Awantura (Kraszewski, 1885)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Awantura
Podtytuł Powieść osnuta na plotce
Pochodzenie „Świt“, 1885, nr 44-66
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1885
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Drugie spotkanie się hrabiny Idalii ze starymi Bartskimi znacznie było różném od piérwszego. Starzy mieli czas rozmówić się, namyśléć, wszelkie możliwe przypuszczenia roztrząsać, spierać się o nie i, koniec końcem, godzili się na to, aby wnuka odzyskać, a matkę jego dożywotnią pensyą zaspokoić. Z młodym chłopcem, chociażby kosztem największych starań, chcieli tak sobie postąpić, aby wychowanie jego spóźnione dopełnić i uczynić godném rodziny. Staruszkowie razem z niém, nie odstępując dziecka, gotowi byli przedsiębrać podróże, opłacać najdroższych nauczycieli i t. p.
Hrabinę Idalię przyjęto nieco grzeczniéj, chociaż zawsze trzymając ją w pewnéj odległości od siebie...
Ona stawiła się, jak piérwszym razem, z dumną, arystokratyczną postacią, chłodna, nie dająca się niczém poruszyć, panią siebie.
W imieniu męża i swojém pani Bartska oświadczyła na wstępie, że warunkiem dla nich głównym było widzenie tego wnuka.
Nie mając go jeszcze, pani Ryszardowa musiała wymówić się kłamstwem. Utrzymywała, że wychowywał się w jednym z najznakomitszych zakładów edukacyjnych za granicą i że sprowadzenie go, przerwanie nauk, nieodzownie wymagało pewnego czasu, może kilku miesięcy.
Obiecywała sobie, mając tę zwłokę przed sobą, tymczasem z pomocą Witolda wynaléźć syna, lub wystylizować jakiego chłopaka tak, aby mógł grać jego rolę.
Państwu Bartskim odłożenie to wcale się nie podobało, byli starzy i niecierpliwi, chcieli stanowczo skończyć układy jak najprędzéj.
Wreszcie na oczekiwanie musieli się zgodzić w zasadzie, wymagając, ażeby jak najkrócéj trwało. Gotowi byli aż do ukończenia sprawy téj pozostać w Warszawie.
Pani Idalia wniosła potém niecierpliwie układ o indemnizacyę dla siebie, który w istocie był rzeczą najwyższéj wagi dla niéj.
Tu sam Bartski stanowczo i z wielką dobitnością oświadczył, że kapitału tak znacznego w żadnym razie dać nie myślą i nie dadzą, ale z chęcią zabezpieczą hypotecznie na dobrach swoich pani Ryszardowéj dożywotni dochód dwudziestu pięciu tysięcy złotych.
Pan Waleryan dodał, iż dla niéj daleko był korzystniejszym dochód stały, niż kapitał, który łatwo utracić mogła.
Hrabina oparła się naprzód, lecz widząc, że starego Bartskiego nie przemoże, półgębkiem dała do zrozumienia, że mogłaby przystać w ostateczności nawet na tak dla siebie niedogodny warunek.
Bartska dosyć szorstko dorzuciła uwagę, że musieli wymagać od jéjmości zupełnego wyrzeczenia się dziecka, a w ten sposób zapewnili sobie dotrzymanie tego warunku.
Niewiara, jaką jéj okazano, szyderski śmiech wywołała na usta hrabiny, która oświadczyła, że kochając syna, potrafi się zdobyć na ofiarę dla niego, a zresztą wcale państwu Bartskim nie myśli się naprzykrzać, mając z kim żyć w sferach, w których się obracać zwykła.
Powiedziano sobie kilka ostrych, ale elegancko poobwijanych niegrzeczności; posiedzenie trwało nierównie dłużéj niż piérwsze, lecz z obu stron zgodzono się na pewne preliminarya.
Hrabina przyrzekła syna sprowadzić jak najprędzéj i dawać znać państwu Bartskim o nim i o sobie.
Stary pan Waleryan, który, pomimo nadzwyczaj eleganckiego wystąpienia hrabiny Idalii, wietrzył położenie finansowe jéj nie bardzo szczęśliwe, aby sobie pozyskać ową panią Ryszardową grzecznie zaproponował jéj na koszta sprowadzenia syna ofiarę pewnéj sumy.
Oburzyła się niby na to hrabina Idalia, Bartski się wytłómaczył zimno. Znajdował naturalnem, ażeby ponosili koszta, i przy rozstaniu wręczył pakiecik, zawierający parę tysięcy rubli.
Nie myślała ich użyć na poszukiwanie dziecka hrabina, ale były jéj wielce pożądane, na wszelki wypadek; od niejakiego czasu już sprzedawała, co tylko mogła, i namiętnie, a najzręczniéj w świecie potajemnie kapitalizowała.
Stary bankier S., niegdyś wielbiciel jéj wdzięków, teraz przyjaciel jeszcze, podejmował się kupowania dla niéj papierów i zachowania przed Strzeleckim tajemnicy.
Pochwalał on i wynosił do najwyższego stopnia przezorność hrabiny, bo stan interesów hrabiego Adama był mu dobrze znanym.
Ogłoszenie w dziennikach, powtórzone kilkakrotnie, przeszedłszy przez ust tysiące z najrozmaitszemi komentarzami, przebrzmiało bez najmniejszego skutku z początku.
Hrabia Witold jednak we własnym i w interesie hrabiny nie zasypiał, nie chcąc zaniedbać tak doskonałéj zręczności zapewnienia sobie przyjemnéj egzystencyi.
Najprzód więc wyczekał, czy się rzeczywisty syn nie zgłosi, a gdy po upływie półtora miesiąca nikt nie dał znaku życia i rzecz zdawała się zapomnianą, wziął się z nadzwyczajną przebiegłością do dzieła.
Dotarł do zapomnianéj miniatury nieboszczyka Ryszarda, aby go sobie lepiéj przypomniéć, bo syn powinien być podobnym do ojca, i ostrożnie rozpoczął starania około wynalezienia tego, jak go sobie po cichu nazywał, fałszywego Dymitra.
Mówiliśmy już nieco o przeszłości hrabiego Witolda, potomka znakomitéj rodziny, ale już w kolebce na proletaryat arystokratyczny skazanego. Od dzieciństwa tułał się on po pokrewnych rodzinach, na łasce dalekich powinowatych, skazany na to, aby przejmował wszystkie przywary swego stanu, nie nabywając szlachetnych, odznaczających go właściwości. W téj szkole nauczył się on kłamstwa, bezczelności, lekceważenia wszystkiego i egoizmu cynicznego. Z wielkich nadziei, jakie miał na ożenienie, pomimo powierzchowności i imienia, nic się nie dało doprowadzić do skutku, ale życie upływało znośnie.
Wśród awanturniczego tego rzucania się w młodości na różne strony, hrabia Witold zmuszonym był ocierać się o najrozmaitszych ludzi, posługiwać nie zawsze najczystszymi.
Zręczny w dobieraniu narzędzi, umiał doskonale je zużytkować.
Ze starych sług rodziców jego jeden szczególniéj pozostał z nim w stosunkach, które wspólny zawiązał interes.
Był to człowiek sui generis niepospolity. Zwał się Oskarem Trybulskim, chociaż powiadano, że początkowo była to tylko Trybulka. Znacznie starszy od hrabiego Witolda, u zubożałych rodziców niegdyś na ostatku był rządcą i plenipotentem, i mówiono, że z ochłapów ich złożył sobie piérwszy zapasik do dalszego pochodu przez życie.
Czém się on właściwie zajmował, trudno było oznaczyć. Znał praktycznie prawo, umiał dać radę w razie najzawikłańszym, a nadewszystko był to intrygant, wyrobkowicz, oszust, dla którego nie było rzeczy niemożliwych, począwszy od sfałszowania dokumentu, aż do usunięcia go z akt, gdy zawadzał.
Jeżeli Trybulski potrzebował do czego świadków przysięgłych, nigdy mu na nich nie zbywało. Drogi, któremi chodził, jemu tylko jednemu znanemi były, zacierał ślady za sobą.
W wielu razach hrabia Witold, którego Trybulski był wielbicielem, posługiwał się nim. Osobliwa rzecz, zepsuty ten stary szachraj miał rodzaj przywiązania do panicza.
Słabość ta dochodziła do tego stopnia nawet, że w razach ostatecznych (nie do wiary to prawie) dawał mu pieniądze.
Witold się za to wyśmiewał z niego.
Spojrzawszy na pana Oskara Trybulskiego, nikt w świecie nie domyśliłby się w nim takiéj przebiegłości człowieka.
Okrągły był, otyły, z ogromną twarzą czerwoną, rozlaną, z wyrazem na niéj niemal głupkowatym. Na łysinie resztka włosów z tyłu zagarniętych tułała się, uparcie na kołnierz spadając. Natura dała mu tę fizyognomię nic nie znaczącą, jak wężom i gadom daje czasem barwę ziemi, po któréj pełzają, aby tém łatwiéj na swą ofiarę mogły się zaczaić.
Oczy nie miały wyrazu, biegały niespokojnie, złapać je było trudno, nie mówiły nigdy nic. Na dobitkę Trybulski, mówiąc, bełkotał i najmniejszego nie miał daru wymowy. Kto go nie znał, aniby na niego chciał spojrzéć.
Witold z nim był na téj saméj stopie poufałości stosunków, co z hrabiną Idalią. Dla Trybulskiego nie miał tajemnic, chwalił się przed nim nawet z tych swych czynności, których wstydzić się był powinien. Było w zwyczaju, że hrabia go po staréj poufałości łajał, szydził z niego, obchodził się z nim jak ze ścierką, co nie przeszkadzało, że Trybulski go kochał i uwielbiał.
Znali siebie i swoje interesa wzajemnie tak doskonale, że im nigdy nic nie uszło, co się tyczyło jednego lub drugiego.
Aby dać wyobrażenie tonu, którym Witold przemawiał do tego powiernika, powiemy, że zwykle witał go konceptem:
— No, Trybula, ileż ta nakradłeś pieniędzy i ilu przez ten czas okpiłeś ludzi?
Trybula ruszał ramionami, śmiał się, starczyło mu to za pochwałę, i odpowiadał:
— Kochane moje panisko! bodajeś zdrów był! Niéma się czém chwalić, ludzie strasznie wyrozumnieli.
W przekonaniu hrabiego Witolda, jeżeli kto, to Trybulski mógł dostarczyć hrabinie Idalii zgubionego syna. Do takich spraw trudnych był człowiek jedyny, genialny, mówił hrabia.
Zwierzyć mu się można było bezpiecznie; zdradziłby nieochybnie każdego innego dla własnego interesu, ale hrabiego nigdy. Dla niego gotów był nawet do poświęceń.
Są takie słabości w ludziach niewytłómaczone. Kto wié? może gdyby hrabia Witold był szlachetnym, nieposzlakowanym, a nie takim łotrem i zepsutym człowiekiem, Trybulski nie miałby dla niego ani téj sympatyi, ani takiego uwielbienia. Mówił sobie zapewne: Przecież to pan z panów, więc kiedy jemu wolno, czemuż mnie nie?
Nie miał stałego miejsca pobytu pan Oskar, najczęściéj jednak przesiadywał w Lublinie, gdzie miał dworek na przedmieściu. Interesa lichwiarskie, procesa, nabywanie różnych wierzytelności, sprowadzały go czasami i zatrzymywały w Warszawie. Naówczas regularnie przychodził zrana, na ciepłe nóżki, do Witolda, siadał przy jego łóżku i cieszył się kochanym paniczem.
Właśnie gdy rozmyślał o synu zgubionym Witold, nadjechał i nadszedł do niego jednego ranka Trybulski.
Poznawszy go po chodzie zdaleka, hrabia począł krzyczéć z łóżka.
— A bywajże, bywaj, hospodynie miły... chodź łajdaku, bo mam pilny interes. Gdzie o szelmostwo chodzi, bez szelmy obejść się nie można.
Trybulski dziękował i śmiał się.
Po bardzo krótkich preliminaryach rozmowa poczęła się niezmiernie ożywiona. Zamknięto drzwi.
Witold opowiedział najprzód historyę hrabiny Idalii Trybulskiemu, któremu wiele słów nie było potrzeba, pojmował i domyślał się z łatwością nadzwyczajną. Nim dokończył, już pan Oskar wiedział, czego po nim żądać miano.
— Ale słuchaj i wraź sobie dobrze w pamięć — dodał Witold. — Ja się do tego nie mieszam, ja o niczém nie wiem. Hrabina Idalia nie powinna się domyślać nic. Ty robisz sam; będzie źle, spadnie na ciebie, a ja piérwszy szczuć będę na oszusta. Powtarzam ci, umywam ręce. Sprawa twoja, rozumiesz?
Trybulski siadł, ręce dwie złożywszy i wbiwszy palce w usta, zadumał się, pokiwał głową.
— Licho wié, czy ja się tego podejmę — rzekł. — To pachnie kryminałem, ja takich spraw nie lubię, a kiedy człowiek ryzykuje się wisiéć, niechby wiedział za co. Hrabinie to da pół miliona, a mnie co? Dla miłości jéj, a choćby i waszéj, panie hrabio, nie pójdę przecie z kamieniem u szyi w studnię.
— Ale, głupi Trybulko — przerwał hrabia — jakże możesz myśléć, że kto od ciebie darmo wymagać tego będzie?
— Nie widzę hypoteki — ruszając ramionami, rzekł Trybulski — a jak pana hrabiego kocham, wolałbym stracić co własnego grosza, niż w taką wléźć kabałę.
— Ja ci poręczam, jeżeli się uda, tysiąc czerwonych złotych! — zawołał hrabia.
Rozśmiał się Trybulski.
— Za jakiegoż pan hrabia mnie ma głupca — rzekł. — Czyż ja kiedy pieniądze jego widziałem? czy pan je możesz dać? A gdyby hrabina dała, czyżbyś mi je wypłacił? Facecya!
— Nie wierzysz mojemu słowu? — odparł Witold.
— Pan sam mnie tego nauczył, że słowo wiatr — dodał Trybulski. — Nie chcę rąk paskudzić! nie, nie.
Pomysł użycia Trybulskiego był bardzo dobrym, ale sposób skłonienia go do podjęcia się sprawy téj — trudnym do wynalezienia. Stary wyga był nadto ostrożny, a mimo całéj miłości dla swego panicza w kaszę tę léźć sobie nie życzył.
Potrzeba było namówić go, aby on sam proprio motu poszedł ofiarować usługi hrabinie Idalii, a Witold mu obiecywał, że ona tysiąc dukatów złoży u bankiera.
I tak nawet niechętnie przystępował do roboty Trybulski, ledwie Witold łajaniem, prośbami, naleganiami wymógł na nim, iż obiecał pomyśléć o tém.
On sam trzymał się ostrożnie na boku.
Konferencya ostatnia z matką dała poznać w Trybulskim człowieka, którego się z powierzchowności nie domyślała. Wybadał ją tak, przejrzał papiery, przypatrzył się miniaturze pozadawał tyle pytań, połapał tyle szczegółów, że hrabina powzięła o nim wielkie wyobrażenie.
Po tém wszystkiém zniknął z horyzontu pan Oskar i dwa miesiące upłynęły, a nie dał najmniejszego życia znaku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.