Babunia (Němcová, 1927)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Rozdział III
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Łódź, Katowice
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Gdyby człowiek przyzwyczajony do hałaśliwego życia miejskiego, wędrował dolinką, w której znajdowało się mieszkanie rodziny Proszków, toby sobie niezawodnie pomyślał: — Że też tacy ludzie mogą wytrzymać tutaj przez cały rok! Nie chciałbym tu mieszkać dłużej, niż trwa kwitnienie róż. Miły Boże, przecie tu niema żadnej uciechy! — A jednak było tam bardzo dużo uciechy! W zimie i w lecie. Pod niską strzechą mieszkało zadowolenie i miłość, zamglona tylko niekiedy różnemi okolicznościami, jak na przykład wyjazd pana Proszka do głównego miasta, albo choroba którego z domowników.
Domek był niewielki, ale bardzo ładny. Około okien wychodzących na wschód, wiła się winna latorośl, a przed oknami był mały ogródek pełen róż, fijołków, rezedy i sałaty, pietruszki i innych drobnych warzyw. Na północno-wschodniej stronie był ogród, a za nim ciągnęła się łąka aż ku młynowi. Duża stara grusza stała przy samym domu, kładąc się całym ciężarem swoich konarów na gontowej strzesze, pod którą miały liczne gniazda jaskółki. Na środku podwórza stała lipa, pod nią ławeczka. Na południowo-zachodniej stronie był mniejszy budynek gospodarski, a za nim ciągnęły się krzaki i zarośla aż do samego upustu. Obok domu prowadziły dwie drogi; jedna była wozowa, a wdłuż rzeki można było dojechać nią do dworu Ryzemburskiego i na Czerwoną Górę, albo też w dół rzeki ku młynowi, i ciągle nad rzeką aż do najbliższego miasteczka, oddalonego o małą milkę. Ta rzeka to dzika Upa, która płynie z gór Karkonoszów, rzucając się przez urwiska i skały, przeciskając się przez ciasne wąwozy aż do równiny, gdzie bez przeszkód spokojnie wpada do Łaby, a zmierza ku niej wciąż między zielonemi brzegami, mając z jednej strony wysokie zbocza, porosłe różnemi drzewami.
Przed domem, przy samym ogródku była szeroka ścieżka wdłuż strugi; należała do młynarza i prowadziła od upustu do młyna. Od domu przez strugę prowadził mostek na wzgórze, gdzie był piec i suszarnia. Na jesieni, kiedy w suszarni były pełne niecki śliwek, gruszek i krajanych owoców, Janek i Wiluś latali często przez mostek, ale dobrze się pilnowali, żeby ich babunia nie widziała. Lecz ukrywanie nie zdało się im na nic, bo jak tylko babunia weszła do suszarni, zaraz widziała, ile węgierek zginęło i wiedziała, kto je zabrał. — Janku, Wilusiu, chodźcie-no tu! — wołała natychmiast, jak tylko zeszła ze wzgórka. — Zdaje mi się, żeście mi dołożyli węgierek do niecek?
— O, nie, babuniu — zapierali się chłopcy, czerwieniąc się.
— Nie kłamcie! — napomniała ich babunia — czy nie wiecie o tem, że was Pan Bóg słyszy? — Chłopcy milczeli, a babunia już wiedziała wszystko. Dzieci dziwiły się, jak to jest, że babunia zaraz wszystko wie, jak tylko co spsocą, i jak to może być, że wszystko zaraz pozna po nosie. Dlatego też nie odważali się zatajać przed nią cokolwiek. W lecie, gdy bywało bardzo gorąco, rozbierała babunia dzieci do koszulki i prowadziła je do strugi na kąpiel; ale wody musiało być tylko do kolan, bo zaraz się bała, żeby jej się dzieci nie potopiły. Albo usiadła z niemi na kładce przeznaczonej do płukania bielizny i pozwoliła dzieciom kąpać nóżki i bawić się z rybkami, które jak strzały przepływały to w jednę stronę, to w drugą. Nad wodą pochylały się ciemnolistne olchy i wierzby; dzieci lubiły łamać gałązki i rzucać je do wody, a potem patrzeć, jak szybko woda je unosi.
— Trzeba rzucić gałązkę daleko na sam środek, bo przy brzegu zaczepia się o każdą trawkę i każdy korzonek — pouczała babunia dzieci.
Basia urwała gałązkę i rzuciła ją na sam środek wody, patrząc, jak szybko fala ją unosi, a potem pytała babunię:
— A cóż będzie, babuniu, gdy gałązka dopłynie do stawideł i nie będzie mogła dalej płynąć?
— Będzie mogła — twierdził Janek. — Nie wiesz, jak to onegdaj wrzuciłem gałązkę do wody przed same stawidło? Kręciła się, kręciła, potem raptem zjechała na dół, na koła, i zanim przebiegłem przez młynicę, już była w potoku i płynęła ku rzece.
— A dokąd płynie potem? — pytała Basia.
— Od młyna płynie do Zlickiego mostu, od mostu pod wzgórzami do szluz, od nich koło Farbiarskiego kopca do browaru; pod skałą przeciśnie się między grubemi kamieniami ku szkole, do której za rok będziecie chodzili. Od szkoły popłynie ku wielkiemu mostowi przy łąkach i do Zwoli, od Zwoli ku Jaromierzowi do Łaby.
— A potem dokąd jeszcze popłynie, babuniu? — pytała Basia.
— Popłynie Łabą daleko, daleko, aż dopłynie do morza.
— O jej, do morza! A gdzie jest morze i jakie ono jest?
— Ach, morze jest szerokie, dalekie, sto razy dalej do niego, niż do miasta — mówiła babunia.
— A co się potem stanie z tą gałązką? — pytało dziewczątko smutnie.
— Będzie się kołysała na falach, aż one wyrzucą ją na brzeg; po brzegu będzie się przechadzało dużo ludzi i małych dzieci, i jeden z chłopaczków podniesie gałązkę i pomyśli: Skąd też ty, gałązko, płyniesz? Kto też cię rzucił na wodę? Pewno tam gdzieś siedziała dziewczynka nad wodą i ona urwała cię i puściła na fale. — Potem chłopaczek zaniesie gałązkę do domu, zasadzi ją do ziemi i z gałązki wyrośnie ładne drzewko, ptaszki będą na niem śpiewały, a drzewko będzie temu rade.
Basia westchnęła głęboko, opuściła w zamyśleniu podkasane sukienki do wody i babunia musiała je wyżymać. Pan strzelec przechodził akurat obok strugi i śmiał się, że Basia jest topielica. Ale Basia kręciła głową i mówiła: — E, nie, bo żadnych topielic przecie niema.
Jak pan strzelec przechodził w pobliżu, to babunia zawsze zapraszała: — Wstąpcie, panie kumie, nasi są w domu! — A chłopcy brali go za ręce i prowadzili do domu. Czasem pan strzelec się wymawiał, że musi pójść zobaczyć młode bażanty, co się dopiero wykluły, albo że musi iść do lasu, albo jeszcze gdzieindziej, ale jak tylko dojrzał go pan Proszek, albo jego żona, to czy chciał, czy nie chciał, wstąpić musiał.
Pan Proszek lubił mieć w domu szklankę dobrego wina i lubił poczęstować miłego gościa, a do takich należał właśnie pan strzelec. Babunia zaraz podawała chleb i sól, i co akurat było w domu dobrego, a wtedy pan strzelec chętnie zapomniał, że trzeba zajrzeć do młodych bażantów. Ale potem, gdy sobie o tem przypomniał, zaklął głośno, szybko przerzucił strzelbę na drugie ramię i poszedł. Na dworze zauważył, że niema psa. — Hektor! — zawołał głośno, ale psa nie było. — Gdzie to psisko się znowu włóczy! — gniewał się pan strzelec, ale chłopcy mu powiedzieli, że go poszukają, bo pewno lata gdzie z Sułtanem i Tyrlem. Chłopcy poszli szukać psa, a pan strzelec usiadł tymczasem na ławeczce pod lipą. Wreszcie, kiedy już odchodził i był na drodze, zatrzymał się i wołał na babunię: — A niech-że babcia zajrzy choć raz do nas! Moja żona chowa dla babci jajka tyrolskich kur do wylęgania. — Pan strzelec znał słabe strony wszystkich gospoś. Babunia natychmiast przyjęła zaproszenie i odpowiedziała: — Niech pan w domu pozdrawia i powie, że przyjdziemy! — W taki sposób przyjaciele żegnali się za każdym razem.
Pan Strzelec przechodził jeśli nie co dzień, to przynajmniej co drugi dzień koło Starego Bielnika i tak z roku na rok.
Drugą osobą, którą co dzień około dziesiątej można było spotkać na ścieżce około Starego Bielnika, był pan młynarz. Była to godzina, kiedy chodził oglądać stawidła koło domu Proszków przy upuście. Babunia mawiała o młynarzu, czy raczej o panu ojcu, jak go wszyscy nazywali, że jest to człowiek roztropny, ale figlarz.
Mówiła tak babunia dlatego, że pan ojciec lubił sobie zażartować i zrobić figla. Ale sam śmiał się rzadko kiedy i tylko się pod wąsem uśmiechał. Miał gęste obwisłe brwi, a z pod nich spoglądały na świat oczy wesołe. Był średniego wzrostu, przysadzisty, i przez cały rok nosił popielate spodnie, co chłopców dziwiło, aż im pan młynarz, powiedział, że to jest kolor młynarski. W zimie ubierał się w długi kożuch i ciężkie buty, w lecie nosił niebieskawą kamizelę, białe pończochy i pantofle. Na głowie miał w dni powszednie płaską czapkę barankową; spodnie miał zawsze podwinięte ku górze, czy było sucho, czy mokro, a bez tabakierki nie widział go jeszcze nikt. Jak tylko dzieci go dostrzegły, biegły mu na spotkanie, mówiły mu dzień dobry i szły z nim ku upustowi. Po drodze żartował sobie pan ojciec z Wilusia i Janka, pytając jednego, czy wie, gdzie zięba siada nosem, a drugiego, czy wie, co to znaczy, że we wsi Wilcy kościół z jedli? Albo też pytał Janka, czy wie, ile będzie kosztowała bułka za dwa grosze, jak korzec pszenicy będzie sprzedawany po dziesięć reńskich? Gdy mu chłopiec ze śmiechem dobrze odpowiedział to młynarz mawiał: — No już widzę, że jesteś spryciarz; mogliby cię w Kramolnej zrobić wójtem. — I śmiał się, bo Kramolna miała tylko parę domków i żadnego wójta tam nie było. Zawsze częstował chłopców tabaką, a gdy mocno kichali, śmiał się z nich. Adelka chowała się zawsze za sukienkę babuni, jak tylko zobaczyła pana ojca; nie umiała jeszcze dobrze mówić, a pan młynarz kazał jej szybko powtarzać za sobą: — Nie pieprz, Pietrze, wieprza pieprzem, bo przepieprzysz, Pietrze, wieprza pieprzem. — I jeszcze chciał, żeby to powtórzyła trzy razy, a prędko. Aż się małej biedaczce na płacz zanosiło, że pan ojciec tak jej dokucza. Ale za to często-gęsto dostała od niego koszyczek jagód, albo migdałowe orzeszki, albo inny jaki przysmak, a jeśli pan ojciec chciał jej sprawić osobliwą przyjemność, to mówił na nią „mała sikorko!“
Codziennie o zmierzchu chadzał też koło Starego Bielnika wysoki Mojżesz, dworski stróż. Był wysoki jak tyka chmielowa, patrzył spodełba i nosił na ramieniu worek. Bietka, służąca, mówiła dzieciom, że do tego worka zabiera nieposłuszne dzieci, więc jak tylko Mojżesz się pokazał, to dzieci aż bladły ze strachu. Babunia zakazała Bietce takie głupie gadanie, ale gdy druga służąca, Urszula, powiedziała, że Mojżesz ma długie ręce i bierze, co mu się pod nie nawinie, nie powiedziała Babunia nic. Musiał to być niedobry człowiek, ten Mojżesz, i dziatwa się go bała, chociaż nie wierzyła, że zabiera do worka nieposłuszne dzieci.
W lecie, gdy księstwo mieszkali we dworze, widywały dzieci nieraz jak piękna pani księżna przejeżdżała na koniu, a z nią inni państwo. Pan młynarz widząc ją pewnego razu, rzekł do babuni: — Tak mi się wydaje, jakby wzeszła Boża rózga, kometa, i wlokła za sobą długi ogon.
— Ale różnica w tem, panie ojcze, że Boża rózga, jak się pokaże, to zwiastuje ludziom rzeczy złe, a ci państwo, jak się tu pokażą, to bywa ludziom na pożytek — odpowiedziała babunia.
Pan ojciec kręcił tabakierkę między palcami jakby kółkiem młyńskiem, bo już miał taki zwyczaj, uśmiechał i nie mówił już ani tak, ani tak.
Ku wieczorowi przychodziła w odwiedziny do babuni i dzieci Krysia, córka właściciela gospody koło młyna, dziewczę jak krew z mlekiem, zdrowe i żwawe, jak wiewiórka, a wesołe jak skowronek. Babunia bardzo ją lubiła i nazywała ją śmieszką, bo Krysia bardzo lubiła się śmiać.
Krysia wpadła zawsze tylko na chwileczkę, na słówko, pan strzelec wstępował, pan młynarz przychodził tylko na okamgnienie, a pani młynarka, jak się czasem zrzadka wybrała na Stary Bielnik, to przychodziła z wrzecionkiem na prząślenie, pani strzelcowa przychodziła „na hajty“, bo miała małe dziecko i zabierała je z sobą, ale gdy pani administratorka z zamku miała przybyć do Proszków, to pani Teresa mawiała: — Dzisiaj będę miała wizytę.
Jak pani administratorka przychodziła, to babunia szła sobie precz; nie było to w jej naturze, aby kogo nienawidziła, ale ta pani jej się nie podobała, bo zadzierała nos wyżej, niż miała głowę. W pierwszych czasach, gdy babunia dopiero co przyjechała na Stary Bielnik i jeszcze ani z gospodarstwem, ani z okolicą nie była obeznana, przyszła pani administratorowa z dwiema innemi paniami w odwiedziny. Pani Proszkowej właśnie w tej chwili nie było w domu. Babunia według zwyczaju swego poprosiła panie, aby usiadły, a potem poszła po chleb i sól, i podawszy jedno i drugie, bardzo serdecznie poprosiła zacne panie, aby sobie raczyły chleba ukrajać. Ale zacne panie zakręciły nosem i podziękowały, mówiąc, że jeść nie będą, a potem spojrzały po sobie, jakby chciały rzec: — Ach ty prostaczko! Myślisz sobie pewno, że my takie byle jakie? — Pani Teresa po powrocie do domu, zaraz spostrzegała, że babunia w czemś uchybiła wobec przybyłych pań i rzekła matce, gdy panie sobie poszły, aby im nigdy chleba nie przedkładała, bo one są przyzwyczajone do innych rzeczy.
— Wiesz co, Tereniu — rzekła babunia pogniewana, — kto odemnie nie przyjmie chleba i soli, tego uważam za niegodnego, abym mu krzesło podała. Ale ty sobie rób, jak ci podoba, bo ja się na tych waszych nowinkach nie znam.
Z dorocznych gości, stale przybywających na Stary Bielnik, pierwszym był kupiec Włoch; zajeżdżał zawsze wózkiem, zaprzężonym w jednego konia, a na wózku miał pełno wszelakich słodyczy, migdałów, rodzynków, fig, pachnideł, pomarańcz, cytryn, drogiego mydła i rzeczy podobnych. Pani Proszkowa z wiosny i na jesieni dużo kupowała, on zaś podsuwał dzieciom torebkę słodyczy na dodatek. Babunia cieszyła się z tego i mawiała: — To bardzo grzeczny człowiek, ten Włoch, tylko to mi się na nim nie podoba, że wycyganiłby cielę od jałowej krowy.
Babunia wolała handlować z olejkarzem, który przyjeżdżał także dwa razy do roku; kupowała od niego zawsze buteleczkę balzamu jerozolimskiego na rany, a do zapłaty dodawała mu jeszcze kawał chleba.
Także druciarza i Żyda witała zawsze z serdeczną życzliwością. Przychodzili zawsze ci sami, a więc znajomi, czy nawet przyjaciele domu. Ale jak się raz na rok zdarzyło, że pokazali się w sadzie koczujący cyganie, to się babunia przestraszyła. Zaraz wynosiła im jedzenie i mówiła: — Kto chce uniknąć szkody, niech odprowadzi cygan aż do rozstajnych dróg.
Najmilszym ze wszystkich dorocznych gości dla dzieci i całej rodziny był pan Beyer, strzelec z gór Karkonoszów, z Marszendorfu. Był on dozorcą przy spławianiu drzewa, które wyprawiano w dół na rzece Upie, i przychodził zawsze z wiosną.
Pan Beyer był wysoki, suchy, kościsty i żylasty. Miał podługowatą smagłą twarz, duże jasne oczy, zagięty długi nos, kasztanowe włosy i bardzo długie wąsy, które przygładzał ku dołowi. Pan strzelec z Ryzemburga był przysadzisty, a twarz miał czerwoną z małemi wąsikami i był zawsze uczesany; pan Beyer miał włosy rozczesane nad czołem, a w tyle spadały mu aż na kołnierz. Dzieci zauważyły to natychmiast. Strzelec z Ryzemburga chodził sobie powoli, a pan Beyer chodził tak, jakby przekraczał przepaści. Ten z Ryzemburga nie nosił też butów takich ciężkich i sięgających aż za kolana, miał ładniejszą strzelbę, rzemień i torbę, nosił czapkę a na niej pióra sójki; pan Beyer miał ubranie spłowiałe, gruby rzemień u strzelby, a na zielonym filcowym kapeluszu nosił jastrzębie i orle pióra.
Tak wyglądał pan Beyer. Ale dzieci pokochały go od pierwszego widzenia, a babunia mówiła, że dzieci i psy zaraz poznają, kto ich lubi. Tym razem zgadła babunia. Pan Beyer bardzo dzieci lubił; jego ulubieńcem był Janek, swawolny Janek, na którego wszyscy zrzędzili, że jest jak lucyper. Ale pan Beyer twierdził, że z niego będzie dzielny chłopak, a gdyby sobie upodobał strzelectwo, to zabrałby go do siebie i opiekowałby się nim. Strzelec z Ryzemburga, który zawsze przychodził na Stary Bielnik, jak tam był jego pan brat z gór, odpowiadał mu na to: — Niema strachu; gdyby się Jankowi zachciało być strzelcem, to wziąłbym go do siebie ja, bo mój Franek też musi zostać strzelcem.
— Na nic, panie bracie; tutaj miałby dom pod ręką, a lepiej jest, jak się młody człowiek wychowa w trudzie i niewygodzie; wy strzelcy z równiny macie życie jak u Pana Boga za piecem i nie wiecie, co to bieda. — I pan strzelec opowiadał o trudach swego powołania, o wichurach i zawiejach zimowych, o stromych drogach, o przepaściach, straszliwych śnieżycach i mgłach. Opowiadał, ile razy znajdował się już w niebezpieczeństwie życia, gdy noga pośliznęła mu się na stromej drodze, ile razy w górach zabłądził i przez dwa albo i trzy dni błąkał się bez jedzenia, nie wiedząc, jak się wydostać z tego błędnika. — Ale za to, wy ludzie z równiny, nie wiecie, jak miło jest być w górach w lecie! — mówił z zapałem. — Jak tylko śnieg stopnieje, zielenieją doliny, kwiaty zakwitają jakby na poczekaniu, lasy są pełne zapachu i śpiewu, wszystko jest odrazu jakby wyczarowane. Potem chodzenie po lesie i wystawanie na czatach jest rozkoszą. Dwa razy na tydzień chodzę sobie na Śnieżkę; kiedy z tej wysokości widzę wschodzące słońce, a cały ten Boży świat leży mi pod nogami, to myślę, że jednak nie opuściłbym gór, bo wtedy chętnie zapomina się o wszystkich trudach.
Pan Beyer przynosił dzieciom ładne kryształy, opowiadał im o górach i jaskiniach, w których te kryształy znajduje, przynosił im mech pachnący jak fijołki i chętnie opowiadał o ogródku Krakonosza, który jest przecudny, a do którego pan Beyer razu pewnego podczas strasznej wichury i zamieci śród gór zabłądził.
Przez cały dzień, póki strzelec był w domu, chłopcy nie odstąpili od niego ani na krok, chodzili z nim nad rzekę, przyglądali się, jak spławia drzewo, jeździli tratwą. Gdy zaś nazajutrz pan Beyer żegnał się z gospodarzami, płakali, i razem z babunią odprowadzali go kawałek drogi. Pani Proszkowa dawała mu zawsze tyle jedzenia na drogę, ile tylko mógł unieść. — No, na przyszły rok, da Bóg, znowu się zobaczymy. Bywajcie zdrowi! — Tak się żegnał, odchodząc długiemi krokami. A dzieci przez parę dni opowiadały sobie o dziwach i okropnościach w Karkonoszach i o panu Beyerze, i cieszyły się, że znowu będzie wiosna, jak minie lato i zima.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.