Raz w towarzystwie wesołem i młodem
Po dobrym i smacznym obiedzie
Wyszliśmy za miasto, orzeźwić się chłodem,
Co ciągnął od stawów mokrych i łąk.
Ja szedłem z panią jedną na przedzie.
Cicho już było. Spać się kładły ptaki,
Sennie nad wodą szumiały krzaki,
I czasem tylko spóźniony bąk
Zahuczał, lecąc nad ziemią nisko
W swoje skryte rojowisko.
Spotkaliśmy karczmę pod lasem
A że tymczasem
Panie męczyć zaczęło pragnienie,
A nigdzie czystej nie było wody
Wstąpiliśmy do gospody.
Brudne, niechlujne były proste stoły —
Wiadomo, że czystość u nas w małej cenie —
Ale orszak wesoły
Uważał na to mało
I gwarzył, pijąc piwo, mleko i co się tam dało
Dostać. W tem towarzyszka z grymasem twarzyczki
Ściąga z rączek drobniutkich białe rękawiczki.
— Tu brudno, pani! — uwagę jej robię.
— A właśnie! — mówi — Tedy myślę sobie
Że rękawiczek moich białych szkoda.
— A rączki? — Rączki łatwo zmyje woda,
Ot, — pomyślałem — Taki honor ludzi!
Co umyć łatwo — to i chętniej brudzi.
Więc się nie dziwię tej młodej panience
Że bardziej niźli swoje własne ręce,
Swe rękawiczki szanowała białe.
Stąd nic dziwnego, że inne są dbałe
Więcej o suknie, niż o własne dusze,
O pantofelki i o kapelusze.
A stąd i morał dla mądrej dziewiczki:
Niechaj nad wszystko dba — o rękawiczki.