Babunia (Němcová, 1927)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Rozdział X
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Łódź, Katowice
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Na żernowskie wzgórze wspina się pięć pątniczek: babunia, pani młynarka, Krysia, Marynia i Basia. Pierwsze dwie mają białe chusty na sobie, osłaniające ramiona i głowy; nad czołami wystają skraje tych chustek jak strzeszki. Dziewczęta mają na głowach okrągłe kapelusze. Marynia i Basia podkasały sobie sukienki jak Krysia i starsze niewiasty, a na plecach niosą tobołki z pożywieniem.
— Zdaje mi się, że słyszę śpiewanie — rzekła Krysia, gdy weszły na wierzchołek wzgórza.
— I mnie się tak zdaje — ozwały się dziewczęta razem. — Chodźmy szybko, babuniu, żeby nam kompanja nie uciekła — przynaglały babunię i chciały się puścić biegiem.
— Ach, wy niemądre, kiedy przewodnik o nas wie, to nie pójdzie bez nas — powstrzymała je babunia, a dziewczęta uspokojone, szły dalej bez obawy.
Na wzgórzu pasł owczarz owce i zdaleka witał pątniczki.
— Czy aby nie zmokniemy, Jozo? — pytała pani matka.
— Nic się nie bójcie, do pojutrza pogoda wytrzyma. Zmówcie paciorek i za mnie! Szczęśliwej drogi!
— Bóg zapłać! Pomodlimy się i za ciebie!
— Jakże ten Joza może wiedzieć, kiedy będzie pogoda, a kiedy deszcz? — pyta Basia.
— Jak ma padać deszcz, to robaczki wyłażą z pod ziemi i robią takie małe kopczyki. Czarne salamandry wyglądają z dziur, ale jaszczurka się chowa i pająk także, a jaskółki latają nad samą ziemią. Owczarze są przez cały Boży dzień na dworze, a ponieważ nie mają nic innego do roboty, więc przyglądają się zwierzętom, jak one żyją i jak się zachowują podczas pogody i niepogody. Najlepszym moim kalendarzem są góry i niebo. Podług jasności nieba i czystości gór łatwo poznam, kiedy się zanosi na niepogodę, na wiatry, na grad i śnieg, a kiedy ma być ładna pogoda — wywodziła babunia.
Koło żernowskiej kapliczki stoi gromadka pątników, mężczyźni, kobiety, dzieci. Niejedna matka niesie swoje dziecko w poduszce, aby je ofiarowała Matce Boskiej i aby uprosiła dla niego bądź utracone zdrowie, bądź szczęście.
Przewodnik Martinec stoi u progu kapliczki; jest to człowiek wysoki, wyższy od wszystkich pątników, tak, że jednem spojrzeniem może ogarnąć całą powierzoną sobie gromadkę. Widząc babunię i inne pątniczki idące razem z nią, powiada: — Teraz jesteśmy już wszyscy i możemy ruszyć w drogę. Ale najprzód zmówmy Ojcze nasz na intencję szczęśliwej drogi. — Pątnicy uklękli przed kapliczką i modlili się, a wieśniacy stojący na nawsiu, modlili się razem z nimi. Po modlitwie pokropili się święconą wodą, jeden z wyrostków wziął wysoki krzyż, na którym narzeczona Tomesza zawiesiła wieniec, a Krysia ofiarowaną przez siebie czerwoną wstęgę. Mężczyźni ustawili się tuż za przewodnikiem, kobiety za nimi, łącząc się z sobą podług znajomości i wieku. Ale pątnicy nie ruszali się z miejsca, bo gospodynie miały jeszcze to i owo do powiedzenia, gospodarze zaś napominali służbę, żeby dobrze uważała na gospodarstwo i pilnowała ognia, a dzieci stojące przy kompanji prosiły: — Przynieście nam z odpustu gościniec! — Babunie zaś wołały: — Ofiarujcie za nas zdrowaśkę! — Wtem przewodnik Martinec zaśpiewał dźwięcznym głosem: — Zdrowaś córo Boga Ojca! — pątnicy pełnym chórem przyłączyli swoje głosy do jego głosu, młodzieniec podniósł do góry uwieńczony krzyż, i kompanja ruszyła w drogę do Swatoniowic. Przy każdym krzyżu lub kapliczce były stacje, ofiarowywano Ojcze nasz i Wierzę na cześć i chwałę Boga, odmawiano też pacierze przy każdem drzewie, na którem pobożna dłoń zawiesiła obrazek Marji Panny, przy każdym krzyżu, oznaczającym miejsce jakiego nieszczęścia.
Marynia i Basia zważały dobrze na Martinca i śpiewały razem z resztą pątników. Ale kiedy przyszli na Czerwoną Górę, zaczyna Basia rozpytywać babunię: — Powiedz mi, babuniu, gdzie to był ten zamek Turyński, z którego pochodziło owo głuchonieme dziewczątko?
Tym razem nie wyszła dobrze na swojej ciekawości. Babunia jej odpowiedziała: — Jak idziesz na odpust, to powinnaś myśl swoją zwrócić ku Bogu i nie zaprzątać głowy innemi sprawami. Śpiewajcie, albo się módlcie po cichu.
Dziewczęta znowu przez chwilę śpiewały, ale niebawem kompanja weszła do lasu, tu i owdzie czerwieniły się jeszcze poziomki; byłoby szkoda je zostawić. Przy zbieraniu jagód pozsuwały się im kapelusze, poopadały sukienki, trzeba było je poprawiać na sobie, a wreszcie przypomniały sobie jedna i druga o kołaczach w torebce i po kawałku wyjmowały. Babunia i pani młynarka nie zwracały na nie zbyt bacznej uwagi grążąc się w pobożności, ale Krysia idąca razem z Andzią, od czasu do czasu obejrzała się na nie i napomniała je. — Dużo będziecie miały z tego odpustu! Ogromna będzie zasługa! — uśmiechała się.
Pod wieczór doszli pątnicy do Swatoniowic. Przed miasteczkiem kompanja się zatrzymała, kobiety się obuły i trochę poprawiły na sobie ubranie i dopiero wtedy weszła kompanja do miasteczka. Najpierw ruszyli wszyscy pod kościół ku studzience, do której spływa woda siedmiu źródeł z pod drzewa, na którem wisi obraz Marji Panny. Przy tej studzience pątnicy klękają i modlą się. Potem piją z niej wszyscy i każdy omywa sobie po trzykroć oczy i twarz. Ta czysta i zimna woda jest cudowna, tysiące ludzi zawdzięcza jej zdrowie.
Od studzienki szli pątnicy na górę do oświetlonego kościoła, od którego słychać było pieśni śpiewane na różne melodje, albowiem nadciągały kompanje ze wszystkich stron, a każda śpiewała inną pieśń.
— Ach, babuniu, jak tu pięknie! — szepcze Basia.
Dziewczę klęka obok babuni, a ta chyli głowę aż ku ziemi i śle gorącą modlitwę ku Najświętszej Pannie, której ołtarz jarzy się mnóstwem świateł, ozdobiony wieńcami i wiązankami kwiatów, ofiarowanych przeważnie przez panny i narzeczone, aby Najświętsza Panna błogosławiła ich miłość. Obraz jaśnieje wspaniałością szaty Matki Boskiej i jest owieszony licznemi klejnotami, ofiarami tych, co dręczeni ciężkiemi niemocami, tutaj szukali pomocy i znajdowali ją.
Po skończonych modłach przewodnik załatwił z kościelnym co miał z nim do załatwienia, a potem zaprowadził swoje owieczki na nocleg. Zamawiać go nie było potrzeba: jak jaskółki, gdy na wiosnę wracają do swoich starych gniazd, tak i pątnicy szli tam, gdzie co roku znajdowali serdeczną gościnność, chleb, sól a także czyste łóżko. Pani młynarka i babunia mieszkiwała zawsze u administratora kopalni węgla; byli to starzy ludzie, a babunia mawiała, że pochodzą ze starego świata i dlatego czuła się u nich jak u siebie w domu. Pani administratorka dowiedziawszy się, że z Żernowa przyszła kompanja, pod wieczór, jak zazwyczaj, wypatrywała swoich gości na ławeczce przed domkiem swoim, żeby ich zaprowadzić do mieszkania. Zanim udali się na spoczynek, pani gospodyni pokazała babuni wszystkie swoje skarby, kupy płócien, kanafasu i przędzy, którą przeważnie sama przędła i z roku na rok pomnażała.
— Dla kogo droga pani to wszystko szykuje, kiedy córka już dawno jest za mężem? — dziwiła się nieraz pani młynarka.
— Mam przecie troje wnuków, a wiadomo, że wszelkie płótna i szmatki to najcenniejsze datki.
Przeciwko temu nie można było nic powiedzieć, ale jak czasem przyszedł akurat pan administrator, to się uśmiechał i mówił: — No, moja żoneczka znowuż pokazuje swój kram. Trzeba będzie kazać bębnić na targ.
— E, panie ojcze, jaki tam targ! Płótno jest jak blacha, nie potarga się i za pięćdziesiąt lat.
Pani administratorce bywało zawsze przykro, że nie może babuni ugościć niczem innem, jak tylko chlebem, bowiem babunia, gdy szła na odpust, jadała tylko chleb i pijała wodę. Ale takie ofiarowanie było święte i nie można było przeciw niemu nic powiedzieć. Pani młynarka czuła się u administratorów bardzo dobrze, a gdy wieczorem układała się do snu na puchowych poduszkach, mawiała zawsze z wielką uciechą: — Milutkie legowisko! Jakby się człek w śniegu zapadał.
Krysia z Andzią były u pewnej wdowy, chałupnicy; sypiały w sianie na strychu, gdzie im gospodyni przygotowywała wygodne posłanie. Ale te dziewczęta byłyby dobrze spały nawet na kamieniu. Tej nocy nawet nie zostały na strychu, ale zeszły na dół i poszły do ogrodu.
— Czy tu tysiąc kroć nie lepiej, niż na górze? Cały ogród jest naszą komorą, gwiazdeczki świecami, a zielona trawa nasze łóżko — pośpiewywała sobie Krysia owijając się suknią i kładąc się pod drzewem.
— Tam będziemy dobrze spali, moje ty serduszko — odpowiadała jej Andzia, kładąc się obok niej. — Ale słuchaj tylko: stara Fouskowa chrapie jak tartak — śmiała się wesoło.
— Dobrze się będzie spało koło takiej piły. Co ty myślisz, Andziu, przyjdą jutro, czy nie przyjdą? — pytała Krysia, zwracając się ku swojej przyjaciółce.
— Dlaczego nie mieliby przyjść? — odparła Andzia z wielką pewnością siebie. — Tomesz przyleci jak na koniu, a że Kuba miałby nie przyjść, to nawet do wiary niepodobne. Przecież cię bardzo kocha.
— Kto tam wie! Jeszcześmy z sobą o tem nie rozmawiali.
— Naco rozmawiać, kiedy i bez rozmawiania widać wszystko. Nawet sobie nie mogę przypomnieć, aby mi mój Tomesz był kiedy powiedział, że mnie kocha, a kochamy się mocno i niedługo będzie nasze wesele.
— A kiedy będzie napewno wasze wesele?
— Ojciec chce nam odstąpić gospodarkę i wyprowadzić się do chałupy, którą sobie buduje. Jak chałupa będzie dobudowana, to będzie nasze wesele. Pewno na świętą Katarzynę. Byłoby bardzo ładnie, gdybyśmy miały wesele tego samego dnia.
— E, daj spokój! Mówisz tak, jakbym już była po słowie. A tymczasem jeszcze wszystko bardzo daleko.
— Co nie jest, to może być. Jego rodzice byliby radzi, gdyby się dostał do waszej rodziny, a twój ojciec miałby zręcznego zięcia. Lepszego dla waszego gospodarstwa szukać nie trzeba, a i dla ciebie także. Prawdę mówiąc, Kuba najładniejszy chłopak z całej wsi, a wójtowa Łucka bardzoby po nim płakała.
— Widzisz, to także jeden z tych kamieni, co leżą na naszej drodze — westchnęła Krysia.
— Jeden z tych kamieni! Dość jednej Łucki; starczy ona za dużo kamieni, bo i sama dość waży, a jeszcze jej ojciec przyrzuci do wagi ładny woreczek reńskich.
— Tem gorzej.
— Ale nad tem głowy łamać nie potrzebujesz, choć tam jej ojciec jest nawet wójtem. Są mocniejsi od wójta, a Łucka razem ze swojemi pieniędzmi ani się umywa do ciebie. Kuba ma dobre oczy i widzi, jaka między wami różnica.
— A jak się na niego zwali bieda, że go nie przyjmą do dworskiej roboty i będzie musiał iść do wojska...?
— Nie myśl o takich rzeczach. I na pana administratora także rada się znajdzie. Wiesz chyba, że kto smaruje, ten jedzie.
— Wiem o tem, ale zawsze się także nie uda z tem smarowaniem. Tylko tyle, że w noc świętojańską miałam dobry sen: śniło mi się, że Kuba do mnie przyszedł. Mogłoby to znaczyć, że jesteśmy dla siebie przeznaczeni, ale sen jest tylko snem i niczem więcej. Babunia powiada często, że sen mara, Bóg wiara i że nie trzeba starać się dowiedzieć więcej, niż nam Pan Bóg sam objawia.
— Babunia też nie wyrocznia.
— A ja wierzę babuni jak słowu Bożemu, bo ona zawsze wie, jak trzeba poradzić, a każdy o niej mówi, że jest zacną niewiastą. Co ona powie, to święta prawda.
— Ja o tem nie wątpię, ale głowę bym dała, że jak była młoda, to postępowała zupełnie tak samo, jak i my. Ale ludzie starzy są wszyscy jednacy; nasza matka ciągle sobie na nas narzeka, że ta dzisiejsza młodzież goni tylko za uciechami, że chce się jej tańców i rozrywek, a rozumu ani za grosz. Zawsze dowodzi, że za jej młodych lat bywało inaczej, a tymczasem każdy wie bardzo dobrze, że nasze prababki wcale a wcale nie były lepsze od nas, a jak my się postarzejemy, to będziemy tak samo zrzędziły. Ale teraz polećmy się opiece Matki Boskiej i śpijmy — rzekła Andzia i skuliła się, żeby jej było ciepło, a po chwili, gdy Krysia na nią spojrzała, widziała, że przyjaciółka już śpi.
Na strychu jedna z kobiet, które tam spały, uspakajała dziecko, ale ono płakało bezustannie i nie dało się uciszyć.
— Cóż to, pani matko, czy dziecko wam co noc tak dokucza? — zapytała sąsiadka, zbudzona ze snu tym płaczem.
— Już ze dwa tygodnie nie daje mi spać po nocach. Gotowałam mu, co kto poradził, makówki, ziele wszelakie, wszystko na nic. Kowalka mówiła, że mu pewno urok padł na brzuszek. Postanowiłam ofiarować je na ołtarzu Pańskim, żeby mu Pan Bóg zdrowie przywrócił, albo żeby je sobie zabrał.
— Połóżcie je jutro pod źródełkiem, żeby je woda trzy razy opłynęła, to pomogło i mojemu dziecku — poradziła sąsiadka, obróciła się na drugi bok i spała.
Rano, kiedy pątnicy zebrani przed kościołem podawali sobie ręce i powtarzali zwykłe słowa: — Przebaczmy sobie! — bo przystępowali do komunji świętej —, ozwały się za Krysią i Andzią dwa znajome głosy: — I nam niech będzie odpuszczone!
— Nawet bez spowiedzi dajemy wam rozgrzeszenie — odpowiedziała Andzia, podając rękę Tomszowi, Krysia zaś rumieniąc się podała swoją Kubie. Chłopcy oddali się pod przewodnictwo Martinca i razem z innymi wstąpili do kościoła.
Po kościele wszyscy udawali się do łaźni, żeby się akuratnie wykąpać, przyczem starsi mężczyźni i kobiety kazali sobie stawiać bańki, bo to już należało do zwyczajów odpustowych. Po kąpieli kupowano gościńce odpustowe dla domowników. Pani młynarka kupowała obrazki, różańce, figurki i różne inne podarki całemi paczkami. — Mam dużo czeladzi, przyjdą gospodarze z mlewem, a każdy chce gościńca z odpustu — mówiła do babuni.
Obok babuni stała stara Fouskowa, która też już była babką; chciała kupić kłokocinowy różaniec, ale gdy kramarz jej powiedział, że kosztuje on dwadzieścia grajcarów dobremi pieniędzmi, ze smutkiem położyła go na straganie, mówiąc, że jest za drogi dla niej.
— Za drogi! — zżymał się kupiec. — Chyba szanowna osoba nie miała w ręku nigdy kłokocinowego różańca? Kupcie sobie różaniec z piernika!
— No, panie ojcze, dla innego nie będzie za drogi, ale dla mnie jest, ponieważ nie mam więcej, tylko pół guldena w papierkach.
— Za takie pieniądze nie dostaniecie kłokociny — rzekł kupiec.
Fouskowa oddaliła się od kramu, ale babunia poszła za nią i namawiała ją, żeby spróbowała szczęścia u innego kramarza, który ma towar bardzo tani. I patrzcie! Ten drugi kupiec oddawał wszystko za bezcen, nie targując się nadmiernie, tak, że stara Fouskowa dostała za swoje papierki nietylko kłokocinowy różaniec, ale i obrazki oraz inne drobiazgi.
Ale gdy się babunia oddaliła od kramu, Basia zaczęła wypytywać: — Prawda, babuniu, żeś ty temu kupcowi dopłaciła, co Fouskowej zabrakło? Widziałam, jak na niego mrugałaś, żeby Fouskowa nie spostrzegła.
— Jeśli widziałaś, to widziałaś, ale nie mów tego nikomu; co daje prawica, o tem nie powinna wiedzieć lewica — odpowiedziała babunia.
Krysia kupiła sobie srebrną obrączkę, na której były dwa gorejące serca, a Kuba kupił natychmiast obrączkę z dwiema ściskającemi się dłońmi. Wszystkie te podarki kazali sobie pątnicy poświęcać i pocierać, a pocierane różańce, obrączki, obrazki, albo książki do nabożeństwa przechowywali wszyscy jak relikwje.
Pozałatwiawszy wszystkie swoje sprawy, pątnicy dziękowali swoim gospodarzom, jeszcze raz pomodlili się przy cudownej studzience i oddawszy się pod ochronę Matki Boskiej, wracali do domu. W lesie Hertyńskim, niedaleko dziewięciu krzyżów przy źródełku był odpoczynek. Spragnieni śpieszyli do źródła, żeby się napić, a gdy widzieli, że Krysia daje Kubie pić z dłoni, prosili, żeby dała się napić i im także, co ona chętnie uczyniła. Potem starsi usadowili się w trawie, opowiadali sobie, co kto kupił i rozmawiali o tych kompanjach, co przyszły do Swatoniowic razem z nimi. Dziewczęta porozchodziły się po lesie za kwiatami na wieńce, a chłopcy naprawiali tymczasem wielki grób i krzyże na nim drewniane.
— Powiedz mi, Andziu, dlaczego jest tu aż dziewięć krzyżów? — pytała Basia, podając Andzi kwiaty na wieniec.
— Jeśli chcesz słuchać, to ci opowiem. Niedaleko stąd jest ruina starego zamku, a nazywa się Wizemburg. Przed dawnemi czasy mieszkał w tym zamku panosz, a nazywał się Herman. Kochał on dziewczynę, co mieszkała tu niedaleko na wsi. Starał się o nią także inny, ale się jej nie podobał; więc dała słowo Hermanowi. Miało być wesele. Tego dnia rano matka Hermana przyszła do niego, przyniosła mu czerwone jabłka i pytała go, dlaczego jest taki zamyślony. A on na to, że sam nie wie. Matka prosiła go, żeby nigdzie nie wyjeżdżał, bo miała zły sen, ale on się zerwał, pożegnał się z matką i dosiadł konia. Lecz koń nie chciał ruszyć z miejsca; matka znowuż prosiła syna, żeby nie wyjeżdżał, bo to zły znak: „Zostań w domu, synu, bo widać ze złego znaku, że spotka cię nieszczęście“. — Ale on nie usłuchał, popędził konia i wyjechał za most. Koń znowuż stanął dęba i nie chciał iść dalej, a matka poraz trzeci prosiła syna, żeby został w domu. Ale Herman na nic nie zwracał uwagi, bo jechał do narzeczonej. Kiedy wszakże jechali do kościoła i dojechali do tego miejsca, zaskoczył ich ze swoimi towarzyszami ten drugi młodzieniec, co też się starał o rękę narzeczonej Hermana. Ci dwaj rywale zaczęli się bić i Herman został zabity. Gdy narzeczona zobaczyła, co się stało, przebiła się nożem, weselnicy zabili rywala Hermana i w taki sposób zginęło w tem miejscu dziewięć osób. Pochowali wszystkich w jednym grobie, a na pamiątkę postawili dziewięć krzyżów. Od tego czasu te krzyże zawsze są naprawiane; jak tędy przechodzimy letnią dobą, zawieszamy na nich wieńce, a każdy ofiarowuje Ojcze nasz za te dusze.
Tak opowiadała Andzia, ale stara Fouskowa, która w pobliżu szukała grzybów i część opowiadania słyszała, zakręciła głową i mówiła: — To nie tak, Andziu. Herman był panoszem na zamku Litoborskim a nie mieszkał na Wizemburgu, a narzeczona pochodziła ze Swatoniowic. Zabity został, zanim jeszcze przyjechał do narzeczonej, a razem z nim zabili drużbę i swata. Narzeczona czekała, ale nie mogła się doczekać. Zasiedli do stołu, a wtem słychać dzwony. Narzeczona trzy razy pytała matkę, komu dzwonią podzwonne, a matka zawsze się wymówiła, że to temu a to tamtemu, aż wreszcie zaprowadzili narzeczoną do komory, w której leżał Herman zabity. Gdy narzeczona go ujrzała, przebiła sobie serce. Pochowali tu wszystkich razem. Tak mnie o tem opowiadali — dodała Fouskowa.
— Któż to może wiedzieć, która z nas wie lepiej, kiedy to się stało przed takiemi dawnemi czasy! — rzekła Andzia. — Ale czy się stało tak, czy tak, źle się stało. Lepiejby było, żeby się byli pobrali i byli z sobą szczęśliwi.
— Ale w takim razie niktby o nich nie był wiedział — odezwał się Tomesz. — Nie wspominalibyśmy o nich i nie wieńczylibyśmy ich grobów. — Mówiąc to, Tomesz naprawiał jeden z krzyżyków.
— Na co się zdało, że tam o kimś wspominają! — rzekła Andzia. — Jabym nie chciała być taką narzeczoną.
— I ja także nie — dodała Krysia, podchodząc ku mogile z uplecionemi przez siebie wieńcami.
— Ja też nie życzyłbym sobie, żebym miał zostać zabity w dzień swego wesela — rzekł Kuba —, chociaż Herman był szczęśliwszy od swego rywala, który musiał cierpieć, widząc, że tę, którą kochał, inny mu zabiera. Za tego należy się tem serdeczniej modlić, bo umarł w złem i w nieszczęściu, a Herman umarł w dobrem i w łasce Bożej.
Dziewczęta pozawieszały wieńce na krzyżach, resztę kwiecia porozrzucały po omszonej mogile i pomodliwszy się, powróciły do kompanji. Niebawem przewodnik wziął w rękę długą swoją laskę, chłopiec podniósł krzyż i pątnicy z pieśnią na ustach ruszyli ku domowi. Na rozdrożu niedaleko Żernowa wyczekiwali ich domownicy; gdy dzieci zasłyszały śpiew i zdaleka ujrzały powiewającą chorągiew, biegiem puściły się na spotkanie matkom i babkom, nie mogąc się doczekać upragnionego gościńca odpustowego. Zanim kompanja dotarła do wsi, chłopcy trąbili na nowych trąbkach, gwizdali na piszczałkach, ujeżdżali drewniane koniki, a dziewczynki piastowały laleczki, niosły koszyczki, obrazki i serduszka marcepanowe. Po odmówieniu pacierzy w kapliczce, wieniec z wstęgą zawiesili na ołtarzu, a potem porozchodzili się wszyscy po domach.
Gdy przy pożegnaniu Krysia podawała Andzi rękę, ta spojrzała na srebrny pierścionek na jej palcu, uśmiechnęła się i rzekła: — To nie jest ten sam, coś kupiła.
Krysia się zlekka zaczerwieniła, ale zanim zdążyła coś odpowiedzieć, pośpieszył Kuba z odpowiedzią: — Ona mi dała serce, a ja jej rękę.
— Bardzo ładna zamiana. Szczęść wam Boże! — rzekła Andzia.
Koło posągu pod lipami, niedaleko młyna, siedziała rodzina Proszków i pan młynarz. Co chwila spoglądali na żernowskie wzgórze, wypatrując kompanji. Właśnie gdy słońce rzucało na wzgórze ostatnie swoje promienie, ozłacając rozłożyste korony dębów i smukłych jesionów, śród zielonych zarośli zamigotały białe chusty kobiet. — Idą! Idą! — wołały dzieci, które od wzgórza oczu nie odrywały, i wszystko troje pobiegły ku kładce, prowadzącej przez strugę na zbocze. Proszkowie z panem ojcem, który kręcił w palcach tabakierkę i mrużył oczy, ruszyli na spotkanie babuni i pani młynarce. Dzieci obcałowywały babunię i obskakiwały ją, jakby jej przez cały rok nie widziały. Basia chwaliła się rodzicom, że ją ani troszkę nogi nie bolały. Babunia pytała dzieci, czy o niej wspominały, a pani młynarka pytała męża, czy jest co nowego.
— Tyle nowego, że ogolili gołego! Okropne rzeczy, pani matko — odpowiedział pan młynarz z miną ogromnie poważną.
— Od ciebie człowiek nigdy mądrego słowa nie usłyszy — odpowiedziała pani matka i trzepnęła męża przez rękę.
— Jak jesteście w domu, pani kumo, to wam dokucza, a jak was w domu niema, to chodzi osępiały i nie ma spokoju — mówiła pani Proszkowa.
— Bo to już tak jest na świecie — wywodziła pani młynarka, — że mężowie szanują swoje żony tylko wtedy, jak ich niema w domu.
Tak sobie sąsiedzi gawędzili o tem i owem, a opowiadaniom nie było końca. Swatoniowicka pielgrzymka chociaż nie była dla mieszkańców cichej dolinki wielkiem wydarzeniem, bo się co rok powtarzała, to jednak była dla nich sprawą tak ważną, że było o czem mówić przez całe dwa tygodnie. A jeśli jeszcze wybrał się kto na odpust do dalszych Wamberzyc, to mówiono o tem trzy miesiące przedtem i trzy miesiące potem. Zaś o pielgrzymkach do Mariazell opowiadali sobie ludzie przez całe lata.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.