Na szerokim gościńcu, za miejską rogatką,
Mknął w kurzawy tumanie samochód. Tu stadko
Spłoszył krów, tam przejechał kaczkę, owdzie kurę,
To przelęknione dzieci spędził w rów, to baby
Zagadane rozegnał, głośno rycząc, aby
Ostrzedz — Lecz bliżej miasta coraz było trudniej,
Bo to dziewki z konwiami wracają od studni,
To dzieci tłum lekkomyślny, wesoły,
Biegnie ze szkoły,
To znowu bydło z rykiem drogi do obory
Szuka i do ucieczki nieskory,
Staje buhaj na środku gościńca rogaty.
Samochód ryczy, aż się trzęsą chaty,
Ale, jak zwykle bywa w południowej porze.
Ledwo przez tłum ruszyć może.
Tu naraz z niechlujnego obejścia podwórza,
Okropny się wóz wynurza,
Pełen nawozu, co na drogę kapie.
Podróżne w samochodzie podniosły chusteczki
Do nosków i chauffera pędzą do ucieczki;
Drgnął motor — i ten gnojarz potężny nos w łapie
Kryje i nawet w wozie zaprzągnięte konie
Chrapią, samochodowe, ostre wietrząc wonie.
Tu pochylony wiekiem chłop, co w progu chaty
W swą sukmanę wszywał łaty,
Widząc tę scenę, dłonią naraz machnie,
Mówiąc: — Ot, człowiek! Gnojarz nosem furka
Na nich — zaś oni na gnojarza — Jurka —
A ani jedno ni drugie — nie pachnie!