Barani Kożuszek/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Barani Kożuszek
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz w mieście, pod kościołem Bernardynów, w zmiętem odzieniu, z głową odkrytą, stał człowiek wykrzykujący i śmiejący się, podskakujący, wesół, to znów zanoszący się od płaczu, stał, a potem na ziemię padał i zrywał się i kładł znowu.
Przechodnie stawali dokoła zdumieni.
— Szalony jest — mowili.
— Pijany — poprawiali inni.
Ojciec Pankracy, który właśnie miał wychodzić na miasto, zobaczywszy gromadkę, zbliżył się, rozpychając ją.
Spojrzał na leżącego na ziemi, który rękami wywijał groźnie i najdziwaczniejszemi, urywanemi wyrazy tłum łajał, szydząc z niego.
— Panie Ambroży! na miłość Ukrzyżowanego, co waćpanu?
Pochwycił go za rękę.
— Co to jest?
— Nic, kto ojcu powiedział, że ja jestem Ambroży? Jaki Ambroży? Nigdy w świecie. Ja nie mam ani imienia, ani nazwiska. Imię i nazwisko zgubiłem... wpadły w błoto i ludzie nogami je rozmiesili.
— Pójdź ze mną — zawołał nakazująco, porywając go za rękę, Pankracy. — Wstawaj! Słyszysz?
Starzec dźwignął się, bo i drudzy litościwemi rękami mu pomogli. Mrucząc, dał się zawlec do celi ojcu Pankracemu.
Ten, niespokojny, posadził go gwałtem na stołku i przyniósł mu wody, którą on odtrącił.
— Co ci jest? oszalałeś, czy co?
— Nie — rzekł z namysłem głębokim i wysiłkiem jakimś stary — właśnie teraz do przytomności przyszedłem. Wszystko jak najlepiej. Grzesznica moja najdroższa wyspowiadała się i umarła ślicznie... drugą dyabli wezmą za jej grzechy, ale tamtej już ocalić niema sposobu. Ja zdrów, syt, bogaty i szczęśliwy... czego chcieć?
Wziął się w boki i wstawszy z krzesła, podniósłszy poły, począł nogi ustawiać, jak do tańca.
Księdzu patrzącemu na płacz się zbierało.
— Dawid tańcował przed arką — rzekł Kożuszek — i jabym mógł, idąc za jej pogrzebem, poskakać. A co?
— Panie Ambroży! panie Ambroży! — wołał ojciec Pankracy.
— Proszę! tylko bardzo proszę nie tytułować mnie wcale. Nie znam, nie wiem o żadnym panu Ambrożym. To był z kretesem głupi człek, który na jedną damę z faraona postawił całe życie i przegrał. Potem, żebyż był sobie w łeb wypalił, albo pod koło młyńskie się rzucił. Nie... dziecka żałował, a to...
I przerwał sobie nagle.
— Ojcze, jakeś mi był zawsze dobrym i łaskawym, pogrzeb żeby był suty, co się zowie.
— Ale co ci się śni? któż umarł?
— Jakto! wszystko generalnie umarło... Poczciwi ludzie co do nogi... szelmy tylko zostały... Umarł wstyd,honor zdechł, patryotyzm się zadławił własnym językiem... Pogrzeb żeby był suty... ja płacę. Taka blada leży, jak posąg ze słoniowej kości... i łzy na oczach jej przyschły... Biedne dziecko! Za grzechy matki, za głupotę moją... Wystaw sobie, spowiadać się chciała. Biegnę, patrzę... święty patron mój za rękę prowadzi ks. Marka.
— Co pleciesz? — odparł Pankracy — gdzie Marek?
— Przyszedł pieszo, nie wiem, z Baru, czy z Horodyszcza, pobłogosławić Warszawie — mówił stary — ale jest. Przyprowadziłem go do jej łóżka, błagałem, aby cud zrobił; ale zapóźno było, a jam niegodny. Mój ojcze, pogrzeb żeby był suty. Trumna choćby srebrna — zapłacę.
Począł płakać trochę, siadł znużony, zmrużył oczy i wnet porwał się z krzykiem:
— Ratuj kto poczciw! Doktora! Lafontaine osioł!
Ojciec Pankracy, przystąpiwszy doń, za obie ręce ujął go i, żegnając krzyżem świętym, strofować zaczął.
— Nie buntuj się przeciw Bogu, nie szalej. Ochłoń, odpocznij! Módl się.
Widząc, że stary sam nie zbierze się na modlitwę, głośno zaczął odmawiać psalmy pokutne. Pierwsze ich wiersze stary zbywał milczeniem, potem ruszyły mu się usta, głos dobył z piersi i niewolniczo, posłusznie, uspokojony nieco, coraz wyraźniej powtarzał je za księdzem.
Ojciec Pankracy zmiarkował, że dla uspokojenia ducha potrzeba było przedłużyć ile możności machinalne to mruczenie, które nie dopuszczało staremu szaleć i rozpaczać. Nadchodzącemu tymczasem braciszkowi szepnął, by po doktora posłano i Macieja sprowadzono.
Dopóki trwało to odmawianie psalmów, stary zachowywał się spokojnie, jakby przykuty i zniewolony do powtarzania ich za księdzem. Ile razy się zatrzymał, Pankracy nalegająco powtarzał wiersz, póki go nie wymówił.
Trwało tak długo, że wszystkie siedem psalmów pokutnych wyczerpali i na nowo je poczynali, gdy doktór Forster wszedł do celi.
Stary był znużony, lecz spokojniejszy. W kilku słowach pocichu zakonnik objaśnił lekarza, o co chodziło.
W klasztornej apteczce znalazł się napój uspokajający i usypiający. Chory brać go nie chciał, ale stary przyjaciel nakazał stanowczo. Wypił ze wstrętem. Wyczerpanego z sił po gwałtownej kryzys wprędce sen ogarnął, a braciszkowie obezwładnionego zanieśli do infirmeryi.
Nadbiegł Maciej spłakany, aby zasiąść na straży przy śpiącym.
Po pierwszym śnie głębokim nastąpił mniej spokojny, jękami i wykrzykami przerywany; Maciej czuwał i podawał napój przepisany.
Tak dotrwali do rana, aż nareszcie obudził się chory, powstał, siadł i oglądać się zaczął. Doktór czekał na to.
Z pierwszych słów wyrzeczonych łatwo poznać było można, że przytomność nie wróciła mu i nigdy już zapewne wrócić nie miała.
Lecz obłąkanie przybrało charakter łagodny i wśród niego przechodziły jakby błyski rozumne, jakby wspomnienia całe i zdrowe dawnych uczuć i myśli. Zmieszało się tylko wszystko, czego doznał dawniej i teraz, co go zaprzątało i bolało. Osób obecnych to nie poznawał wcale i mówił do nich jak do obcych, to je sobie przypominał i mianował po nazwisku. Wola złamana nie opierała się nikomu; jak gdyby miał poczucie obowiązku posłuszeństwa, czynił co nakazano.
Nieustannie prawie mówił coś, potrzebował myśli swoje głośno wywoływać, lub choć sobie samemu mruczeć. Usta były w ciągłym ruchu, ręce im dopomagały.
Około południa Maciej podjął się, widząc go spokojniejszym, odwieźć do domu. Posłano dla większego bezpieczeństwa do Bonifratrów po brata Izydora, który miał pewne doświadczenie w obchodzeniu się z obłąkanymi.
Gdy mu powiedziano, że powinien jechać do domu, uśmiechnął się, utrzymując, że domu nie ma, ale się dał prowadzić, do fiakra posadzić i mrucząc a rękami poruszając, jechał.
Traf chciał, by właśnie od klasztoru odjeżdżając, kondukt pogrzebowy spotkali. Na widok trumny i żałobnych chorągwi rzucił się z powozu tak gwałtownie, iż Maciej z braciszkiem zaledwie go utrzymać mogli. Wołać począł, iż musi iść za pogrzebem, iż to jest jego obowiązek... rozpłakał się i ledwie dał zmusić do posłuszeństwa.
Gdy przybyli na Krochmalną ulicę i wprowadzono go do domu, gwałtem wyrwał się im z rąk, pobiegł w prawo i mimo oporu Macieja, zrzuciwszy z siebie suknię, przebrał się w Barani kożuszek.
Dopiero w tym stroju dał się zaprowadzić na górę, ale tu jak gość się znajdował i do sypialni swej iść odmówił. Siadł u drzwi, ciągle coś mówiąc do siebie i śmiejąc się czasami.
Posłano już nie po doktora, ale po kilku lekarzy.
Przyjaciele pana Ambrożego polityczni, którym on służył tak czynnie, zbiegli się na smutną wiadomość o jego stanie umysłowym. Nie chciano wierzyć, by go to nieszczęście dotknęło. Dołożono starań wszelkich, by uspokoić umysł i ciało do normalnego przyprowadzić stanu.
Wszystko jednak okazało się nadaremnem. Pan Ambroży wyzdrowiał fizycznie, a pierwszą tego oznaką było, że jeść począł dużo i chciwie. Zimno, zmiany temperatury znosił z największą obojętnością. Dzień i noc potrzeba było okna otwierać, bo mu ciągle było za gorąco.
Lecz chociaż napozór uspokoił się, mruczał nieustannie, mówił coś do siebie, rękami poruszał, uśmiechał się.
Gwałtowniejsze wybuchy ustąpiły zupełnie, pozostał tylko rodzaj melancholii dziwacznej i nużące owo krążenie jednych myśli, które pod rozmaitemi postaciami powracały, wywłócząc za sobą pokrewne wspomnienia, powiązane często w sposób osobliwy, z logiką obłąkanym właściwą.
Lekarze musieli się wyrzec wszelkiej nadziei uzdrowienia.
Nie wiadomo kto doniósł będącemu na wsi staroście o śmierci Loiski. Czeremecha, przez którego przyszła ta wiadomość, chcąc go do niej przygotować ostrożnie, postąpił sobie niebacznie, powiedział mu, że jest chora. Starosta, nie spytawszy ojca, nie obrachowując skutków kroku tego, siadł na pierwszego konia, którego mógł pochwycić, i poleciał do Warszawy.
Przybył tu już po pogrzebie i zastał w pustym pawilonie płaczącą Brysię, a gospodarującą już z chciwością obrzydliwą panią Zelską, która po małym paroksyzmie rozpaczy myślała tylko o spadku po córce. Dowiedziawszy się zaś o obłąkaniu męża, natychmiast przedsięwzięła kroki, aby go oddać do Bonifratrów i zagarnąć co zostało.
Lecz tu znalazła na swej drodze przyjaciół starego, z taką opozycyą groźną, iż mieszania się w sprawy jego wyrzec się musiała.
Starosta pobiegł na grób Loiski, a wysłana pogoń przez ojca znalazła go w łóżku niebezpiecznie chorym, tak, iż sam ojciec musiał za jedynakiem nadbiedz do Warszawy, aby mu na staraniach nie zbywało. Młodość ocaliła mu życie, lecz zdrowie nie powróciło już nigdy. Wstał z łoża złamany, zestarzały, aby natychmiast na wieś odjechać.
Barani kożuszek przeżył tak rok 1791, nie pokazując się nigdzie. Odwiedzali go przyjaciele, upatrywano w chwilach uspokojenia symptomata powracającej częściej i dłużej pamięci wypadków i osób. Lecz czasem, wśród najrozsądniejszej rozmowy, wyrywało mu się coś bez związku z nią, coś szyderskiego, cynicznego.
Ponieważ ruch i powietrze nakazane były przez lekarzy, Maciej podjął się z nim odbywać przechadzki, unikając tych miejsc które obudzić mogły wspomnienia.
W roku 1792 nie można już było pozwolić mu wychodzić na ulicę, gdyż gorączkowy stan miasta oddziaływał na chorego. Trzymano go w domu, strzegąc, aby nie dowiedział się o wypadkach, któreby zbyt poruszyć go mogły. Sprawy polityczne narodu, losy, jakim ulegał, obchodziły go zawsze mocno; o nich jeszcze mógł najzdrowiej mówić i najdłużej się niemi z całą przytomnością zajmować.
Wpadł potem w apatyę spokojną, która trwała do wiosny 1794 roku. Maciej nie zawsze potrzebował z nim chodzić: włóczył się sam, zimą i latem, zawsze w baranim kożuszku, wybierając miejsca, gdzie najwięcej osób i najgorętsze było życie. Znali go wszyscy, lubiło wielu, a szczególniej mieszczanie, pomniejsi urzędnicy, niektórzy wojskowi pozdrawiali go i chętnie rozpoczynali z nim gawędki. Była w tych rozmowach mieszanina rozsądku z fantazyą i rubasznością cyniczną, zabawna razem i smutna.
Pozostałe wrażenie, iż zepsuty świat większy pozbawił go szczęścia, a wpływem swym żonę mu i córkę pokalał, czyniło go nieprzyjacielem wszystkiego, co miało cechę pańską. Zaczepiał często jadących i przechadzających się takiemi sarkazmami i na ten sposób, jak w roku 1790. Lecz do szyderstw mieszały się teraz groźby. Powietrze przejęte było wyziewami nadchodzącej burzy; zwiastowały ją drgania konwulsyjne, jakby prądy elektryczne, przebiegające nawet umysły tych, co nieświadomi byli i obojętni na przyszłość.
W roku 1794 Barani kożuszek siadywał gdzieś u Krakowskiej bramy, na kolanach trzymając małą gilotynkę, a za pazuchą mając spory zapas lalek, poubieranych tak, że do nich łatwo było przyczepić imiona. Bawili się ludzie, przypatrując staruszkowi, który wertep ten, ze stosownemi wierszykami, pokazywał ciekawym.
Wciągano go do salonów, aby się zabawić tą smutną komedyą człowieka napół obłąkanego, któremu ktoś podszeptywał wróżby, spełnić się nie mające nigdy, jak się zdawało.
W początkach kwietnia tego roku zaniepokojona nareszcie rozgłosem, jaki ów wertep nabierał, władza miejska pochwycić kazała starego i precz go z miasta wysmagano.
Więcej już o nim słychać nie było.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .