Awantura (Kraszewski, 1885)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Awantura
Podtytuł Powieść osnuta na plotce
Pochodzenie „Świt“, 1885, nr 44-66
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1885
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Była wiosna już... Po Wielkiéj Nocy, nim się towarzystwo arystokratyczne rozbiedz zdołało za granicę i na wilegiatury, bawiono się jeszcze w tych domach, które zabaw potrzebują, bo innego jak bawiące się życie nie rozumieją.
Nie były to bale zapustne, ale rauty, obrazy, szarady, teatra amatorskie i tym podobne pod pozorami różnych celów dobroczynnych rozrywki. Tańcowano dla paralityków, śpiewano dla ślepych, grano komedye na instytut moralnie opuszczonych dzieci i t. p. Dobroczynne cele mają ten przymiot dobroczynny, że przez nie, jak przez filtr przeszedłszy, każda czynność wychodzi czystą i klarowną.
Osoby, z któremiśmy się poznali w ciągu tego opowiadania, nie wyjmując chylących się ku ruinie Strzeleckich, stały dotąd na stanowiskach tych samych prawie, na którycheśmy je widzieli w rozdziałach ostatnich.
Hrabi Adasiowi, którego długi przypierały do muru, udało się nadzwyczaj szczęśliwie odwlec katastrofę. Sprzedał rujnujące go konie wyścigowe wcale nieźle, ktoś mu pieniędzy pożyczył, krzyczące dłużki dostały coś na poczekanie, a hrabia jadł, pił i był tak wesół, jak za najlepszych czasów. Hrabina ciągle jeszcze uwodziła starych Bartskich tém, że im wkrótce sprowadzi wnuka.
Hrabia Witold, nie zmieniając trybu życia, czekał na coś i nie rozstawał się ze Strzeleckimi.
Chociaż w duszy hrabiny Idalii panował niepokój okrutny, choć losy się jéj ważyły, a Trybulski nie dawał znać o sobie, dopóki żyła w tym wielkim świecie, w którym się tak koniecznie utrzymać starała, nie mogła się uwolnić od wkładanych przez wymagania jego obowiązków.
Musiała więc występować na jakieś przytulisko w roli Maryi Stuart, pokazywać się na wszystkich zebraniach i brać loże na wszystkie amatorskie dobroczynne teatra.
Z jak różnych się one czasem żywiołów składać musiały, wié o tém każdy, co kiedy dotknął tych trudnych zadań towarzyskich. Obok najarystokratyczniejszych imion, gdy zabrakło aktora, musiano go często szukać choćby w warstwach poślednich. Czego się nie robi dla dobroczynności?
W dwu komedyjkach jednego wieczora tak zabrakło jakoś kochanków, że sprawujący obowiązki reżysera, artysta, z którym Lutek Pawłowicz, namiętny teatru miłośnik, był w przyjacielskich stosunkach, zaproponował mu, ażeby sił swych sprobował.
Lutek się palił do wystąpienia — ale się obawiał.
Matusia Pawłowiczowa, przestraszona także, nie chciała pozwolić, aby publicznie się pokazał na scenie.
Ale nie było piękniejszego chłopca do téj roli ani inteligentniejszego... reżyser się uparł, a Lutek opierał się tak miękko, a matusia taka była słaba dla niego, iż do grona amatorów, poświęcających się dla biednych, został wprowadzony.
Było to jego piérwsze zetknięcie się z tym światem, który potajemnie oddawna go pociągał ku sobie.
Lutek, zgadzając się grać, położył za warunek, aby mu, rozumié się płatne, ale w piérwszym rzędzie miejsce zapewniono dla matusi. I temu się opierała Pawłowiczowa, lecz począł ją całować po rękach i zwyciężył.
— Ja matusię sam ubiorę do tego teatru — rzekł — zobaczysz, jak będziesz ślicznie między temi paniami wyglądała.
I nie na żart o ubieraniu matki mówił Lutek.
Sam elegant, od dawna już czuwał nad tém, ażeby się matusia nie opuszczała i wyglądała pięknie. Musiała go słuchać. Wybierał jéj kapelusze, czepeczki, wdrażał do skromnéj ale smakownéj elegancyi.
Nie pozwalał na to, aby mu matusia wyglądała ubogo a pospolicie.
Wymógł téż to na niéj, że miała około siebie większe staranie, nie wychodziła z domu bez rękawiczek, obuwie brała u najlepszego szewca, a suknie u najsłynniejszéj szwaczki.
— Co ten chłopczysko ze mną robi! — skarżyła się przed Grzegorzewiczową. — Ubiera mnie jak lalkę, aż mi wstyd, ale myślę sobie, że jemu znowu byłoby przykro, gdybym chodziła jak flądra, on taki śliczny, a tyle ma smaku.
Miłość synowska we wszystkiém się tak objawiała w Lutku. To ubieranie matusi dawało poznać serce człowieka.
Na próbach Lutek, który tu nikogo nie znał i znanym był tylko reżyserowi, uczynił jak najlepsze wrażenie. Miał wrodzoną w obejściu się elegancyę, ton dobry, wdzięk, dystynkcyę, tak, że panie wierzyć prawie nie chciały, ażeby to być mogło mieszczańskie dziecko ze Starego Miasta.
Nawet francuzkim akcentem, który mu pozostał po piérwszéj matce, w zdumienie wprawiał. Powinszowano zdobyczy reżyserowi, i rozpoczęły się repetycye, próby.
W komedyjce, która była czémś więcéj opracowaném, niż proste lever du rideau, obok młodziuchnego kochanka występowała ingenue, dzieweczka równie szczęśliwie wybrana pod względem powierzchowności i inteligencyi. Za piérwszém poznaniem się z nią, gorącego temperamentu, marzyciel młody, Lutek uradował się niezmiernie, widząc, że udawać miłość dla ślicznéj, zaledwie dorastającéj dzieweczki, wcale go kosztować nie będzie.
Zwała się ona Olesią Kurszanką, a należała do tych istot w świecie, rzuconych na łaskę losu, z których i gwiazdy się czasem rodzą i czarne aerolity.
Przez matkę i babkę sierota, Olesia miała w najwyższych sferach pańskich mnóztwo z sobą spowinowaconych, cioć, babek, wujaszków, kuzynów i kuzynek. Bez grosza majątku, jako śliczne dziecię brana w opiekę z kolei przez różnych krewnych, którzy się nią rzucali, gdy im zawadzała, Kurszanka wychowała się, zawczasu smutnego nabierając doświadczenia, że na niczyje serce, miłość, bezinteresowność rachować nie było można. Bawiono się nią, jak ładną laleczką, dla fantazyi; zdawano potém na sługi, gdy się naprzykrzyła rozrywka; mieniano się, czasem zostawiano u ekonomów, niekiedy przybierano do towarzystwa rówieśnic kuzynek, którym służyć i za które pokutować musiała. Słowem, biedna Olesia w dzieciństwie już na sobie doświadczyła, czém są serca ludzkie, przecierpiała wiele, pozbyła się wszelkich złudzeń.
Mogło ją to zepsuć, ale Bóg się opiekuje takiemi sierotami i serca ich osłania od zarazy. Gorycze życia są czasem trucizną, ale i lekarstwem bywają. Kurszanka, teraz piętnastoletnia zaledwie, a umysłem nieskończenie dojrzalsza, niż wiekiem, wyrosła na zachwycającą istotę. Zazdroszczono jéj piękności, a więcéj daleko należało może zazdrościć jéj tego wykształcenia, które sama sobie była winna.
Nikt z pewnym ciągiem i staraniem nie zajmował się nią; ona sama, widząc się tak rzuconą, uczyła się chciwie, kradła książki, czytała, pisała, naśladując szczęśliwsze kuzynki, które na nią z politowaniem i dumą spoglądały.
Dziewczę, którego nikt niczego nie uczył, talentami i dowcipem przechodziło te, dla których sprowadzano najdoskonalsze nauczycielki i nauczycieli. Zarazem wszakże los na charakter oddziałał, obok naiwności dziecinnéj Olesia miała już rozczarowanie starych ludzi. Nie wierzyła ani w szczęście, ani w serce. To połączenie dziwne dziecinnéj prostoty z rozumem nad wiek czyniło ją oryginalną.
Oprócz zdolności nadzwyczajnych, przebiegłości zdumiewającéj, wszystkich swych umysłowych przymiotów, Olesia odebrała w kolebce wyposażenie dla kobiety zarazem bardzo drogie i bardzo niewygodne.
Była niepospolicie piękną, a rodzaj piękności jéj nie miał w sobie nic trywialnego. Średniego zaledwie wzrostu, blondynka, z włosami niemal rudawemi, niezmiernie obfitemi, miała twarzyczkę małą, a tak delikatnie wyrzeźbioną i takiemi cudnemi ozdobioną oczyma niebieskiemi, taki uśmieszek figlarny, takie ząbki perłowe, figurkę zręczną, nóżkę i rączkę arystokratyczną, tyle było szlachetności w jéj ruchach, dźwięku w głosie, wyrazu w spojrzeniu, że kto ją raz widział, nigdy zapomniéć nie mógł.
Był to dość u nas pospolity typ blondynki miluchnéj, ale podniesiony do ideału i ożywiony duszą rozbudzoną, umysłem przedwcześnie rozwiniętym.
Los swój smutny winną była Olesia szczególniéj swoim przymiotom i darom. Gasły przy niéj rówieśnice, zazdroszczono wrażenia, jakie obudzała. Zupełnie się jéj pozbyć nie mogły rodziny, z któremi była spokrewnioną; dla staruszek i staruszków była usłużną i pożyteczną, za to młodsze pokolenia nie mogły jéj znosić. Wymyślano, że była złośliwą, że miała języczek ostry, że okazywała skłonność do zalotności i t. p.
Życie jéj w tym świecie, w którym dotąd była niewolnicą, dla każdéj innéj zwałoby się nieznośném. Cierpiała wiele, upokarzana, prześladowana, nie śmiejąc się bronić, bo jéj wyrzucano niewdzięczność, ale nauczyła się niemal wesoło los swój znosić. Wyzwolić się piętnastoletniemu dziewczęciu ani było podobna.
W teatrze amatorskim nigdyby pewnie nie dano jéj wystąpić, bo nie chciano, jak mówiono, rozbudzać w niéj próżności i zarozumienia oklaskami, ale złożyło się tak, iż nikogo nie było, reżyser, przyjaciel Lutka, wybrał ją i nalegał, widowisko było zagrożone, i pani hrabina ***, u któréj Olesia była na opiece tymczasowéj, choć niechętnie zezwolić na wystąpienie musiała.
Od piérwszéj próby zachwycony reżyser przepowiadał niesłychane powodzenie. Rola tém mniéj miała kosztować Olesię, że zupełnie do jéj charakteru, wieku i usposobienia przypadała. Była jakby stworzoną dla niéj.
Równie szczęśliwym był Lutek, bo i jemu przypadło grać młodzieniaszka takiego prawie, jakim był w istocie.
Reżyser zaprezentował ich sobie.
Zarumieniona ale śmiała Olesia wesoło powitała przyszłego swego kochanka, który daleko mniéj okazał odwagi przy piérwszém spotkaniu się, niż ona.
Z obu stron wrażenie było sympatyczne. W tym wieku znajomości robią się prędko i łatwo. W kilka godzin piérwsze lody były rozbite, a Olesia szczególniéj nic się już nie obawiała kochanka i rozrządzała nim jak posłusznym niewolnikiem.
Lutek olśnionym się czuł i zachwyconym. Piérwszy raz w życiu zbliżał się do takiéj istoty czarującéj, idealnie pięknéj, a w obejściu się tak naturalnéj i miłéj.
Czytano role, słuchano uwag starego reżysera, Olesia odzywała się nadzwyczaj śmiało, posiedzenie mignęło jak błyskawica. Ciekawe ciocie i kuzynki, którym Lutek się podobał bardzo, z przekąsem potém powtarzały, że dziewczyna ma we wszystkiém szczęście i ów młokos mieszczanin, ów jakiś Pawłowicz, wyglądał jak książątko.
Przy drugiém spotkaniu Olesia się przekonała, że nie zbywało mu na talencie i żywości umysłu. Porozumiewali się półsłowami. Sympatya rosła z każdą chwilą.
Starsze panie napróżno oczekiwały, ażeby plebejusz zdradził się jakąś trywialnością. Lutek był obdarzony przedziwnym instynktem. Nie szkodziło mu i to, że zamożny, pieszczony przez matkę, ze stroju i wystąpienia wcale na proletaryusza nie wyglądał. Elegancki ubiór, świeże rękawiczki w tym świecie wysoko się cenią.
Po drugiéj próbie, gdy zaczęto odczytywać inną komedyę, do któréj ani Lutek, ani Olesia nie wchodzili, Pawłowicz ośmielił się usiąść przy niéj. Zaczęła się poufna rozmowa.
Kurszanka przy całéj swéj prostocie i naiwności była bardzo śmiała. Nie wahała się więc i Lutka zaraz badać o niego samego i wyspowiadać mu się, kim była.
— Rodzice mnie w dzieciństwie odumarli — mówiła — nie znałam ich. Wychowali mnie dalecy krewni, których tu mam bardzo, bardzo wielu. Im z tém zapewne niewygodnie, ale cóż ja temu winna? Podawali mnie sobie z rąk do rąk jak piłkę. Teraz mieszkam u hrabiny ***, późniéj nie wiem gdzie los mnie rzuci. Wszyscy prawie, których pan tu widzi, począwszy od babuni hrabiny do wujaszka księcia, są mniéj więcéj ze mną spowinowaceni, z czém się nie chwalą. Zawadzam im, niestety!
Uśmiechała się dziecinnie.
— Widziałam daleko więcéj świata — mówiła daléj — niż się zwykle zna go w moim wieku. Czuję się starą, tyle już doświadczyłam i przeżyłam.
Lutek słuchał z gorącém współczuciem.
— Pani się ogaduje — wyjąknął nieśmiało.
— Ale nie, nie! — przerwało dziewczę — zobaczysz pan, przekonasz się, jaka jestem nieznośna, zepsuta, nawet zła. Wszyscy mi to mówią. Słyszę to codzień. Kuzynki obawiają się mnie, ja sama w końcu zaczynam być dla siebie wstrętliwą. Okropną panu dali kochankę, ale szczęściem, gdy raz odegramy swoje role, wszystko skończone.
— Ja nie wiem — odparł grzecznie Lutek. — Dla pani zapewne zapomniéć będzie łatwo... ale ja zachowam te chwile w pamięci, jako najmilsze w mém życiu.
— Spodziewałam się słowo w słowo tego, co pan czułeś się w obowiązku mi odpowiedziéć — rozśmiała się. — C’etait de rigueur!
Lutek się zarumienił.
— Prawda — rzekł — ma to pozór bardzo spowszedniałéj grzeczności, ale nią nie jest.
Olesia podziękowała ukłonem.
W kilka chwil potém zdradziła, mimowoli może, trochę złośliwości, odpowiadając na pytania Lutka, który, nie znając tu nikogo, ośmielił się ją prosić o nazwiska osób przytomnych.
— Ta! na prawo! — mówiła żywo, rzucając oczyma — brosza wielka z kameą? Ciocia hrabina. Byłam u niéj przez półtora roku jako towarzyszka jéj córki. Jednego pięknego poranka stłukłam filiżankę saską, a że kuzynka oddawna życzyła sobie, abym coś stłukła, nie mogła patrzéć na mordercę jéj ulubionéj łupinki. I tak rozstaliśmy się.
Na lewo, ta wspaniała postać, to stryjeczna babunia. Jakże być może, ażebyś pan jéj nie widział nigdy, choćby w lożach piérwszego piętra, w teatrze. Przecież całe miasto ją zna. Słynie z bogactw, a że jest bezdzietną, ma całe grono famili nadskakującéj.
Dwa lata byłam na opiece u niéj, ale nie dosyć się umiałam zastosować do wymagań. Znajdowała mnie zbyt żywą, nadto swawolną, posądzała o złośliwość.
Ach! nigdzie już tak doskonałych obiadów jeść nie będę.
Przeglądowi temu osób przytomnych, oprócz rysów ciemnych, nie zbywało i na światłych. Olesia umiała oddać sprawiedliwość nawet tym, którzy się względem niéj znaleźli mniéj życzliwie. W ogóle jednak gorycz życia, nagromadzona w sercu, przebijała się w tych naprędce kreślonych obrazkach.
Lutek się musiał jéj także wyspowiadać trochę, lecz nie wiele miał do opowiadania. Z zapałem tylko odmalował jéj swoją matusię, nieboszczyka ojca, a o sobie, o swojéj przyszłości nic pewnego nie miał jeszcze. Wstydził się tego, ale nie wiedział, czém będzie.
— Pan jesteś szczęśliwy, bo możesz sobie wybrać drogę, która mu się najlepiéj podoba — odezwała się Olesia. — Mnie nie wiem jaki los czeka, ale przeczuwam, że będę musiała być posłuszną i z zamkniętemi oczyma tam iść, gdzie każą, a los pewnie zrządzi, że każą tam, gdzie jabym nie życzyła sobie.
— Czy pan jesteś fatalistą? — spytała nagle.
Okazało się, że Lutek nie wiedział sam, czy był fatalistą, ale dla ślicznych oczek Olesi gotów był nim zostać.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.