Baba (Bliziński, 1890)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Baba
Pochodzenie Nowele humoreski
Wydawca Franciszek Bondy
Data wyd. 1890
Druk W. Stein
Miejsce wyd. Wiedeń
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





BABA.

Każdy z nas miał w życiu swojem chwile, których pamięć wśród chaosu wspomnień obojętnej natury trwa ciągle i przetrwa w całej swej żywości do grobowej deski.
Często bywa to zdarzenie zupełnie obojętne, nieinteresujące nas wcale i nie mające żadnego wpływu na wypadki naszego życia, a przecież wbiwszy się w pamięć, przypomina się niemal dokuczliwie.
Spotkało mnie coś podobnego przed kilkunastu laty. Wyjeżdżając z Warszawy do domu, byłem na dworcu kolei przez bardzo krótką chwilę prostym widzem jednej z tych najzwyczajniejszych w świecie scen, odgrywających się tamże codziennie przy odprowadzaniu osób odjeżdżających, a której pomimo to nie zapomnę nigdy.
Lubię wygodę i spokój; nie mogę cierpieć gorączkowego pośpiechu w żadnej czynności, więc swoim zwyczajem przybyłem wcześnie na dworzec. Oddawszy upatrzonemu posługaczowi rzeczy do wagi, zostawiwszy mu pieniądze na kupno biletu drugiej klasy i poleciwszy, aby mi wyniósł do wagonu podręczny tłómoczek, nie obawiając się już niczego, coby mi mogło zakłócić spokój przy wsiadaniu, oddałem się swoim zwyczajem obserwacyom, na które miałem dobre pół godziny czasu. Robię to z upodobaniem, bo tak fizyognomie podróżnych i osób odprowadzających ich, jak epizody rozmaite wynikające z pośpiechu, nierozgarnięcia, żalu przy pożegnaniu i. t. p. przedstawiają nader wdzięczne pole do studyów. Nie mogę pojąć, dlaczego, o ile wiem, żaden z naszych malarzy rodzajowych i charakterystycznych nie wziął sobie za przedmiot do obrazu towarzystwa zebranego w sali oczekiwań. Co za materyał!
Dla mnie jest to widowiskiem, którego program urządzam sobie podług przyjętego raz na zawsze systemu: Mając czasu do woli, wychodzę najprzód na schody głównego podjazdu, przypatrując się fizyognomiom zajeżdżających. Wcześniej przybywający okazują cały swój spokój, bo są pewni swego i są to temperamenta podobne moim. Tacy sami pedanci i wygodnisie, zajeżdżają bez pośpiechu, wysiadają ostrożnie, mają czas nawet targować się z doróżkarżem i żądać reszty, jeżeli nie mają drobnych. Widoczny zysk, bo nie tak się dzieje z maroderami, których cała równowaga zakłóconą jest tem więcej, im dalej czas się posuwa: stają w doróżce, wyskakują z niej gorączkowo, wręczają doróżkarzowi należytość wyjętą zawczasu z portmonetki, a w razie protestacyi tego jegomości, dają mu, co mają pod ręką, albo uciekają do przedsionka i zostawiają go niemającego czasu nawet drapać się po głowie pod naciskiem stróżów porządku publicznego, którzy nie pozwalają mu się zatrzymywać! Często się zdarza, że pokrzywdzony automedon zjawia się następnie w sali oczekiwań, upatrując swego chwilowego „pana“, z którym niema już wtenczas najczęściej gadania, bo się spieszy jak opętany.
Najgodniejszymi politowania są ojcowie rodzin przybywający z żonami i gromadą dziatwy, obarczeni zazwyczaj kuframi i pakunkami. Cała ta paczka wysiada i udaje się do sali, a on nieszczęsny musi płacić doróżkarzowi, ekspedyować wszystkie materklasy i kupować bilety. To też przybywa już po pierwszem dzwonieniu, oczekiwany z utęsknieniem, spocony, zziajany, szczęśliwy, jeżeli nie usłyszy od jejmości bury o to, że dostaną złe miejsce. Czeka go jeszcze męka piekielna, gdy przyjdzie lokować swoje pociechy i szukać miejsca na toboły, które wszyscy dźwigają.
Nie znają tych wszystkich tarapatów uprzywilejowani podróżujący pierwszą klasą: kareta ich zajedzie wprawdzie raźnym kłusem, ale bez widocznego pośpiechu, chociażby nawet chwila była spóźniona; wysiadają i idą prosto do sali przeznaczonej dla tak dystyngowanych gości, której podwoje portyer roztwiera z uszanowaniem; nie kłopoczą się o nic: od czegoż służba, na której głowie są pakunki i kupno biletów?
W dniu, o którym mowa, podobne towarzystwo zwróciło właśnie moją uwagę. Składały je cztery osoby, dwie panie i dwóch mężczyzn, widocznie zaliczające się do arystokracyi, jeżeli nie rodowej to pieniężnej, bo to teraz coraz trudniej rozróżnić: pierwsza tak się pospolituje, szukając ratunku u drugiej, a ta znowu tak jest w tych kombinacyach pożądaną i podnoszoną, że różnice niegdyś bardzo wybitne dziś wcale nie istnieją. Te cztery osoby znałem niby, widywałem je gdzieś, ale z osobna; to połączenie zbijało mnie z tropu, a że lubię dochodzić tego, co mnie zaciekawia, więc pociągnąłem za niemi do sali pierwszej klasy, która się przed nimi otwarła.
Gdy powiedziałem, że ich było czworo, omyliłem się, bo do towarzystwa należało piąte indywiduum, w elegancki szlafroczek ubrane — charcik, którego na jedwabnym sznurku trzymała młodsza z dwóch pań. Ta ostatnia, osoba dobrego wzrostu i niezmiernie dystyngowana, którą tylko szpecił szpiczasty nosek i niemiły wyraz oczu, była widocznie, na dziś przynajmniej, główną osobą tego grona; obejście się z nią starszej damy i podeszłego pana było nacechowane niezmierną czułością, a czwartej osobistości, młodego człowieka bardzo przystojnego i pełnego szyku, nadskakiwaniem, które tak dobrze mogło być skutkiem rzeczywistego zajęcia się młodą osobą, jak najpospolitszego udawania. Wyraz jego oblicza nic pod tym względem nie mówił, był grzecznym, uprzedzającym, pełnym drobiazgowej troskliwości i na tem koniec... ta troskliwość rozciągała się aż do charcika, któremu na jego polecenie portyer przyniósł z bufetu filiżankę bulionu.
Śledząc z ubocza te osoby, wkrótce wiedziałem już o nich bardzo wiele, zwłaszcza gdy przysiadł się do nich mój dobry znajomy pan Alfons z Kaliskiego, który prowadził rozmowę na cały głos. Pani w wieku była matką młodego człowieka, młoda zaś z pieskiem żoną tego ostatniego a córką starszego jegomości. Ślub ich odbył się przed paru dniami: dziś młoda para wyjeżdża za granicę, a starsi państwo odprowadzają ich. Oto, com się dowiedział.
Zaprawdę było coś rozczulającego dla najobojętniejszego spostrzegacza w widoku wzajemnego stosunku tego kółka rodzinnego. Wzrok matki pełen bezgranicznej miłości nie schodził z syna i synowej. Pod wpływem tej czułości topniała konwencyonalno arystokratyczna powłoka, która na pierwszy rzut oka przedstawiała się niejako wrodzoną u tej pani.
Ta kobieta ma serce — pomyślałem sobie i z upodobaniem patrzyłem na wdzięczną zaprawdę sielankę w aksamitach.
Wkrótce dało się słyszeć dwukrotne uderzenie dzwonka. Drzwi na peron otwarto i ruszono się zabierać miejsca w pociągu. Wyprzedziwszy moje towarzystwo straciłem je na chwilę z oczu. Wkrótce siedziałem już w wagonie przy samem oknie, zwrócony przodem do maszyny, bo nie znosząc dusznej atmosfery, lubię wystawiać twarz na powiew wiatru; odebrawszy od posługacza wierzchnie okrycie, laskę i parasol i umieściwszy to wszystko na siatce ponad sobą, umieściłem się jak najwygodniej i z czystem sumieniem towarzyszącem zawsze spełnieniu tego, co do nas należało, zapaliwszy cygaro, oddałem się na nowo obserwacyom.
Moje towarzystwo skierowało się do przedziału pierwszej klasy znajdującego się tuż obok mnie. Wygalonowany lokaj wnosił do wagonu eleganckie drobiazgi, a państwo tymczasem, nie spiesząc się jak zwykli śmiertelnicy, bawili się rozmową, której koszta głównie ponosił mój znajomy p. Alfons; reszta milczała albo odpowiadała monosylabami. Stara jejmość nie spuszczała oczu z syna, jegomość z córki, a ta ostatnia z charcika, który z miną znudzoną usiadłszy na tylnych łapkach, drżał chwilami jak w febrze, co zdawało się bardzo niepokoić jego panią. Nowożeniec nie patrzył na nikogo, wzrok posyłał to tu, to owdzie, nic zatrzymując go nigdzie dłużej, zauważyłem jako pilny obserwator, że doznawał pewnej niespokojności i że kilkakrotnie spojrzał ku dworcowi, jakby się ztamtąd czegoś obawiał. Idąc w ślad za tą wskazówką, spostrzegłem stojące pod ścianą dworca tuż koło drzwi wchodowych a wprost naszego wagonu dwie młode kobiety, których zachowanie się zwróciło z kolei moją uwagę.
Były to widocznie dwie siostry, bo podobne do siebie, tylko różniły się co do wieku o jakie kilka lat i młodsza była daleko ładniejszą. Starsza miała na twarzy mocne ślady po ospie i to ją szpeciło. Ubrane skromnie ale schludnie, wyglądały na szwaczki. Fizyognomia młodszej, nadzwyczaj sympatyczna, odbijała na sobie boleść bezgraniczną, w oczach skierowanych uporczywie w stronę, gdzie stało moje towarzystwo, błyszczały łzy, a ładnie wykrojone usteczka drgały spazmatycznie walcząc z płaczem, który biedactwo poskramiało całą siłą woli. Starsza trzymała ją za rękę i nie spuszczając z niej oczu, szeptała jej do ucha słowa, których wpływ widać działał uspokajająco, bo nieboga zdobywała się chwilami na blady uśmiech sprawiający na spostrzegaczu jeszcze przykrzejsze wrażenie, niż sam płacz.
To wszystko trwało niedługo, bo za chwilę dało się słyszeć potrójne uderzenie dzwonka i konduktor otworzył drzwi mojego wagonu, do którego wskoczył szybko pan Alfons i zaraz wsparł się w oknie przed samym moim nosem, rzuciwszy tylko krótkie „przepraszam“. Pociąg ruszył. Przez szybę, koło której byłem uplasowany, widziałem, że dawał znaki dwom nieznajomym, nawet powiedział parę słów, z których usłyszałem tylko ostatnie: do widzenia! Ponieważ pociąg już się oddalał, przeto wcisnąłem się gwałtem w okno obok pana Alfonsa i dojrzałem, że młodsza z dwóch kobiet zasłaniając sobie oczy chustką, jakby płakała, wsparła głowę na ramieniu starszej, która ją spiesznie uprowadziła.
Pan Alfons dobył cygaro i zapalając je, rzekł do mnie:
„Te panie nie znoszą dymu tytuniowego; oszczędziło mi to parę rubli, bo inaczej wypadałoby mi jechać razem z nimi... pierwszą klasą.“
„Zyskałem przez to towarzysza podróży“ odpowiedziałem.
Uśmiechnął się wdzięcznie, poczem zaciągając się dymem cygara, zapytał z niechcenia:
„Jak się też panu podoba panna młoda?“
Zrobiłem gest dyplomatyczny, uśmiechnąwszy się w sposób dwuznaczny, co mój towarzysz mógł sobie tłumaczyć jak mu się podobało. Zrozumiał mnie jednak doskonale.
„Nie zalicza się do rzędu tych“ rzekł poufnie „których widok każe zazdrościć nowożeńcowi, nieprawdaż? Pułkownikowa zacna, święta niewiasta, czulszej matki nad nią nie znajdzie, ale przyznam się, że w kwestyi tego małżeństwa postąpiła sobie zanadto bezwzględnie.“
„Związek na podstawie konwenansu? — bez przywiązania?“ zauważyłem.
„W całem znaczeniu tego wyrazu.“
„Zwykłe i codzienne rzeczy — dla egoistycznych celów poświęca się dziecko.“
„Ależ ta kobieta nie jest egoistką!“ zawołał pan Alfons z zapałem „całe jej życie było szeregiem ofiar i poświęceń. Jako przyjaciel domu mogę zaświadczyć. Jestem kolegą szkolnym Edwarda, z którym razem przepędzałem prawie wszystkie wakacye w domu jego rodziców, miałem więc sposobność poznać stosunki. Już jako młoda panienka dowiodła serca i bezinteresowności, wychodząc za mąż z miłości i to nawet w brew woli rodziców za człowieka nie mającego ani grosza.“
„No, był pułkownikiem.“
„Gdzież tam! prostym podporucznikiem... dla niej wziął dymisyę.“
„Zkądże więc ten tytuł?“
„Tak jakoś urobił się...“
„A sama miała majątek?“
„Bardzo znaczny.“
„Który pan podporucznik przeszastał niezawodnie...“
„Owszem, powiększył, Zresztą, choćby chciał, nie miał możności. Dobra, naturalnie, były hipotekowane na panią, a i gotówki nie wypuszczała z ręki.“
„Pomimo, że wyszła za niego z miłości?“
„I kochała go szalenie, cały świat wie o tem: służyła mu na klęczkach, w ręce całowała publicznie.“
„A jednak trzymała w rękach.“
„To po prostu przez zazdrość.“
„Przeniewierzał jej się?“
„Ale gdzież tam! Kochał ją... to było co innego... Widzi pan, wszakże on żeniąc się z nią zrobił karyerę, nieprawdaż? to niema gadania... więc miała wszelkie prawo uważać to za swoje dzieło... to było jej rozkoszą.... Otóż nic ją tak nie draźniło, jak jakikolwiek dowód samodzielności ze strony męża... chciała aby jej wszystko zawdzięczał, pod tym względem była o niego niesłychanie zazdrosną.“
„I czyż to nie był egoizm?“
„Nie, to było coś nerwowego.“
Rozśmiałem się głośno.
„Pan ją potępiasz?“ zawołał p. Alfons „ale weźmy na uwagę, że to nie było w złej myśli.... tłómaczy ją zbytek przywiązania..... Chociaż mogła być pewną serca męża, chciała go przywiązywać do siebie coraz więcej wdzięcznością, jaka jej się od niego należała.“
„I przypominała mu zapewne co chwila o tym obowiązku.“
„Nigdy! a jeżeli czasem stało się coś podobnego, to tylko przez zbieg okoliczności. Naprzykład, osądź pan sam: żeniąc się miał pan porucznik jakieś kawalerskie dłużki, do których przyznawać się nie widział potrzeby, mając nadzieję spłacenia ich po trochu z dochodów, to jest z swojej pracy, bo że pracował, to ani słowa... Otóż pani dowiedziała się z boku o tych dłużkach i zrobiła mu najokropniejszą scenę.“
„A to czy było delikatnie?“
„Dobrze! ale o cóż jej szło? nie o to, że miał długi, tylko że się do nich nie przyznał przy ślubie i że przez brak zaufania pozbawił ją przyjemności wyratowania go z przykrej sytuacyi... Czyż to nie był z jej strony dowód serca?“
„Bardzo pięknie“, rzekłem „tylko trzeba było mieć jakiś wzgląd na drażliwość tego człowieka, który mógł mieć przecie ambicyę i którego prawdopodobnie upokarzała myśl pozostawania na łasce żony i w zależności od niej.“
„Ale czyż jej nie usprawiedliwiała intencya, w jakiej to zrobiła? trzeba wszystko uwzględnić. Albo jeszcze jedno zdarzenie przytoczę na dowód, jak to łatwo błaha przyczyna może sprowadzić nieporozumienie fatalne w skutkach. Było to podczas jednych wakacyj, w żniwa: poszliśmy oba z Edwardem w pole do pułkownika, który jako gospodarz energiczny istotnie miał minę głównodowodzącego na czele armii. Właśnie założył sobie koniecznie zwieźć tego dnia resztę pszenicy z obawy deszczu, który tylko wisiał; naglił tedy „swoją artyleryę“, to jest fornali uwijających się z wozami, niby kanonierzy podczas bitwy. Tymczasem jednego z nich nie było widać; już dawno odjechał z pszenicą, a z próżnym wozem nie wracał... pułkownik klął i co chwila spoglądał ku zachodowi, zkąd nadciągała chmura... nareszcie zobaczył fornala nadjeżdżającego noga za nogą.... wyobrazisz pan sobie, jaki był zły, krzyczał, machał rękami, ale to nic nie pomagało, fornal wlókł się jak ze smołą; dopiero gdy nadjechał, patrzymy, wysiada z pomiędzy drabin pułkownikowa w słomianym kapeluszu, z rozpromienioną twarzą, trzymając w ręku podwieczorek zawinięty w serwetę... Tu scena dopiero.... Pułkownik zamiast przyjąć siurpryzę wdzięcznem sercem, powstał na żonę wyrzucając jej, co prawda w delikatny sposób, jak mogła dla podwieczorku i fantazyi przejechania się drabiniastym wozem, zatrzymywać fornalkę, która byłaby przez ten czas zwiozła parę kóp przenicy.“
„No i cóż ona na to?“
„W jednej chwili z anielsko uśmiechniętej przybrała fizyognomię lodowatą, wyprostowała się i wyrzekła z wyrazem pogardliwej wyższości: „to strata moja, nie twoja!“ potem oddawszy któremuś z nas podwieczorek, nie mówiąc ani słowa więcej, odeszła majestatycznym krokiem.“
„A to winszuję takiej żonki“, zawołałem, „niechże ją też....“
„O! kiedy pan widocznie jesteś stronniczym w zapatrywaniu się. Jakież! czy nie pokazał się gburem względem żony, która myślała o tem, jakby mu zrobić przyjemność. Powiem panu, że szczerze mi się jej żal zrobiło, widząc jak ją zabolał ten zawód.“
„Ani słowa, on zawinił dawszy się unieść zniecierpliwieniu, chociaż, jak pan powiedziałeś, nie przekroczył granic przyzwoitości — ale ona odpłaciła mu za to policzkiem. Jakże można było w sposób tak brutalny zranić go na punkcie dlań najdraźliwszym.... ordynarniej się znaleźć niktby nie potrafił.“
„Stało się to skutkiem obrażenia jej najdelikatniejszych uczuć, któremi w stosunku do męża kierowała się na każdym kroku.“
„Już chyba tego ostatniego sama żałowała.“
„No, to być bardzo może, nie przeczę.“
„A on, jakże to przyjął?“
„Zbladł i zacisnął zęby, ale nic nie odpowiedział, tylko bez względu na nadchodzący deszcz, zostawiwszy robotę na łasce ludzi, poszedł w pole ku lasowi i niepowrócił aż późnym wieczorem, poczem się zamknął w swoim pokoju. Uważałem, że z tydzień z sobą nie mówili.“
„Ale się później pogodzili?“
„No, naturalnie.“
„Może ją nawet przeprosił?“
„To prawdopodobne.“
„Safanduła był, widać. I jakże się ich pożycie skończyło?“
„Nie wesoło: podobno zaczynał zapijać sprawę i w końcu zajmował w domu bardzo podrzędne stanowisko, nareszcie umarł na jakieś zatłuszczenie serca, czy coś podobnego.“
„Czem naturalnie uszczęśliwił magnifikę.“
„O! cóż pan mówisz! ona zawsze go kochała, rozpaczała po jego śmierci, ileż to lat już temu, a nie zrzuciła żałoby, dopiero teraz na ślub syna.“
„Po którym może ją znowu przywdzieje, jeżeli jak pan powiadasz...“
„No, tego to istotnie ja nierozumiem“ zawołał p. Alfons z mocnem poruszeniem ramion „bo niema wątpliwości, że do szaleństwa kocha syna, który jest żywem przypomnieniem ojca.“
„Nie nazywajże pan tego miłością; to jest uczucie egoistyczne, czułostkowość, która każe się pieścić z przedmiotem upodobanym dlatego, że się tem sobie robi przyjemność.“
„Może masz pan i racyę, bo naprzyklad... między innemi pod pozorem potrzeby serca, żeby mieć synalka przy sobie, nie dała mu nawet skończyć szkół i zrobiła z niego babę. Chłopiec był żywy z natury, tylko miękki jak wosk, wyrywał się naturalnie w świat, czego matka okropnie się bała, jak mi nieraz powiadała otwarcie... Otóż wyobraź pan sobie... nie chcę ją posądzać, żeby to robiła w celu przywiązania go do domu, ale...“
Tu pan Alfons zniżył głos i obejrzawszy się na jedynego towarzysza podróży siedzącego w przeciwległym końcu wagonu, mówił dalej poufnie:
„Było faktem, że patrzała przez szpary na to, co się działo w garderobie.“
„A cóż takiego się działo?“
„Nie trzeba panu powiadać“ rzekł z uśmiechem „notabene ze względów czysto estetycznych trzymała zawsze frauencymer doborowy, kulfonów nie znosiła, bo jak mówiła, za to się drożej nie płaci... więc... uważa pan... Edwardek sobie nie żałował... Bywały wprawdzie od czasu do czasu sceny, ale to już w razie jakiejś ostateczności... Pani ni ztąd ni zowąd odprawiła chociażby najulubieńszą z swoich faworytek, panicz przez jakiś czas chodził osowiały, ale niezadługo wszystko wracało do normalnego trybu.“
„A propos“ rzekłem „czy nie chciałbyś mnie pan objaśnić, jaki związek zachodzi pomiędzy osobami, o których mowa, a młodą dziewczyną, do której się pan odezwałeś w chwili gdy pociąg ruszył.“
„A! to masz pan przedmiot do dramatu“ zawołał z wielkiem ożywieniem „więc pan to uważałeś?“ dodał klepiąc mnie po kolanie „jak to zaraz znać literata! wszędzie szuka wzorków.... Widziałeś pan obie?“
„Widziałem... zapewne są to siostry...“
„Tak jest... Czy pan uwierzysz, że to są kuzynki pułkownikowej?“
„Nie może być!“
„Wprawdzie dalekie, ale zawsze jest pewne pokrewieństwo. Starsza, ta dziobata, jest zamężną, wyszła za jakiegoś małego urzędniczynę przy kolei, konduktora czy coś, i oprócz tego trudni się szyciem, młodsza... dobry numer, nieprawdaż?... bawiła przez jakiś czas w domu matki Edwarda.“
„Ah!“
„O! tylko nie myśl pan sobie o niej coś złego... to bardzo przyzwoita dziewczyna, a do tego dobre, poczciwe, anioł w ludzkiem ciele!... daję słowo...“
„No, a tenże dramat?“ zapytałem zaciekawiony.
„A, to cała historya“ rzekł pan Alfons „widzi pan, przed paru laty umarła im matka; starsza siostra miała już męża, ale Zosi, bo jej Zosia na imię, dało się czuć to sieroctwo. Matka miała jakieś małe dożywocie, z którego żyły i które naturalnie z jej śmiercią ustało, i biedna dziewczyna została prawie bez przytułku, bo siostrze, która dopiero co wyszła za mąż, bardzo trudno było wziąść ją do siebie. Otóż wtenczas pułkownikowa w przystępie jakiegoś wspaniałomyślnego porywu, a prędzej pod naciskiem okoliczności, wzięła ją do siebie.“
„Jakież to były okoliczności?“
„Panienka osierociawszy dostała opiekuna, który był wspólnym krewnym jej i matki Edwarda; był to stary kawaler, urzędnik dosyć wysoko położony z Warszawy, który niechętnie podobno przyjmował ten ciężar, ale raz go przyjąwszy wziął swoją misyę do serca. On to swoim wpływem i staraniami, którym dał umyślnie wielki rozgłos, tak jakoś potrafił obmotać i zobowiązać pułkownikowę, że dla samej opinii bardzo tą sprawą zainteresowanej musiała wziąść do swojego domu daleką krewnę.“
„Hm! teraz cały ów dramat stoi mi jasno przed oczyma.“
„Naprzykład cóż pan myślisz?“
„Zapewne pani pułkownikowa dopełniwszy z musu dzieła filantropii, dawała jej uczuć swoją niechęć — gorzki to, ale zwykły chleb sieroty zostającej na cudzej łasce.“
„E, toby była rzecz najmniejsza“, rzekł p. Alfons.
Zamilkł na chwilę, zapalając nowe cygaro. Dopełniwszy tej czynności i wypuściwszy parę kłębów dymu, mówił dalej:
„Zdaje się, że pan radzca stanu, ów opiekun, miał pewną myśl umieszczając dziewczynę u swojej kuzynki: po prostu chciał jej zapewnić los bez przyczynienia się z swojej strony.“
„Rachował na pana Edwarda?“
„Oczywiście... łatwo można było przewidzieć, że młodzieniec zajmie się nią... ale taż sama myśl przyszła do głowy matce, chociaż podobno po niewczasie i przeraziła ją.“
„Czy stan interesów był taki, że wymagał ofiary ze strony syna?“
„Broń Boże! stali bardzo świetnie.“
„Więc cóż było przerażającego w tem przypuszczeniu, że syn zająwszy się kuzynką, chociażby nawet ubogą, zechce pojąć ją za żonę?“
„Panie łaskawy“ rzekł pan Alfons „tak się to rozumuje, gdy patrzymy na co z boku, nie wchodząc w głąb rzeczy...“
„Wszakże pan wyraziłeś się o tej panience z pochwałami...“
„No tak, to prawda... ale widzi pan... position oblige... robi się też coś i dla świata.“
Zamilkłem, nie mając co na to odpowiedzieć.
„Wkrótce po zainstalowaniu Zosi“ mówił pan Alfons po chwilowej przerwie „jakaś dziwna atmosfera zapanowała w tym domu; trudno było określić co, ale coś było w powietrzu, w stosunkach dał się czuć przymus zasłaniający się sztuczną swobodą. Bywając tam[1] wówczas często, spotykałem kiedy niekiedy pana radzcę stanu, przy którym pułkownikowa okazywała dziewczynie czułość macierzyńską. Patrzałem na to wszystko, jak się patrzy na rozgrywaną w teatrze tragedyę, której rozwiązania czeka się z biciem serca. Edward na oko trzymał się od Zosi daleko, ale wiedziałem, co o tem sądzić, bo mi się zwierzał... rozkochał się w niej szalenie i ona w nim. Z dotychczasowych swoich awanturek miłosnych nie robił nigdy sekretu, pozwalając sobie względem ofiar przemijającego kaprysu, nieraz nawet w obecności matki, aluzyj... nieco wolnych... Teraz z obawy przed nią zmienił się zupełnie, stawszy się skrytym przebiegłym, ale to nie złudziło pułkownikowej, — byłem przekonany, że widzi jasno, co się dzieje. Biedna kobieta! jak wielkim musiał być jej niepokój, kiedy nie wahała się uciekać do hazardowanych środków, jak n. p. ni ztąd ni zowąd w obecności osób obcych, a szczególniej radzcy zaczęła nas oboje prześladować wzajemną skłonnością, bez żadnego powodu z naszej strony, daję panu słowo, wprowadzając mnie tylko w ambaras i kłócąc z Edwardem, którego nieraz zaledwie mogłem uspokoić. Nawet jeszcze dalej się posunęła... no ale to już było w zaufaniu. Wystaw pan sobie, razu jednego przybywszy do nich, nie zastałem Edwarda, który pojechał w sąsiedztwo, właśnie jak się dowiedziałem do ojca teraźniejszej swojej żony.“
„Ale, ale“ przerwałem „któż jest ten jegomość?“
„Zbogacony przemysłowiec, milioner; właśnie przed paru laty kupił znaczny majątek w sąsiedztwie pułkownikowej, i jego córka, która chociaż, jak pan mogłeś zauważać, nie grzeszy urodą, uchodziła za najświetniejszą partyę w okolicy. Marzeniem matki było ożenić z nią Edwarda. Otóż, jak powiedziałem, nie zastałem go, ale ponieważ byłem tam jakby domowym, zwykle w takich razach nie było pomiędzy nami żadnej ceremonii; albo wracałem do domu, albo też jeżeli mi powiedziano, że niezadługo ma wrócić, czekałem nań robiąc tymczasem, co mi si podobało. Od pułkownikowej nie wymagałem bynajmniej, aby mi czyniła honory domu, ani też ona poczuwała się do tego obowiązku. Tą razą przecież kazała mnie prosić do salonu, gdzie niedługo czekałem na nią. Wkrótce weszła i podając mi rękę z wielką uprzejmością prosiła siedzieć; domyśliłem si zaraz, że to zakrój na jakąś poufną rozmowę...“
„Cóż to było?“ zapytałem, gdy pan Alfons przerwał sobie na chwilę, osadzając niedopalone cygaro w cygarniczce.
„Nie omyliłem się“ — mówił dalej. „Po krótkim wstępie, w którym dziękowała mi za przyjaźń, jaką okazywałem jej synowi, wynurzyła nadzieję, że pokaże się w skutkach, czem jest ta przyjaźń, która nie pozostanie zapewne czczą formą. Na moje zapewnienie, że się nie myli, wyspowiadała mi się otwarcie z swoich trosk macierzyńskich, wystawiając boleść, jaką jej sprawia niewdzięczność dziewczyny, która za udzielenie jej przytułku i opieki bałamuci jej syna, co prawdę mówiąc, było już naciągniętem... ale co tu się dziwić matce!.... Nareszcie wtajemniczyła mnie w widoki ożenienia Edwarda i zaklęła na zażyłość z nim, na wszystkie najświętsze obowiązki, abym jako przyjaciel, dla jego szczęścia, dla honoru i przyszłości rodziny et caetera, postarał się jakimbądź sposobem wyrugować z jego serca tę dziewczynę, chociażby przyszło.... zbałamucić ją, uwieść!“
„Co pan mówisz! to być nie może...“
„No, naturalnie nie powiedziała wyraźnie, tylko pod przenośniami, ale oczywiście tego chciała... bo wszakże nie mogła mi proponować ożenienia.“
„Któż wie, czy nie miała tej myśli?“ rzekłem dobrodusznie.
Pan Alfons spojrzał na mnie i zaczął się śmiać, jakby z czego najzabawniejszego.
„Przecie tyle taktu posiada“ rzekł uśmiechnąwszy się „żeby mi nie śmiała robić podobnej propozycyi. Wiedziała, do kogo mówi.“
Teraz ja z kolei spojrzałem na niego; myślałem, że żartuje, ale widocznie mówił w dobrej wierze i był w najzupełniejszym porządku z sumieniem.
„Zresztą, kiedy już tak“ dodał „to powiem bez obwijania w bawełnę, że nie można było mieć najmniejszej wątpliwości co do znaczenia jej słów... były aż nadto wyraźne.“
Oczywiście, p. Alfons był bardzo dotknięty mojem przypuszczeniem i koniecznie starał się przekonać mnie, że pułkownikowa wiedziała, do kogo mówi. Osiągnął ten skutek w zupełności: odmalował swoją płytkość i jej niegodziwość doskonale. Byłem oburzony, szczególniej na babę, która w celu egoistycznym nie wahała się narazić na szwank czci biednej dziewczyny.
Ciekawy, co dalej nastąpiło, zapytałem:
„I jakżeż pan odpowiedział na te insynuacye?“
„Naturalnie udałem, że ich nierozumiem, pojmujesz pan, że ze względu na przyjaźń z Edwardem.... chociaż to było wbrew przekonaniu matki, nie mogłem postąpić inaczej.“
„Zdaje mi się, że gdyby nie ta okoliczność, nie robiłoby się skrupułów żadnych, nieprawdaż?“ rzekłem niby żartobliwie.
„Przyznasz pan, że rola anioła pocieszyciela w obec takiej dziewczyny dla każdego byłaby ponętną“ rzekł z uśmiechem świadczącym, że jego wyobrażenia o moralności spoczywały na bardzo kruchej podstawie.
„Podobno co do tej roli, nie dałeś pan dotychczas za wygraną“ rzekłem, patrząc mu w oczy.
„Z czego pan to wnosisz?“ zapytał z wyrazem zadowolenia.
„Jestem obserwatorem i fizyogaomistą.“
Wyraźnie mu to pochlebiło. Jego oblicze zapromieniało jakąś dumą i pewnością siebie, jak gdyby miał do pochwalenia się z najwznioślejszym czynem.
„Widzi pan“ rzekł po chwili „teraz już co innego: ożenił się, nie jest wolnym. Robię to w interesie moralności.“
Trudno wyobrazić sobie wyraz dobrodusznego cynizmu, jaki towarzyszył tym słowom. I ten człowiek — pomyślałem sobie — rezonuje o moralności, honorze i obowiązkach przyjaźni!
Byłem jednak ciekawy dalszego ciągu, więc zapytałem:
„No, ale jakże się ta historya skończyła?“
„Sensacyjnym epilogiem, jak w jakim romansie albo dramacie. Wystaw pan sobie, był u nich w obowiązku pisarza prowentowego człowieczyna, młody chłopak, niejaki Miłoski, prezentujący się jak na swoją sferę dosyć pokaźnie i wielki faworyt samej pani.... otóż ten najniespodziewaniej odegrał główną rolę w końcowej katastrofie. Nie dałbym trzech groszy, czy nie wskutek jakiejś zachęty ze strony pułkownikowej, ni ztąd ni zowąd z wielkiem naszem zdziwieniem zaczął zawracać oczy do Zosi. Z początku to było tak pocieszne, że nieraz śmialiśmy się z niego wraz z Edwardem, który prześladował ją tym adoratorem; ale wkrótce rzeczy przybrały inną postać... pan Miłoski udając szalenie zakochanego postępował tak, jakby postawił sobie za zadanie kompromitować dziewczynę, każdy krok jego był obmyślony w tym kierunku.... zapytywany, wykręcał się półsłówkami, które pozwalały domyślać się Bóg wie czego. Edwarda zaczęło to nareszcie niepokoić, robił gwałtowne wymówki Zosi, która odpowiadała mu tylko łzami, z nim samym nie śmiał wszczynać scen z obawy przed matką, która patrzała na to wszystko jakoś chłodno, Zosię tylko zacząwszy traktować z coraz większą surowością, a nawet już całkiem pogardliwie. Nareszcie...“
W tem miejscu opowiadania dał się słyszeć świst lokomotywy, zwiastujący zbliżanie się do stacyi, na której miał wysiąść p. Alfons. Podniósł się natychmiast, ale ja w obawie utracenia końca historyi schwyciłem go za palto i posadziłem napowrót, zapytawszy:
„Cóż się stało?“
„No, nic“ rzekł usiłując powstać „złapaliśmy ich na gorącym uczynku.“
„Jakto?“ zawołałem porywczo.
„Bardzo prostym sposobem... byliśmy w ogrodzie we czworo, to jest my obydwaj z pułkownikową i radzcą, który właśnie przyjechał.... szliśmy do altany na podwieczorek, który z obowiązku przysposabiała Zosia, czekając już tam na nas...“
W tej chwili pociąg stanął i konduktor otworzył drzwi, zapowiadając pięć minut przestanku.
Nie puszczałem p. Alfonsa.
„Gdyśmy dochodzili do altany“ kończył z pośpiechem, stojąc we drzwiach „zobaczyliśmy obok Zosi Miłoskiego, który w tej chwili, jakby nie widział naszej obecności, pochwycił ją w objęcia i korzystając z osłupienia, w jakie ją wprowadził tym napadem, usiłował pocałować.“
„Więc pan utrzymujesz, że to był napad?“
„Jestem przekonany, ale Edward temu nie wierzył... cóż pan chcesz, matka tyle mu napsuła głowy panną Sydonią.... No, moje uszanowanie“ kończył, podając mi rękę na pożegnanie.
„I cóż nastąpiło?“ pytałem ściskając ją.
„Pułkownikowa chciała, niby dla naprawienia szkandalu wydać dziewczynę za Miłoskiego, ale gdy ta ani dała sobie mówić o tem, odesłała ją do siostry.“
„A radzca stanu?“
„Radzca stanu był bardzo kontent, że miał pretekst do zwinięcia chorągiewki...“
„Przelawszy prawa opiekuna na pana?“ zapytałem ironicznie.
Rozśmiał się głośno.
„No, padam do nóg“ rzekł „bo muszę jeszcze pożegnać się z niemi... polecam się łaskawej pamięci.“
„Nawzajem“ rzekłem przez okno drzwi, które właśnie konduktor zatrzasnął „i życzę sukcesów... ale takich, żeby się było z czem pochwalić przed ludźmi.“
Ślicznie dziękuję“ odrzekł zrozumiawszy po swojemu ten dwuznacznik, a ukłoniwszy mi się jeszcze rękami od ust, pobiegł do wagonu pułkownikowej.
Wkrótce pociąg ruszył, a ja zadumałem się nad tem co usłyszałem...
Biedne dziecko! padłaś ofiarą bezlitośnego prawa, uznawanego szczęściem dla ludzkości jedynie tylko przez natury egoistyczne i zwierzęce, na mocy którego jednostki uprzywilejowane nie znoszą na swojej drodze upośledzonych i niweczą je. Niegodziwa kobieta poświęciła cię bez skrupułu dla swojego pokoju — ale czy okupiła go sobie tym sposobem? Gdyby tak było, przyszłoby zwątpić o sprawiedliwości przedwiecznej, która swoje wyroki feruje z nieubłaganą konsekwencyą i zapisuje je w sercach winowajców.
Że ten wyrok już zapisany w sercu pułkownikowej, było jasnem dla każdego, kto umie czytać przez maskę, jaką w takich razach osądzeni nakładają sobie na oblicze dla oszukania opinii.
Te dwie postacie, których usłyszałem pobieżną historyę — ofiary i kata, nie zejdą mi z przed oczu póki żyć będę, chociaż widziałem je tylko ten raz jeden....
Gdybym pisał powieść zamiast opowiadania prawdziwego zdarzenia, mógłbym dorobić zakończenie, dające pole najbujniejszej fantazyi. Ale pod względem sensu moralnego ów epilog nie powiedziałby nic więcej. Bo czy biedna sierota upadła zwyciężona zabiegami p. Alfonsa lub kogoś jemu podobnego, czy też walczy, dźwigając z godnością to brzemię, które jej przypadło w udziale, w każdym razie jest nieszczęśliwą, jest ofiarą.
Chybabym wymyślił zwrot taki, ze pułkownikowa uniesiona żalem i zgryzotami sumienia, usiłowała wynagrodzić Zosi krzywdę jej wyrządzoną, n. p. żeniąc z nią Edwarda, którego rozwiodła z niekochaną i niekochającą żoną, ale czyżby się znalazł ktoś tak naiwny, coby uwierzył w żal baby egoistki?








  1. Przypis własny Wikiźródeł w oryginale ostatnia linijka przymus zasłaniający się sztuczną swobodą. Bywając tam jest omyłkowo wydrukowana na następnej stronie





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.