Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łam biegnąc, aby ciebie ze sobą przyprowadzić, aby nie napawać się bez ciebie szczęściem zasiadania pod tem drzewem.
Objęła go znowu za szyję, błagając gorąco, zblizka z ustami prawie na jego ustach.
— Oh, ty pójdziesz — prosiła. — Pomyśl, że żyłabym w smutku, gdybyś nie poszedł... To taka moja zachcianka, dawna potrzeba, co z każdym dniem rosła, a teraz ból mi sprawia. Przecież ty nie możesz chcieć, bym cierpiała?... A gdybyś nawet miał z tego umrzeć, gdyby nawet cień ten zabił nas oboje, czyżbyś się wahał, czyżbyś choć trochę żałował? Bylibyśmy tam razem u stóp drzewa, spalibyśmy ciągle jedno przy drugiem. Przecież tak byłoby nam dobrze, prawda?
— Tak, tak — jąkał. — Udzielił mu się szał tej namiętności drżącej z pożądania.
— Ale my nie pomrzemy — mówiła dalej, podnosząc głos, ze śmiechem kobiety tryumfującej i będziemy żyli, aby się kochać... To drzewo jest drzewem życia, będziemy pod niem mocniejsi, zdrowsi, doskonalsi. Zobaczysz. Wszystko dla nas łatwem się stanie. Będziesz mógł wziąć mię, jak o tem marzyłeś tak zupełnie, iż żadnej cząstki mego ciała nie będzie po za tobą. I wyobrażam sobie, że wtedy coś niebiańskiego w nas zajdzie... Chcesz?
On bladł, a powiekami mrugał jak wobec wielkiej światłości.