bramach i mieszkaniach. Na placu pozostał tylko marszałek, kapłan i architekt.
Przeżegnali się oni pobożnie, marszałek i architekt ujęli za miecze, kapłan zaś począł odmawiać modlitwy za konających.
Zaczęło się znów oczekiwanie, męczące, niepewne; chwile zdawały się godzinami, godziny — wiekami.
Naraz, po paru godzinach takiego oczekiwania, u wejścia do lochów wszczął się ruch jakiś. Z obawą spojrzeli tam marszałek z architektem, gdy u wejścia stanął… Jan Taurer, z podniesioną przyłbicą, uśmiechnięty radośnie, trzymający w ręku jakieś zwierzątko.
Rzucili się wszyscy ku niemu, a on podał architektowi owo zwierzątko, wielkości kury, z szyją i łbem indyczym a oczami żaby.
— To bazyliszek! — wykrzyknął architekt — jakeś go nadybał? — odpowiadaj!
— Ano — zaczął opowiadanie Jan Taurer — gdym zeszedł do lochów, rozpocząłem błądzić po różnych skrytkach i zakamarkach, byle to dziwo znaleźć. Łaziłem długo, spaliła mi się jedna świeca, zapaliłem drugą, gdy i ta spłonęła, — trzecią, aż wreszcie, gdym już miał zamiar wyjść na wierzch, usłyszałem krzyk jakiś straszny, coś się na mnie rzuciło, i uderzywszy skrzydłami, zgasiło świecę, a potem upadło mi u nóg. Zląkłem się bardzo i bałem się zrazu poruszyć, aż wreszcie, po jakimś czasie, zapaliłem znów świecę. Patrzę, a tu u nóg leży ta oto bestja, nieżywa. Ucieszyłem się wielce, gdyż odrazu domyśliłem się, że to jest bazyliszek. Wziąłem go pod pachę i idę ku wyjściu, gdy naraz świeca mi się wypaliła i ostałem w ciemności. Długom błądził po lochach, aż wreszcie błysnęło mi światełko i oto wyszedłem na wierzch.
Tymczasem mieszczanie, uspokojeni ciszą panującą na placu, powoli zaczęli wyglądać z kryjówek; zobaczywszy zaś stojącego na placu, przy marszałku, księdzu i architekcie Taurera, otoczyli ich kołem, wznosząc gromkie okrzyki na cześć dzielnego Szlązaka.
Olbrzymi orszak ruszył z rynku ku ratuszowi, odprowadzając tam zwycięzcę po przyobiecaną nagrodę.
Na drugi dzień zrana, na stosie, wystawionym na środku rynku, spalono uroczyście, wobec licznych tłumów, z rozkazu marszałka i trybunału, — bazyliszka.
Od tego czasu nie pojawił się on już nigdy w Warszawie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.