Przejdź do zawartości

Błąd Abbé Moureta/Księga druga/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Zaraz nazajutrz zamknął się Sergiusz w swoim pokoju. Zapach kwietnika rozdrażniał go. Zasunął perkalowe firanki, aby już nie widzieć parku i nie dać mu wejść do siebie. Może odnajdzie spokój dziecinny, zdala od tych zieloności, których sam cień łechtał go po skórze. I w długich swoich sam na sam, Albina i on nie mówili już ani o skałach, ani o wodach, ani o drzewach, ani o niebie. Paradou już nie istniało, starali się o niem zapomnieć. Czuli je jednak ciągle za wązkiemi firankami, wszechpotężne, ogromne; wonie traw wchodziły przez szpary, przeciągłe głosy dzwoniły o szyby, całe życie parku śmiało się, szeptało, zaczajone pod oknami. Wtedy blednąc podnosili głos, szukali rozrywki, któraby im pozwoliła nie słyszeć.
— Widziałaś — rzekł raz Sergiusz, w jednej z takich niespokojnych chwil — jest tu nad drzwiami namalowana kobieta, podobna do ciebie.
Śmiał się hałaśliwie. I powrócili do malowideł, przysuwali znowu stół pod ściany, aby zająć się tym sposobem.
— O, nie — odpowiedziała Albina — ona jest daleko grubsza odemnie. Zresztą trudno wiedzieć, ona tak dziwnie leży głową na dół.
Umilkli Na malowidle wyblakłem, zatartem przez czas, rozgrywała się scena, której wcale byli nie spostrzegli. Jasne ciała, jakby zmartwychwstałe, wychodziły z szarej ściany, jak odświeżony obraz, którego szczegóły zdawały się występować na nowo jeden po drugim pod wpływem skwaru lata. Kobieta przewrócona na wznak leżała pod uściskiem fauna z koźlemi nogami. Można było odróżnić wyraźnie, odrzucona ręce, poddający się tułów, rozkołysaną kibić, tej dużej, nagiej dziewczyny, przydybanej na snopach kwiatów, zżętych przez małe amorki, które z sierpem w ręku dorzucały jeszcze bezustanku nowe garście róż. Widać było również wysiłek fauna i jego pierś dyszącą. A drugim końcu były jut tylko obie stopy kobiety w powietrzu, ulatujące niby dwa różowe gołębie.
— Nie — powtórzyła Albina — ona nie jest do mnie podobna... Ona jest brzydka.
Sergiusz nie rzekł nic. Patrzył na kobietę, patrzył na Albinę, jak gdyby porównywał. Ona zatoczyła rękaw aż po ramię, aby pokazać, że ma bielszą rękę. I umilkli po raz dragi, powracając do malowidła, z niewymówionemi pytaniami aa ustach. Wielkie błękitne oczy Albiny zatrzymały się przez chwilę na szarych oczach Sergiusza, w których błyszczał jakiś płomień.
— Odmalowałeś chyba na nowo cały pokój? — zawołała, zeskakując ze stołu. — Zdawałoby się, że ten tu świat budzi się.
Poczęli się śmiać, ale jakoś niepewnie, spoglądając bokiem na swawolące amorki i na wielkie nagości, ukazujące całe niemal ciała. Zapragnęli oglądać wszystko na nowo, przez pewną zuchowatość i dziwili się co chwila, przywołując się wzajemnie, aby sobie pokazać takie części osób, których z pewnością nie było przeszłego miesiąca. Były to gibkie lędźwie zginające się na nerwowych przedramionach, nogi rysujące się po łydki, kobiety pojawiające się na nowo w uściskach mężczyzn, których, roztwarte ramiona dawniej obejmowały tylko próżnię. Zdawało się, że nawet gipsowe amorki przy alkowie wywracają koziołki z bezczelniejszą swobodą. I Albina nie mówiła już o bawiących się dzieciach, Sergiusz nie robił głośno przypuszczeń. Poważnieli, zatrzymywali się długo przed niektóremi scenami, pragnąc, by malowanie wystąpiło naraz w całym swym blasku, czując większą omdlałość i zaniepokojenie wobec tych obsłonek kryjących nieprzystojność obrazów. Te widma rozkoszy wykładały im resztę sztuki kochania.
Albina jednak przestraszyła się. Wymknęła się Sergiuszowi, którego oddech gorętszy czuła na swej szyi. Usiadła na brzegu kanapy, mrucząc:
— Ostatecznie boję się ich; mężczyźni wyglądają na zbójców a kobiety mają zamierające spojrzenie osób mordowanych.
Sergiusz zajął fotel o parę kroków od niej, mówiąc o czem innem. Oboje byli bardzo znużeni, jakby po długiem chodzenia. Doznawali przykrości, zdawano się im bowiem, że malowidła patrzą na nich. Grona amorków wysypywały się po za gzemsy z hałasem rozkochanych ciał, niesforną gromadą bezwstydnych łobuzów, rzucających im kwiaty i grożących, iż zwiążą ich ze sobą niebieskiemi wstążeczkami, któremi pętali starannie dwoje kochanków w jednym rogu sufitu. Pary ożywiały się, rozwijała się historya owej dużej nagiej dziewczyny pokochanej przez fauna, którą mogli wyśledzić począwszy od czatów jego za krzakiem róży, aż do oddania się dużej dziewczyny na różanych listkach. Czyżby oni wszyscy mieli zejść? Czy nie oni to już wzdychali i czy to nie ich tchnienie napełniało pokój zapachem jakiejś dawnej rozkoszy.
— Duszno tu, prawda? — rzekła Albina — Daremnie przewietrzałam, zawsze ten pokój czuć starzyzną.
— Tamtej nocy — opowiadał Sergiusz — zbudziła mię woń tak przenikająca, że wołałem ciebie, sądząc, że to ty weszłaś do pokoju. Zupełnie jakby ciepło twoich włosów, kiedy w nie wetkniesz parę gałązek heliotropu... W pierwszych dniach było to takie oddalone, jakby przypomnicie zapachu. Ale teraz nie mogę już sypiać, zapach ten jest coraz mocniejszy, aż do zawrotu głowy. Zwłaszcza wieczorem alkowa jest tak gorąca, że w końcu będę sypiał na kanapie.
Albina podniosła palec do ust, szepcząc:
— To ta umarła — wiesz — ta co żyła tutaj.
Poszli węszyć po alkowie, żartując, w duchu bardzo poważni. Z pewnością zapach alkowy nigdy nie był tak drażniący. Ściany zdawały się jeszcze drżące od muśnięcia sukniami naperfumowanemi. Posadzka zatrzymała wonną słodycz atłasowych pantofli porzuconych przed łożem. A na samem łożu na drewnianem wezgłowiu, Sergiusz upatrywał odciśnięty ślad drobnej rączki, która pozostawiła tu niepozbyty zapach fiołków. Teraz ze wszystkich mebli wstawało pachnące widmo zmarłej.
— Patrz, oto fotel, na którym musiała siadywać — zawołała Albina. — Czuć jej ramiona na oparciu.
I usiadła sama, powiedziała Sergiuuowi, aby ukląkł dla ucałowania jej ręki.
— Pamiętasz, jak to któregoś dnia przyjęłam cię mówiąc: „Witaj, drogi panie“... Ale na tem się nie kończyło, prawda? On całował jej ręce, kiedy zamknęli drzwi... Oto są moje ręce. One są twoje.
I próbowali rozpocząć znowu dawne swoje zabawy, aby zapomnieć o Paradou, którego głos wielki słyszeli, coraz mocniejszy: aby nie widzieć malowideł, aby nie uledz rozmarzeniu tej alkowy. Albina robiła miny, prostowała się, śmiała się z niezgrabnej postawy klęczącego Sergiusza.
— Ależ, głuptasku, obejmij mię i mów mi słodkie słówka, kiedy jesteś niby moim kochankiem... Czy nie potrafisz mię kochać?
Ale jak tylko ją objął i podnosił gwałtownie, wyrywała mu się, wymykała, cała zaperzona.
— Nie, puść mię, ja nie chcę!... Umrzeć można w tym pokoju.
Odtąd bali się tego pokoju tak samo, jak się bali ogrodu. Ostatnie ich schronienie stawało się miejscem strasznem, gdzie nie mogli zejść się razem, aby się nie śledzili zaraz ukradkowemi spojrzeniami. Albina prawie tu nie wchodziła; stała na progu u drzwi na oścież otwartych, jakby chciała mieć możność szybkiej uciaczki. Sergiusz żył tutaj sam, w bolesnem jakiemś oczekiwaniu, dusząc się bez powietrza, sypiając ust kanapie, unikając westchnień parku i woni starych mebli. W nocy, nagości malowideł sprowadzały mu sny szalone, z których po zbudzeniu zostawał mu tylko niepokój nerwowy. Sądził, 1ż jest znowu chory, do ostatecznego wyzdrowienia potrzebował jeszcze jednej rzeczy, całkowitego zadowolnienia, jakiegoś najwyższego uzupełnienia się a nie wiedział gdzie go szukać. Więc przepędza! dni w milczeniu, z oczyma podsiniałemi, budząc się z lekkiem wstrząśnieniem tylko wtedy, kiedy przychodziła Albina. Spoglądali na siebie poważnie, odzywając się z rzadka bardzo słodkiemi słowy, które im rozdzierały serca. Oczy Albiny były bardziej podsiniałe, niż oczy Sergiusza i patrzyły na niego błagalnie.
Po tygodniu Albina bawiła już tylko po parę minut. Zdawała się go unikać. Przychodziła zamyślona, nie siadała i śpieszyła się do wyjścia. Kiedy wypytywał ją, wyrzucając jej, iż mu już nie sprzyja, odwracała głowę, aby uniknąć odpowiedzi. Za nic nie chciała mu opowiadać, na czem schodziły jej całe dnie spędzane zdala od niego. Potrząsała głową zmieszana i zaczynała mówić o swojem lenistwie. Jeżeli napierał ją silniej, odbiegała zaraz, rzucając mu dobranoc przezedrzwi. On jednak widział dobrze, że musiała często płakiwać. Śledził na jej twarzy przemiany nadziei ciągle zawodzącej, bunt nieustanny pragnienia zaciekłego urzeczywistnienia czegoś. Czasem była śmiertelnie smutna, zniechęcenie miała na twarzy a chód powolny, jakby się wahała kusić dłużej o rozkosz życia. To znowu pełna była powstrzymywanego śmiechu, promieniała tryumfem, o którym nie chciała jeszcze mówić, nogi jej poruszały się, nie mogła ustać na miejscu, potrzebując biedź, aby się upewnić ostatecznie. A nazajutrz popadała w smutek, by następnego dnia znowu oddać się nadziei. Ale z czem wkrótce już zupełnie się nie mogła kryć, to ze swojem ogromnem zmęczeniem, znużeniem takiem, iż czuła się jakby połamaną. Nawet w chwilach zaufania, gięła się, zasypiając z otwartemi oczami.
Sergiusz przestał zarzucać ją pytaniami, zrozumiawszy, iż nie chce odpowiadać. Teraz, jak tylko wchodziła, patrzył na nią z niepokojem, obawiając się że którego wieczora nie znajdzie już sił by przyjść do niego. Gdzie ona mogła się zamęczać do tego stopnia? Jakaż to walka każdogodzinna czyniła ją tak smutną i tak szczęśliwą? Jednego rana, posłyszawszy lekki chód pod swemi oknami, wstrząsnął się, Nie mogła to być sarna, nie podeszłaby tak blizko. Znał on zbyt dobrze ten chód rytmiczny, na który nie potrzebowały się skarżyć trawy. Albina przebiegała Paradou bez niego. Więc to z Paradou przynosiła swoje zniechęcenia, swoje nadzieje, całą tę walkę, całe to znużenie, które ją zabijało. I pewny był, że wie dobrze, czego ona szuka, sama jedna, w głębi gąszczów, z niemym uporem kobiety, która poprzysięgła sobie, iż znajdzie. Odtąd nasłuchiwał jej kroków. Nie śmiał podnieść firanki i śledzić za nią zdaleka poprzez gałęzie, lecz doznawał szczególniejszego wrażenia, prawie bolesnego, gdy wiedział, że ona udała się na prawo albo na lewo, lub że weszła w kwietnik i jak daleko zapuściła się w swej wycieczce.
Pośród gwarnego życia parku, nieustannego szumu drzew, szemrania wód, ciągłej piosnki zwierząt, on odróżniał lekki odgłos jej bucików tak wyraźnie, że mógłby powiedzieć, czy stąpa po żwirze nadbrzeżnym, czy po miękiej ziemi lasu, czy po płytach nagich skał. Nawet doszedł do poznawania w jej powrocie radości lub smutku, po nerwowem stukaniu jej korków. Jak tylko wchodziła na schody, on odchodził od okna, nie przyznając się przed nią, iż w ten sposób jej towarzyszy wszędzie. Musiała się jednak domyślić jego wspólnictwa, bo odtąd oznajmiała mu rezultaty swych poszukiwań jednem spojrzeniem.
— Zostań, nie wychodź już — rzekł raz zrana do niej, składając ręce, gdy widział że jej zmęczenie wczorajsze nie przeszło jeszcze. — Do rozpaczy mnie przywodzisz.
Wymknęła się zniecierpliwiona. Jego męczył coraz więcej ten ogród rozbrzmiewający krokami Albiny. Lekki odgłos jej bucików był jednym głosem więcej wołającym na niego, głosem panującym, którego doniosłość wzmagała się w nim. Zatkał sobie uszy, nie chciał już słyszeć, a chód ten z oddali miał echo w biciu jego serca. Wieczorem zaś gdy powracała, park cały wchodził za nią, ze wspomnieniami ich przechadzek, powolnego budzenia się ich tkliwości, wpośród natury-wspólniczki. Wydawała mu się wyższa, poważniejsza, jakby dojrzała podczas tych wycieczek samotnych. Z rozbawionego dziecka nic w niej nie pozostało, tak dalece, iż nieraz zgrzytał zębami, widząc ją tak ponętną.
Jednego dnia koło południa, Sergiusz posłyszał Albinę pędzącą galopem do domu. Postanowił był sobie nie nasłuchiwać, gdy ona wyjdzie. Zwykle powracała późno. I zdumiony był skokami, jakie musiała robić biegnąc wprost przed siebie, łamiąc gałęzie zagradzające ścieżki. Na dole pod oknami śmiała się. Kiedy była na schodach dyszała tak silnie, iż zdawało mu się, że czuje gorąco jej oddechu na swej twarzy. Drzwi otworzyła na oścież i zawołała:
— Znalazłam!
Usiadła powtarzając łagodnie, zdyszanym głosem:
— Znalazłam, znalazłam!
Ale Sergiusz położył rękę na jej ustach i zaniepokojony błagał:
— Proszę cię, nic mi nie mów. O niczem nie chcę wiedzieć. Zabiłoby mnie to, gdybyś powiedziała.
Umilkła z oczyma płonącemi, zaciskając wargi, aby słowa nie trysnęły pomimo jej woli. Została w pokoju aż do wieczora, szukając oczu Sergiusza, powierzając mu trochę z tego co widziała, gdy się jej tylko udało spotkać jego wejrzenie. Światłość biła z jej oblicza. Pachniała tak pięknie i taka pełna była życia, że wdychał ją, wchodziła w niego za pośrednictwem słuchu jak i wzroku. Wszystkie jego zmysły piły ją. Ale on bronił się rozpaczliwie temu powolnemu opanowaniu jego istoty.
Nazajutrz, skoro zeszła, zasiadła znowu w pokoju.
— Nie wychodzisz? — zapytał, czując się zwyciężonym, jeżeli ona zostanie.
Odpowiedziała, że nie, że nie będzie już wychodziła. W miarę jak znużenie jej ustępowało, czuł, iż ona jest coraz mocniejsza, coraz bardziej tryumfująca. Wkrótce mogłaby go wziąwszy za mały palec, poprowadzić do owego miejsca, którego rozkosz opowiadało tak głośno jej milczenie. Tego dnia nie mówiła jeszcze o niczem, poprzestała na tem, iż przyciągnęła go do swych stóp siedzącego na stołeczku. Następnego dnia dopiero poczęła mówić:
— Dlaczego ty siedzisz tu jak w więzieniu? Pod drzewami tak jest rozkosznie!
Podniósł się wyciągając błagalnie ręce. Ale ona śmiała się:
— Nie, nie, nie pójdziemy, kiedy nie chcesz... Tylko że ten pokój ma taki szczególny jakiś zapach! W ogrodzie byłoby nam lepiej, swobodniej, bezpieczniej. Nie powinieneś mieć żalu do ogrodu.
On był znów u jej stóp, niemy, powieki miał przymknięte, a drżenie przebiegało po jego twarzy.
— Nie pójdziemy — zaczęła znowu — nie gniewaj się. Ale czyż nie milsze ci trawy parku od tych malowideł? Pamiętasz to wszystko, cośmy razem widzieli... To malowidła te zasmucają nas. To rozdrażnienie, że one tak nieustannie patrzą na nas.
A gdy on zwolna ciążył ku niej, objęła go za szyję, głowę jego oparła sobie na kolanach, mówiąc jeszcze cichszym głosem:
— O tak, byłoby nam dobrze, w jednem miejscu mnie wiadomem. Tam, nicby nas nieniepokoiło. Świeże powietrze ugasiłoby twoją gorączkę.
Umilkła czując, iż on drży. Bała się, aby zbyt żywem słowem nie wznieciła znów jego obaw. Zwolna zdobywała go, jedynie nie, tylko po jego twarzy błękitną pieszczotę swego spojrzenia. Podniósł powieki, odpoczywał bez nerwowych wstrząśnięć, cały należał do niej.
— Ach gdybyś wiedział, szepnęła mu cichutko do ucha. Ośmieliła się widząc, iż nie przestaje się uśmiechać.
— To kłamstwo to nie jest zakazane — szepnęła — Ty jesteś mężczyzną, nie powinieneś się bać.. Gdybyśmy tam poszli i zagrażało mi niebezpieczeństwo, tobyś mię bronił, prawda? Potrafiłbyś mię ztamtąd unieść na swych burkach? Jak jestem przy tobie nie obawiam się... Popatrz się tylko, jakie masz mocne ramiona. Czy można się czegokolwiek obawiać, kiedy się ma takie mocne ramiona jak twoje!
Głaskała go ręką po włosach, po karku, po ramionach.
— Nie, to nie jest zakazane — zaczęła znowu. — To historyjka dla głupich. Ci co ją niegdyś rozpuścili, mieli w tem interes, aby nikt nie przyszedł przeszkadzać im w najrozkoszniejszem miejscu ogrodu... Pomyśl, że jak tylko zasiądziesz na tym kobiercu traw, poczujesz się doskonale szczęśliwym. Wtedy dopiero poznamy wszystko, zapanujemy naprawdę... Posłuchaj mnie, chodź ze mną.
Odmówił poruszeniem głowy, ale bez gniewu, jak człowiek, którego ta gra bawi. Po chwili milczenia, zmartwiony jej zachmurzeniem się, chcąc aby go jeszcze pieściła, roztworzył nakoniec usta i zapytał:
— Gdzie to jest?
Zrazu nie odpowiadała. Zdawała się patrzeć gdzieś w dal.
— To tam — szepnęła. — Nie mogę ci wskazać. Trzeba iść długą aleją, potem zwraca się na lewo, i jeszcze na lewo. Musieliśmy przechodzić mimo dwadzieścia razy... Daremniebyś szukał, nie znalazłbyś gdybym cię tam nie poprowadziła za rękę. Ja poszłabym tam prosto, chociaż, niepodobna mi wytłomaczyć ci tej drogi.
— A kto ciebie zaprowadził?
— Ja nie wiem... Owego poranku wszystkie rośliny wyglądały jakby mię chciały popchnąć w tę stronę. Długie gałęzie zacinały mię z tyłu, trawy urządzały pochyłości, ścieżki nastręczały się same. I zdaje mi się, że i zwierzęta wtrącały się również, bo widziałam jelenia, który biegł przedemną, jakby prosząc, bym szła za nim, a gromadka gilów przelatywała z drzewa na drzewo, ostrzegając mnie szczebiotaniem, jak tylko chciałam zawrócić na złą drogę.
— I bardzo to piękne?
I znowu nie odpowiadała. Głęboki zachwyt był w jej oczach. A kiedy już mogła mówić:
— Nie potrafię wypowiedzieć, jakie piękne... Taki czar przeniknął mię, że poprostu miałam świadomość jakiejś radości bez nazwy, lecącej z gąszczów, spoczywającej na trawach. I powróciłam biegnąc, aby ciebie ze sobą przyprowadzić, aby nie napawać się bez ciebie szczęściem zasiadania pod tem drzewem.
Objęła go znowu za szyję, błagając gorąco, zblizka z ustami prawie na jego ustach.
— Oh, ty pójdziesz — prosiła. — Pomyśl, że żyłabym w smutku, gdybyś nie poszedł... To taka moja zachcianka, dawna potrzeba, co z każdym dniem rosła, a teraz ból mi sprawia. Przecież ty nie możesz chcieć, bym cierpiała?... A gdybyś nawet miał z tego umrzeć, gdyby nawet cień ten zabił nas oboje, czyżbyś się wahał, czyżbyś choć trochę żałował? Bylibyśmy tam razem u stóp drzewa, spalibyśmy ciągle jedno przy drugiem. Przecież tak byłoby nam dobrze, prawda?
— Tak, tak — jąkał. — Udzielił mu się szał tej namiętności drżącej z pożądania.
— Ale my nie pomrzemy — mówiła dalej, podnosząc głos, ze śmiechem kobiety tryumfującej i będziemy żyli, aby się kochać... To drzewo jest drzewem życia, będziemy pod niem mocniejsi, zdrowsi, doskonalsi. Zobaczysz. Wszystko dla nas łatwem się stanie. Będziesz mógł wziąć mię, jak o tem marzyłeś tak zupełnie, iż żadnej cząstki mego ciała nie będzie po za tobą. I wyobrażam sobie, że wtedy coś niebiańskiego w nas zajdzie... Chcesz?
On bladł, a powiekami mrugał jak wobec wielkiej światłości.
— Chcesz, chcesz? — powtarzała, rozpalona, podnosząc się już do połowy.
Wstał, poszedł za nią, chwiejąc się zrazu na nogach, potem obejmując jej kibić, nie mogąc się z nią rozłączyć. Szedł gdzie szła ona, owionięty gorącem powietrzem płynącem od jej włosów. A że zostawał w trochę w tyle, obracała się na wpół ku niemu, twarz miała całą w blaskach miłości, kusiły go jej usta i oczy, wołały z taką mocą, iż wszędzieby szedł tak za nią jak wierny pies.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.