Bankructwo małego Dżeka/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Bankructwo małego Dżeka
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1924
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Jeżeli przejść prosto ulicę, na której mieszka Dżek, potem skręcić na prawo do rogu drugiej ulicy, a potem na lewo iść — iść i iść, — to się dojdzie do placu, który się jakoś nazywa, ale my dla wygody nazwiemy go Karcelakiem.
Jest to plac, gdzie odbywają się targi.
Wcale nie można opisać, co tam się dzieje i co można kupić.
Z brzega sprzedają buty, trochę dalej ubrania nowe i używane. Ale i tu już można zobaczyć masę ciekawych rzeczy, bo nad rynsztokiem umieściły się kobiety z koszami i żebracy. Jeden nie ma nóg, drugiemu brakuje nos i ręka, trzeci ciągle się trzęsie i tak dalej — każdy inny. A w koszykach są ciastka, pączki, herbatniki, cukierki — prawie tak, jak w sklepach. Ale tu wołają, żeby kupić, i bardzo przyjemnie posłuchać.
— Cukierki ananasowe.
— Ciastka cukiernicze.
— Herbatniki waniljowe.
— Lemoniada — lody.
Wszystko prawdziwe, najlepsze, doskonałe, waniljowe i ostatnie. Spiesz się, bracie, bo za chwilę będzie zapóźno: nie zdążysz i będziesz żałował.
Tu na stoliku rozłożył grzebienie mister Fay. Niby nic ciekawego; ale amerykanie ze wszystkiego potrafią zrobić ciekawe, żeby zachęcić. Więc nad stolikiem na płótnie — taki niby szyld — wymalowany jest pociąg, który się wykoleił. Na szynach leży grzebień mister Faya, nie łamiący się, nie kruszący się, mocniejszy od stali. No i lokomotywa się wykoleiła — jest katastrofa, a grzebień się nie złamał.
— Nie łamiące, nie kruszące grzebienie, — krzyczy mister Fay, — każdy ząb wytrzymuje ciśnienie stu atmosfer. Tysiąc elektrycznych wolt i amperów nie skruszy. Proszę!
Stawia grzebień zębami do góry, tłucze w niego grubą pałką, uderza o kamień, gnie w rękach — i nic.
Niby się nie wierzy, że grzebień tak mocny, a przecież widać.
Dalej można się zważyć. Dalej stragan, gdzie wszystko kosztuje tylko dwa centy.
— Kto się zważy, ten się pozna. Sprawdzajcie swoje zdrowie. Świat należy do silnych. Wypróbujcie swe płuca.
Dmucha się i na zegarze widać, ile kto może wydmuchać.
Można grać w cetno i licho na cukierki i orzechy.
— Cetno-licho. Szczęście i odwaga. Nie traci, kto płaci.
Idziesz dalej, i tu już jest wszystko. Ale trzeba znać dobrze ten plac, żeby nie zabłądzić. Na lewo pod parkanem stoi fotograf. Zdjęcia minutowe. Siadasz tylko, on psztyknie — gotowe.
Trochę dalej — gramofony. Każdy gra co innego. Tak ładnie i wesoło. Ale nietylko gramofony, bo harmonje, skrzypce, flety — wszystko do grania. Dalej — rowery.
Na prawo — bielizna, czapki, ubrania. Tam jest ananasowe i nadziewane, a tu znów — trwałe. W drugim rzędzie wszystko jest gorące.
— Gorąca kiełbasa! Gorące pasztety! Gorące parówki.
Dalej rozmaite loterje. Można ciągnąć numery, kręcić koło na stoliku z fantami. A fanty — to figurki różne, wazoniki, ozdoby — błyszczą się, pociągają — fanty bez wyjątku cenne.
— Kto płaci, nie traci.
Jest specjalne miejsce na kwiaty: osobno sztuczne z bibułki i osobno prawdziwe.
Ciekawe jest także miejsce, gdzie sprzedaje się gołębie, króliki, psy, — nawet lisy i ptaki śpiewające w klatkach.
Znów ktoś sprzedaje i zachwala klej do szkła i porcelany, albo metal do lutowania.
— W domu można naprawić miskę, kubeł, każdy sprzęt nad gazem, świecą, lampą, w każdym ogniu.
Tu niedaleko pokazywał się sztukmistrz, który łykał pięć żywych żab i potem je z powrotem wyjmował z ust. Inny przebijał się sztyletem. Jeszcze inny gryzł gorące żelazo i kładł się na desce, nabijanej gwoździami.
— Amerykański miód na kaszel i zaziębienia.
— Każdy przedmiot do wyboru tylko dwa centy.
— Fotografje pamiątkowe. Zdjęcia minutowe.
— Elektryczne krzesło śmierci. Kto ma słabe nerwy, niech nie siada.
— Zbiór republikańskich piosenek.
— Papierosy mocne i tanie.
— Inwalida wojny europejskiej uprasza litościwe osoby.
— Pomadka do obuwia. Szybkość, glans, elegancja.
— Bazar amerykański. Walka z drożyzną i wyzyskiem. Szalik na szyję. W sklepie 75 centów, u mnie ani siedemdziesiąt pięć, ani 70, ani 60, tylko pięćdziesiąt. Na dodatek spinki do mankietów, paczka igieł, szpulka nici i lusterko kieszonkowe. Na dodatek — za darmo!
Na placu zawsze można spotkać kilku chłopców ze szkoły. Jedni stoją koło psów i gołębi, drudzy przy gramofonach, wszyscy przy sztukach, gdzie się łyka rozpalone żelazo, albo żywe żaby.
Dawniej Dżek chodził na targ, ale nie wszędzie i nie na wszystko warto mu było patrzeć. Teraz zatrzymuje się przed każdą budą i patrzy, co się może przydać do kooperatywy. Tu właśnie kupił cały tuzin bąków.
Przed gwiazdką plac się jeszcze bardziej ożywia. Przybywają ozdoby choinkowe, orzechy złocone, zimne ognie, pajace na sznurku, zabawki różne, wózki, wiatraki, klocki — z drzewa, blachy i gumy.
I trudno powiedzieć, co ciekawsze: czy ciche i zarozumiałe wystawy sklepów na ulicy, czy ruchliwe, krzykliwe i przyjacielskie kosze i stragany. Tamto inne i to inne, tu dobrze i tam dobrze. Ale już naprawdę nadzwyczajna okazała się hurtownia, do której mister Taft posłał Dżeka z polecającym listem.
Bo pomyśleć tylko: cały ogromny bez końca szereg sal, aż do sufitu zastawiony półkami i skrzyniami. I wszystko to — zabawki. Zupełnie, jak w bajce o skarbach sezamu. Więcej tu leży bezładnie na podłodze, niż w największym sklepie w szafach i w szufladach. Każdy sklep kupuje tylko troszkę od hurtownika, a hurtownik ma wszystko. Piłki leżą w koszach od bielizny, jak kartofle. Lalki — całe stosy. Leży to, wisi, pomieszane, gdzie spojrzysz, coś innego. A widzisz przecież tylko to, co otwarte, bo w skrzyniach i tysiącach pudeł i pudełek kryje się tysiąc, sto tysięcy razy więcej pięknych i cennych rzeczy.
Dżek wiedział, że można być bogatym, że można mieć sklep; ale żeby w jednem miejscu tyle się naraz kryło skarbów, nigdy się nie domyślał. Więc bajki nie są znów takie zmyślone?
Jakiś pan wziął od Dżeka list, przeczytał i uśmiechnął się przyjaźnie.
— Mister Gibbs, mamy nowego odbiorcę. Jak się nazywasz?
— Dżek Russel.
— Ao, i cóż ty chcesz kupić?
Zanim Dżek zdążył odpowiedzieć, wszedł szybko pan w pięknem futrze i wysokiej czapce.
— Panie Gibbs, proszę dać telegram, że towar wysłany. Kto poszedł na kolej? Czy fabryka przysłała lalki? A ten malec czego się tu plącze?
Dżek odrazu poznał, że to musi być właściciel.
Wziął list mister Tafta. Dżek długo potem myślał, jak można tak prędko przeczytać. Ledwo spojrzał, już wszystko wie. Jak prawdziwy czarodziej.
— Układałeś wystawę mister Tafta?
— Tak, panie.
— I cóż? Kazał ci odsunąć książki od szyby, żeby się nie zamoczyły?
— Tak, panie.
— A na lampie kazał powiesić anioła?
— Tak, anioła.
Roześmiał się, i wszyscy się roześmieli, a najgłośniej pan Gibbs.
— A ty prowadzisz kooperatywę?
— W trzecim oddziele.
— I chcecie kupić podarki i ozdoby gwiazdkowe? Ile masz? Sto — tysiąc dolarów?
— Tylko dwa dolary bez czternastu centów.
— To mało, ale ja i tego nawet nie miałem, kiedy układałem wystawę w sklepie mister Tafta. Poczekaj-no: a kiedy skończyłeś, jego matka częstowała cię kawą?
— Nie, panie. Matka jest chora.
— Chora? No, panowie, bierzcie się do roboty, a tego klijenta sam załatwię. Niech tu przyjdzie chłopiec.
Uderzył laską w pustą skrzynię:
— Włóż komplet od Nr. 714 do 722 po tuzinie. Tylko prędko. Ozdoby Nr. 865, jak do kompletu czwartego. Prędzej. Dopełnij lalkami Nr. 75 i na wierzch kilka piłek, żeby się nie potłukły. I odesłać do mister Tafta dla Dżona Russel.
— Dżeka Russel, — poprawił Dżek. — Jeżeli to ma być dla mnie, — dodał Dżek, wyjmując pieniądze.
— Schowaj to na cukierki.
— Nie, proszę pana, chcę tanio kupić, ale nie chcę darmo.
— Masz słuszność, masz słuszność.
— I poproszę o kwit.
— Kwit? Masz słuszność. Zaprowadź go do kasjera. I powiadasz, że jego matka chora?
— Sparaliżowana.
— Biedaczka. Powiedz mister Taftowi — albo nic nie mów.
Wyjął notesik i coś zapisał.
Potem już tylko wydawał polecenia, ale Dżek stał, jak pijany i nic nie słyszał. Dżekowi niewiadomo czemu, przyszło na myśl:
— Ruchliwy umysł.
Chłopak zabijał skrzynkę, a Dżek czeka.
— Aaa, jesteś tu jeszcze? Chcesz, to cię podwiozę? Dokąd idziesz?
— Jeszcze nie zapłaciłem, — odpowiedział Dżek.
Po chwili zadudnił samochód.
A Dżek musiał chodzić aż do trzech kas, zanim otrzymał kwit i zapewnienie, że skrzynka najpóźniej jutro będzie odesłana dokąd należy.
Kiedy znalazł się na ulicy, westchnął głęboko.
— Przecież to być wcale nie może, żeby hurtownie tak tanio sprzedawały. I właściwie Dżek nie miał zamiaru wydawać wszystkich pieniędzy. Zapisał sobie dokładnie na kartce, co chce kupić, ale wcale go nie pytano. Co tam jest w tych pudełkach, które włożono do skrzyni? Co znaczą numera: 714 i 722?
Wszystko to bardzo dziwne i bardzo trudne. Musi dobrze się naradzić z mister Taftem i z panią.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.