Banita (Conrad)/Część V/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Przez pół godziny Almayer, pragnący zostawić Johannie dość czasu do omówienia wycieczki z wioślarzami, przechadzał się po faktorii tu i tam, zaglądając w różne zakątki, w które z dawien z dawna nie zaglądał i to, aby uniknąć spotkania z poszukującym go pracowicie Alim.
— Czy w wodę wpadł — mruczał Ali, przechodząc tuż obok Almayera, którego nie widział w ciemności. — Kazał mi iść po Mahmata, wracać z nim jak najprędzej, a sam znikł jak cień. Tfu!
Obejrzał się.
— Dobrze przynajmniej, że na galerji została ta, tam, baba. Mahmat nic przynajmniej nie ściągnie, a koce w hamaku i poduszki także... Oj! Oh! kiedy to człowiek odpocznie, zaśnie. Późno już.
— Panie! Panie! — wołał.
— Po co wrzeszczysz? — ozwał się Almayer, który był w pobliżu. — Możesz się położyć, jeśli ci się tak spać chce. Czy Mahmat przyszedł?
— Od godziny — odmruknął Ali — stoi na werandzie, chyba że się nie doczekał. „Biali“ zwykli kazać na siebie czekać.
Ale Almayer nie słuchał zdania sługi o „białych“, śpieszył na werandę. W pobliżu zaś Alego zjawił się stróż nocny, który zaczął mu opowiadać o czarodziejskiej, posiadanej przez „białych“, sztuce, stawania się niewidzialnymi. I gospodarz często nocą...
Ali przerwał mu wzgardliwie.
— Nie, nie każdy „biały“ posiada czarodziejskich sztuk tajemnicę. Taki Radży Laut to co innego. Ten mógłby stać się niewidzialnym, gdyby chciał nawet wśród bitwy, ale nie chciał. Ten może znajdować się w dwóch miejscach na raz. Ale co tam jakiś stróż nocny wiedzieć może o „białych“. Tyle, co dzikie prosię. Ya-wa!
Ali oddalił się, ziewając głośno.
Almayer wchodząc na stopnie, wiodące na galerię, posłyszał zatrzaśnięcie drzwi i na werandzie zastał Mahmata samego i skradającego się już pod hamak. Wstrzymało go wejście pana domu.
Malajczyk był wzrostu nizkiego, barczysty, ciemnoskóry, z dużemi, czerwonemi wargami, odkrywającemi dwa rzędy jak heban czarnych i błyszczących zębów. Oczy miał okrągłe, wykołupiaste, biegające, brwi ruchome.
— „Biały“ panie! — mówił z przesadną pokorą — wezwałeś mię, ty wielki i mocny, mnie maluczkiego i słabego. Wydaj mi rozkazy i pozwól odejść.
Almayer popatrzył bacznie na mówiącego. Używał go czasem, wraz z bracią jego, przy dostawach prowizji drwalom, ścinającym w głębi wyspy cenne drzewa. Postara się go wywieść w pole.
— Chciałbym cię wysłać — rzekł niedbale — z ładunkiem do Kawitanu. Po dolarze dziennie.
Malajczyk zdawał się wahać, namyślać. Almyer zbyt dobrze wiedział, z kim ma do czynienia. Mahmat z góry przygotowany był odmówić. Lepszą w widoku miał gratkę.
— Rzecz nie cierpiąca zwłoki — nalegał niby Almayer. Idzie o pośpiech. W ostateczności gotów jestem płacić po dwa dolary.
— Nie możemy, Tuan. Nie możemy.
— Czemu?
— Chyba za dni kilka. Teraz mamy co innego na widoku.
— Co, gdzie się wybieracie? — pytał obojętnie Almayer.
— Do pewnego, znanego nam miejsca — odpowiedział wymijająco, lecz głos podnosząc tak, by go i zdala słyszano.
Almayer udawał, że się gniewa.
— Tacyście to! Żyjecie na mojej ziemi, pod moją opieką, a gdy idzie o usługę i to dobrze...
Mahmat wzniósł czoło.
— Tuan — rzekł stanowczo — my, psy morskie, o kęs ziemi i kawał dachu mało dbamy. Łódź gruntem naszym, pokrowcem żagiel, a morze domem i ojczyzną. Pokój tobie panie! Odchodzę.
Odwrócił się, zszedł ze schodów, wołając stróża, by mu bramę otworzył. Zanim się takowa za nim zawarła, można było zaręczyć, iż Mahmat postanowił w duszy puścić z dymem fuktorję, jeśliby kiedy Almayer próbował wysiedlić go i jego braci.
— Hm — mruknął Almayer, wyjmując z szuflady cygaro z Jawy, dar Luigarda — mam się czem zasłonić. Sam Mahmat poświadczy, żem go dziś wieczorem chciał wysłać z ładunkiem do Kawitanu. Wybornie.
Przez chwilę zdawało się, że zapuka do drzwi kancelarji. Wyjął cygaro z ust, zapukał.
— Powodzenia, mistress Willems — mówił słodziutko. — Nie traćmy czasu. Przez zarośla trafisz łacno do brzegu... tylko cyt! Kwestia życia i śmierci! Pamiętaj pani, że ja o niczem, ale to o niczem nie wiem.
Posłyszał za drzwiami ruch jakiś, stuk wieka od skrzyni, westchnienie, ciche słowa, których pochwycić nie mógł. Odszedł, zsunął z nóg pantofle słomiane, otrząsł cygaro i ostrożnie, na palcach, wszedł do pokoju na lewo. Pokój to był obszerny. Na ziemi stała nocna lampka, zabłąkana tu z jakiemiś rupieciami z Europy. Wielkie cienie kładły się po kątach. Almayer wziął w rękę lampkę, kopcący knot utarł palcami. Przy zwiększonem świetle ukazały się leżące na ziemi na matach, szczelnie w różnobarwne płachty poowijane ludzkie postacie. Słudzy to byli. Na samym środku izby, pod białemi zasłonami, na kształt kunsztownego alabastrowego ołtarza, stała wytworna kolebka, jedyny przedmiot zbytku w tej pustej, obszernej izbie. Przy kolebce kiwała się tu i tam siedząca na nizkim stołeczku kobieta, nogą machinalnie poruszając kołyskę. Za wejściem Almayera zerwała się na równe nogi, roztwierając szeroko zaspane oczy.
Almayer przysłonił dłonią lampkę, pochylił się nad kołyską, w której spoczywała Nina, jego mała, ukochana Nina! krew krwi jego, atom ludzkości, co mu ludzkość całą przysłonił.
Gdy się zbliżał do niej, gdy patrzał na nią, czuł się orzeźwionym, skąpany w prądach niesłychanej czułości dla tej jedynej żywej, pochwytnej, słodkiej i lubej istoty, śród tylu gróz, brzydot, wstrętów życia. Na jego twarzy pochylonej nad śpiącem dziecięciem i oświetlonej żółtawym, migotliwym płomykiem lampy, odbiły się radość i nadzieja. Przyszłość uśmiechnęła mu się pełna łudzących obietnic. Czego by nie zrobił, na co by się nie ważył dla niej, dla swej Niny! Dym cygara otaczał głowę jego nimbem lekkim, a wpatrzony ekstatycznie w dziecko, podobny był do mistyka-fanatyka, czczącego bóstwo-dziecię, spoczywające na białym ołtarzu ze zmrużonemi powiekami, paląc kadzidła przed bożyszczem drobnem, kruchem, słabem i śpiącem.

Gdy Ali, zbudzony głośnem wołaniem otrząsł się ze snu i stanął na progu swego szałasu, ujrzał ponad czarną linją lasu świetlany rąbek, znak wschodzącego dnia. Przed szałasem stał Almayer i wymachując ćwiartką papieru, wołał niecierpliwie:
— Prędzej Ali! Prędzej!
Zajść musiało coś niezwykłego. Istotnie trzeba było jak najprędzej jak najlepszą łódź szykować i płynąć po króla mórz. Ali wzruszony, przestraszony nawet, próbował opozycji. I on w Sambirze nauczył się ociągać z pośpiechem.
— Jeśli idzie o pośpiech — prawił — trzeba wziąć jak najmniejszą, jak najlżejszą łódkę.
— Jak największą — komenderował Almayer, o którym można było przypuszczać, że zmysły postradał, tak wyglądał zmieszany. Zwołaj wioślarzy jak najzręczniejszych, najsilniejszych.
Ali pobiegł budzić ludzi. Zaspani, wychodzili na dziedziniec, poziewali, ociągali się: ten nie jadł jeszcze śniadania, tamten chciałby wypić, ów uskarżał się na ból głowy i kości, a tamten znów był zupełnie słaby. Rudla niepodobna było znaleźć, łódź, której używano tylko do połowu wielorybów, zardzewiała na łańcuchu. Ali napędzał, biegał i obstawał przy swojem.
— Niema dla pośpiechu jak łupiny orzechów — wołał, a łupinami zwał ulubione sobie, o jaskółczym locie, łódki.
Spuszczono wreszcie ciężką przez Almayera żądaną łódź, obsadzono głodną, niechętną, zaspaną załogą. Almayer z brzegu przypatrywał się wszystkiemu. Słońce już było wzeszło i dzień był pogodny. Pobiegł na chwilę do domu. Domownicy zdumieni byli zniknięciem w nocy obcej kobiety. Pozostawiła swój bagaż, lecz uwiozła z sobą dziecko. Almayer nie zamienił z nikim słowa, porwał rewolwer, zbiegł ku rzece, wskoczył do łódki i sam powiosłował ku stojącemu na kotwicy dwumasztowcowi. Płynął pomału, dopiero zbliżając się do okrętu, zaczął okazywać pośpiech.
— Załoga! — wołał — załoga!
Po przez barjerę, otaczającą pomost wychylił się cały rząd czarnych twarzy i kędzierzawych jak wełna czarnych czupryn.
— Panie? — pytano.
— Szyper! Wołać mi szypra! — krzyczał Almayer, robiąc wysiłki, by pochwycić rzuconą sobie linę.
Szyper wysunął głowę.
— Co pan rozkaże? — pytał.
— W imieniu kapitana Luigarda żądam ratunkowej łodzi. Kwestia życia lub śmierci.
Na szypra podziałała agitacja Almayera.
— Natychmiast — mówił — chłopcy, spuścić łódź ratunkową. Na tyłach. Niech pan wskoczy, panie Almayer. Majtkowie natychmiast gotowi będą.
Z pomostu zrzucano wiosła. Sternik zauważył:
— Jeśli grozi niebezpieczeństwo, mogę dodać pomoc. Sam gotów jestem...
— Tak! tak! — wołał, gorączkując się Almayer. — Proszę pana, panie Swan. I weź pan ze sobą rewolwer. Niema minuty do stracenia.
Pomimo naglenia do pośpiechu, sam siedział zatopiony w myślach i roztargniony, dopiero do siedzącego już naprzeciw szypra, odezwał się:
— Płyniemy?
Z pokładu wołano:
— Odczepiać łódź, odczepiać! Hej! ha!
— W czem rzecz? — spytał Almayera mr. Swan — pogoń, co?
— Tak — odrzekł Almayer z wzrokiem utkwionym w przestworza — za niebezpiecznym złoczyńcą.
— O! niezły ze mnie myśliwy — uśmiechnął się szyper, lecz surowy, zamyślony wyraz twarzy Almayera, odjął mu chętkę do dalszej rozmowy.
Minęła godzina. Czterech majtków u wioseł nachylało nad nurtem rzeki czarne, muskularne torsy, naprzemian szczerząc ku lazurom nieba czarne twarze i białka oczu. Łódź, popychana rytmicznym ruchem ich obnażonych hebanowych ramion, płynęła szybko.
Swan zauważył:
— Odpływ nam pomoże.
— Zawsze rzeka w dół bierzy — odparł zamyślony Almayer.
— Zapewne — odrzekł tamten — lecz chwila przypływu przyśpiesza bieg rzeki, z odpływem łatwiej iść w górę.
— Hm! — mruknął Almayer, a potem nagle:
— Pomiędzy temi tam wysepkami jest przesmyk. Skraca drogę o kopę węzłów, lecz przy nizkich wodach, w czasie suszy, płytkie to jak rynsztok. Możeby jednak spróbować?
— Przy odpływie? — odparł chłodno szyper. — Ale pan, panie Almayer, sam się możesz najlepiej rachować z czasem.
— Spróbowałbym — mówił Almayer, oglądając się za przesmykiem.
— Tam! — wskazał palcem wiosłującym.
Łódź zakręciła.
— Hm! nieco ciasno — zauważył Swan.
Istotnie było ciasno. Drzewa i krzaki wybrzeżne rzucały na wodę cień głęboki. Po przez gęste, zwieszające się, miejscami splątane u góry gałęzie i liście, słońce sypało złote prążki na czarną wód powierzchnię. Miejscami drzewa i zarośla tworzyły ponad przesmykiem zielone, pełne świergotu, szmerów, sklepienie. Olbrzymie drzewa, podmyte wodą, zdawały się runąć i drogę zabarykadować. Powietrze aż duszne było wonią kwiecia, liści, kory drzewa, gnijących w tym zielonkawym mroku, wypełnionym mgłą złotawą i trującemi wyziewami bagna, wód ciężkich, stojących, nie mających dość przestrzeni do wyparowania. Przesmyk kręty był, wężowaty, wiosła dotykały dna, czasem wyrzucały błoto. Zaczepiały o korzenie drzew.
Almayer oglądał się niespokojnie. Musiał się pomylić. Istotnie wywinąć się było trudno. Wiosła wlokły za sobą sploty traw wodnych. Majtkowie zaczynali oglądać się niespokojnie...
— Hallo! — zawołał któryś. — Woda umyka! Nie wydostaniemy się stąd.
— Nazad, nazad! — wołał Almayer.
— Hm! zauważył chłodno szyper — źle z nami, lecz byłbym zdania, by się przedzierać, prześlizgnąć z biegiem wody.
— Nie! nie! nie wybrniemy! Nazad! — wołał Almayer.
Łódź zawracając, utkwiła w mule i trawach. Stracono sporo czasu.
— Naprzód, naprzód! — wołał niespokojnie szyper, ale już było za późno, woda odpływała, łódź do połowy zanurzyła się w bagnie, wioślarze rzucili zgoła już niepotrzebne wiosła, skrzyżowali spokojnie na piersiach ramiona. Ha! nie było rady, trzeba czekać przypływu.
Swan zaklął przez zaciśnięte zęby, Almayer wypuścił ster z rąk.
— Wpadliśmy! To nieszczęście! — wołał.
Woda opadała, łódź literalnie osiadała na mieliźnie. Sternik przypatrywał się kałuży błota.
— Patrzcie! Przeklęty przesmyk wylewa się tam, jak wiadro pomyj.
Almayer podniósł opuszczoną głowę. To, co przy przypływie mogło uchodzić za strumień, wyglądało jak błotnista koleina pełna traw ślizkich, korzeni splątanych.
— Ha! — zaśmiał się z przymusem — niema rady! Wybrniemy stąd wieczorem chyba. Spóźniliśmy się, a... chciałem pośpieszyć, skracając sobie drogę.
— Zdarza się to czasem — rzekł obojętnie szyper — prześpimy dzień, gdyż, jak sądzę, zmuszeni będziemy obejść się bez śniadania i obiadu.
Almayer przeciągnął się na łodzi, czarni majtkowie pozwijali się w kłębki na jej dnie.
— Macie wakacje co się zowie — powiedział Swan.
Zasnęli, czy też skurczeni leżeli cicho, cierpliwie. Słońce wznosiło się coraz wyżej, lecz mrok zielonkawy panował nad ocienionym przesmykiem. Śród splątanych jak żebra gotyckiego sklepienia gałęzi, zwabione ciszą południa, zjawiły się stada małp.
Popisując się gimnastyczną zręcznością, kołysały się na gałęziach; dawały szalone, z brzegu na brzeg, skoki; bujały na ljanach zawieszone jedną, długą, aksamitną, łapą; przyglądały się łodzi, spuszczały się jak po jedwabnych sznurach z nadpowietrznych swych krużganków tak nizko, że wyciągnięciem długopalczastej łapy mogły dotknąć śpiących lub leżących cicho ludzi, potem z niczem nie umotywowanemi grymasami i wyszczerzaniem szczęk wydatnych, uciekały, biły się, drapały śród liściastych swych szlaków. Mały, barwny, blasku szafiru ptaszek nadleciał na słonecznym promieniu, połyskując nad łodzią niby płatek przepojonych słońcem lazurów południa. Jego małe, okrągłe, jak djamenty świecące oczka, zdawały się dziwić tej tak tu niezwykłej, a tak cichej i nieruchomej masie rzeczy. Zawisł nad łodzią, migocąc skrzydłami i sypiąc z nich żar iskier, potem wzbił się w górę z gwizdem, przeszywającym ciszę snu — do ciszy śmierci tak bardzo podobną.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.