Awantura (Kraszewski, 1885)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Awantura
Podtytuł Powieść osnuta na plotce
Pochodzenie „Świt“, 1885, nr 44-66
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1885
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


AWANTURA.
POWIEŚĆ OSNUTA NA PLOTCE.
Przez
J. I. Kraszewskiego.

26 Maja 1884.
Magdeburg, w twierdzy.

Dlaczego państwo Pawłowiczowie, para gołąbków prawdziwa, choć oboje gołębie lata młodości dawno przeżyli, zwyczaj mieli ze Starego Miasta na przechadzkę wieczorną chodzić nie gdzieindziéj jak do Ogrodu Krasińskich, tego smutnego, opuszczonego i zapomnianego kątka, pozbawionego wszelkiego wdzięku i ogołoconego ze wszelkiego życia — było rzeczą może dla nich samych niewytłómaczoną.
W późniejszych życia latach nic łatwiejszego nad nabranie nałogu. Dosyć jest parę razy powtórzyć czynność jedną, aby się stała potrzebą.
Nie codzień mogli zacni małżonkowie pozwolić sobie przechadzki, ale jéjmość, troskliwa o zdrowie męża, usiłowała go wyprowadzać na świeże powietrze — a nie było serdeczniéj posłuszniejszego męża nad pana Teofila Pawłowicza.
Przed laty wielu para ta szczęśliwych małżonków cieszyła się przyjściem na świat synaczka Lutka...
Dzieciak, ukochany przez rodziców, dochodził już, rozwijając się szczęśliwie, siódmego roku życia, gdy jedna z tych nieubłaganych słabości dziecięcych, które, jak jastrzębie na ptactwo małe, spadają na kolebki, wyrwała z objęć zrozpaczonych rodziców jedyną ich pociechę.
Matka lub ojciec padliby byli ofiarą téj boleści okrutnéj, jaka ich niespodzianie dotknęła, gdyby Salusia nie czuwała nad ukochanym jéj Teofilem, a Teofil nie przemógł swojego żalu dla ratowania żony. Oboje kłamali pobożnie rezygnacyę, poczęli się uśmiechać do siebie, wyszukiwać dystrakcyi, rozrywek, zajęć, czuwać nad sobą i zwolna życie ich stało się znośném.
Lat wiele przeszło od téj chwili tragicznéj zgonu dziecięcia, w któréj oboje rodzice klęczeli załzawieni u zimnych zwłok Lutka. Pan Teofil starał się nie wspominać nawet dziecka, aby żony nie rozżalać, Salusia udawała wesołą, jakby zapomniała jedynaczka, ale oboje w skrytości jeszcze tę stratę opłakiwali.
Bóg ich już późniéj potomstwem nie pocieszył; zostawszy parą gołębi osieroconych, żyć musieli już tylko dla siebie.
Smutne to było życie, pozbawione celu, bez przyszłości, bez możliwéj pociechy. Szczęściem posiwiałe gołębie, związane węzłem wspólnéj boleści, kochały się, może inaczéj jak dawniéj, ale kto wié, czy nie goręcéj, niż kiedykolwiek.
Pani Pawłowiczowa zajmowała się domem, gospodarstwem, kuchnią, nawet interesami męża; pan Teofil, zaraz po śmierci dziecka wyrzekłszy się handlu, który wprzódy prowadził (towarami kolonialnemi), zlikwidowawszy i sprzedawszy resztki nie mógł się już wziąć do niczego. Brakło mu bodźca. Jakimś cudem żona potrafiła wmówić w niego, iż miał nietylko talent, ale nadzwyczajne upodobanie... w zajmowaniu się dyletanckiém zegarmistrzowstwem.
Rzeczywistą prawdą było, iż raz, nie mając nic do czynienia, Pawłowicz rozebrał stary zegarek Gugenmussa i potrafił go złożyć napowrót, nie bez mozołu i biedy wielkiéj. Trzeba zaś wiedziéć, że ów Gugenmuss był po matce w jakiémś pokrewieństwie z Pawłowiczami.
Salusia wmówiła w męża łatwo, iż miał we krwi geniusz zegarmistrzowski. Udało się tym sposobem Pawłowiczowi zaszczepić fantazyę, która stała się lekarstwem przeciwko bezczynności i znaczną część dnia dozwalała mu spędzać przy stole, opatrzonym we wszystkie przybory, nad reperacyą zegarków przyjacielskich, lub restauracyą najokropniejszych cebul, kupowanych zabecen po tandetach u żydków.
Znali go już tak handelesowie, że wszystkie zdesperowane, stare sztuki (nazywano przez nią antykami) znosili panu Teofilowi, który płacił za nie po amatorsku, a im mocniéj był zdezelowany taki antyk, tém większym tryumfem cieszył się Pawłowicz, gdy w téj ruinie na nowo rozbudził życie.
Niéma ludzi szczęśliwszych w świecie nad monomanów — zbieraczy starożytności, ksiąg i wszelkich rupieci; niéma szczęśliwszych nad tego rodzaju dyletantów, jakim był pan Teofil Pawłowicz.
Śmiano się z niego czasami, ruszano ramionami, rozpowiadając o tém dziwactwie, ale, ściśle biorąc, pan Teofil, gdy raz zegarmistrzostwo wziął do serca, mając to w charakterze, iż wszelką rzecz przedsięwziętą musiał zgłębić i zrozumiéć, nie ograniczając się powierzchowném z nią obznajomieniem, stał się wcale biegłym i uczonym chronometrologiem. Sit venia verbo... bośmy je dla pana Teofila stworzyć musieli.
W żywieniu tego dziwactwa, fantazyi-bzika — jeżeli chcecie, dzielnie mu żona dopomagała... Sprowadzał książki, czytał i studyował, co pisano w tym przedmiocie, znał konstrukcyę najsławniejszych zegarów wieżowych, nie wyjmując ani weneckiego, ani strasburskiego.
Począwszy od najprostszego staroświeckiego z kukawką, do najbardziéj skomplikowanego i mikroskopowego chronometrzyku, pan Teofil znał każdego organizm i najsubtelniejsze części składowe.
Ręka jego może w dopasowywaniu i delikatnych robotach nie miała wprawy i biegłości fachowego artysty, ale co do teoryi Pawłowicz nikomu się nie dał wyprzedzić. W skomplikowanych owych kunsztownych zegarkach, które nietylko godziny, minuty, sekundy, ale zmiany księżyca, miesiące, dnie tygodnia wskazują, a gotowe wydzwaniać minuty, (zegar bijący minuty oglądać można w Gdańsku, zkąd dawniéj do Polski szły najdoskonalsze i najpiękniejsze zegary) Pawłowicz gospodarował jak u siebie w domu. Ale oczów psuć, przez cały boży dzień siedząc z lupą nad kółkami, które dopasowywać było potrzeba, nie mógł Pawłowicz, a raczéj żona pozwolić na to nie chciała.
Brała go naówczas pod rękę (nie zapominając o parasolu w drugiéj) i pod pozorem własnego zdrowia starała się zachować kochanego Teofilka oczy i umysł od zbytniego zatapiania się w arkanach mechaniki.
Ani pan Teofil, ani jego ukochana Salusia nie lubili wrzawy, zgiełku i zbyt ciekawych ludzkich oczu, woleli więc spokojny, opuszczony ogród Krasińskich.
W tych latach, gdy poczęli uczęszczać do niego, był on może w smutniejszym stanie zaniechania, niż dzisiaj (chociaż nie wiemy naprawdę, jakim jest teraz, gdy to piszemy). Rzadko mogli się tam z kim spotykać, a najzwyklejszém towarzystwem, o które się radzi nie radzi ocierali, bywały dosyć podejrzane pary dwupłciowe, które zdala od ludzkich oczów naznaczały tu sobie schadzki.
Na niektóre z tych par spoglądała pani Pawłowiczowa ze współczuciem, na inne z odrazą. Trafiały się bowiem tak niedobrane wiekiem istoty i takie wstrętne amory, iż nic w nich szlachetniejszego dopatrzéć nie było można.
Téj jesieni wszakże szczególną obojga ich zwróciła uwagę kobieta niepospolitéj piękności, coś w ich oczach dystyngowanego mająca w sobie, a w dodatku przybywająca z synaczkiem, w wieku, który Lutka im przypominał.
Tego starczyło, aby zaślepić państwa Pawłowiczów i nie dać im dostrzedz, że w pięknéj, wykrygowanéj, wymuszonéj, nadającéj sobie tony arystokratyczne pani, więcéj było komedyi, niż dystynkcyi, więcéj pozłoty, niż złota.
Całe jéj obejście się z dzieckiem, choć niby czułe, troskliwe, dowodziło, że nie bardzo je kochać musiała, a mocno się niém niecierpliwiła. Chłopczyk był smutny, blady, strwożony, i bawił się piaskiem albo kółkiem widocznie przymuszony, z trwogą spoglądając ku matce, któréj ciemne, śliczne brwi groźnie się marszczyły, gdy oczy na dziecię zwracała.
Zwykle albo ją poprzedzał, lub przychodził pospiesznie po niéj mężczyzna lat średnich, nie bardzo już świeży, przystojny, którego ubiór okazywał zamożność, a obejście się zdradzało wykwintniejsze wychowanie.
Zbliżał się on do niéj z uszanowaniem, z obawą, i rozmowa toczyła się cicho, z wielką gorącością z jego strony, z wielkim chłodem i panowaniem nad sobą ze skony nieznajoméj piękności.
Zdala jednak wszystkie jéj odcienia po-za drzewami trudno było pochwycić. Uderzało to ciekawych Pawłowiczów i wydawało się im niewytłómaczoném, niezmiernie dziwném, że dzieciak miał widocznie surowy rozkaz nie zbliżania się do matki, nie okazywania nawet niczém, że należał do niéj w ciągu rozmowy z tym panem.
Chłopaczek więc krążył, szukając sobie zabawki, zdaleka; nudził się, biedował widocznie, a że małżeństwo nasze od początku ku niemu powzięło sympatyę, więc naprzód pani sprobowała zbliżyć się ku niemu.
Po dziecku można się było domyślać wychowania i stosunku z matką, nad czém Pawłowiczowie się nie zastanawiali, nie sięgając głęboko.
Chłopiec żywy, roztropny, nad wiek swój rozwinięty, musiał być surowém obejściem się matki zrażony do ludzi. Obawiał się, nie ufał, uciekał, podejrzywał. Być mogło, że mu téż zakazywano zbliżać się do obcych, gdyż z początku uchodził i chował się po kątach przed panią Pawłowiczową.
Łagodny uśmiech, przyniesione umyślnie ciastka i cukierki, w końcu nareszcie ośmieliły dzieciaka, chociaż piérwszego dnia, porwawszy, co mu dano, uciekł i skrył się w krzakach. Za drugim, czy trzecim razem, łagodna Salusia, w kątku zastąpiwszy go, potrafiła naostatek zawiązać niby rozmowę. Ale z niéj się coś dowiedziéć nie było podobna; chłopiec bąkał niezrozumiałe półsłówka, jakby dla pozbycia się natrętnéj pani, spoglądał na nią z ukosa i na migi najczęściéj pytaniom jéj odpowiadał.
Gdy się to działo w oddalonym kątku ogrodu, Pawłowicz stał na straży i mimowolnie szpiegował matkę, która niedaleko od bramy, nadzwyczaj żywą, przechadzając się, zwykła była prowadzić rozmowę, i łatwo się w niéj mógł pan Teofil domyślać romansu, który wkrótce miał się rozwiązać.
Nieznajomy był nalegający i czuły; nieznajoma, pewna swéj potęgi, dosyć dumnie i chłodno się z nim obchodziła. Niekiedy tylko zalotném spojrzeniem przymilając się, starała rozkochanego w swych więzach utrzymać. Że był rozkochanym zapamiętale, o tém nawet pan Teofil, niezbyt biegły w poznawaniu ludzi i rozczytywaniu się w ich fizyognomiach, był najmocniéj przekonany.
Pawłowiczowa równie sympatyą, jak ciekawością pociągnięta była ku małemu chłopcu, gdyż nie mogła pojąć, dlaczego matka dziecku zakazywała zbliżać się do siebie i tak mało się o nie troszczyła. Spostrzegła także, iż gdy nikogo nie widziała przy sobie była dla chłopca niezmiernie surową i prawie niechętną, a gdy na nią patrzano, udawała czasem czułość dla oczów ludzkich, czułość, która synaczka, nie nawykłego do niéj, prawie do łez przestraszała.
Wszystko to wyglądało tak zagadkowo, a dzieciak tak obojgu niby to przypominał Lutka, że się nim żywo bardzo zajmować zaczęli i dla niego prawie codziennie chodzili do ogrodu Krasińskich.
Trafiło się tak raz, iż mężczyzna, na którego piękna nieznajoma oczekiwała, nie przybył wcale. Chodziła gniewna i zniecierpliwiona, a w ostatku siadła, przywoławszy syna, na ławce blizkiéj Pawłowiczów, i chłopczyk stał się do zawiązania pewnego rodzaju znajomości pozorem.
Jejmość z początku niechętnie odpowiadała, dosyć pogardliwie spoglądając na skromnych staruszków, lecz czy ją miłość ich dla dziecka ujęła, czy inna jaka pobudka skłoniła do tego, późniéj raczyła odpowiadać na zapytania.
Skarżyła się na swego Maksa, a razem i na jakieś niejasne okoliczności, położenie swe, kłopoty, często przeplatając skargi rozmaitemi, szumnie brzmiącemi imionami dawnych znajomości, stosunków i t. p. Skromni słuchacze powzięli ztąd wielkie wyobrażenie o nieznajoméj, będąc pewni, że należała do najwyższéj arystokracyi, i że tylko nieszczęśliwa jakaś miłość musiała ją w tak dwuznaczne wtrącać tajemnicze intrygi.
Nie gorszyli się bardzo, gdyż wygadała się im z tém, że była wdową, a zatém mogła swobodnie sercem i ręką rozporządzać.
Od tego wieczora, spotykając się z nią w ogrodzie, Pawłowiczowie witali się jak znajomi, i chłopiec nietylko miał pozwolenie przechadzania się z niemi, ale polecenie, aby był we wszystkiém posłuszny.
— Mam tak ważne interesa na głowie, że mi Maks jest zawadą, wolę go nie miéć przy sobie i wdzięczną będę państwu, jeżeli mnie wyręczycie, ale proszę, abyście dla tego swawolnika państwo byli surowi.
Otrzymawszy pełnomocnictwo to, uszczęśliwiona stara Salusia przylgnęła po macierzyńsku do chłopca, który, zdziwiony czułością i słodyczą, jakich nigdy nie kosztował, zwolna zdawał się jakby do nowego, nieznanego rozbudzać życia.
Pani Pawłowiczowa już nim zupełnie była zawładnęła, gdy — stało się to późną jesienią — zaszedł wypadek niesłychany, niezrozumiały, który na przyszłe losy starych Pawłowiczów wywarł wpływ ogromny, stanowczy.
Wieczorem dnia tego piękna nieznajoma, poruszona, niespokojna, z oznakami niecierpliwości przyszła wcześniéj niż zwykle do ogrodu. Wprost oczyma zaczęła szukać starych swoich dobrych znajomych, zbliżyła się do nich, i z jakimś pośpiechem, zwróciwszy się do Salusi, prosiła ją, aby godzinę jaką była łaskawą czuwać nad malcem, po którego ona wkrótce powróci, gdyż potrzebowała się oddalić i t. p.
Pawłowiczowa była tém uszczęśliwioną, mąż jéj najuroczyściéj przyrzekł stać na straży i pilnować chłopaka.
Matka pogroziwszy jeszcze Maksowi uśmiechnąwszy się zalotnie, grzecznie, ale zimno obojgu państwu, obwinęła się szalem czarnym i majestatycznym chodem królowéj, ale z pośpiechem oddaliła się z ogrodu.
Prędko bardzo upłynęła godzina oznaczona, półtoréj, dwie, w ogrodzie zrobiło się ciemno, nie było w nim żywéj duszy, jesienny wiatr szeleścił chwilami, podnosząc do góry zeschłe liście, które okrywały ulice. Pawłowiczowie trochę strwożeni, nie pojmując co się stać mogło, w końcu zmuszeni byli zabrać Maksa z sobą do domu.
Sam pan Pawłowicz chciał natychmiast odwiéźć go matce, ale — rzecz najosobliwsza — chłopak tego wieku nazwiska matki wcale nie wiedział, a mieszkania jéj nie umiał opisać, ani oznaczyć, gdzie leżało. Mówił tylko, że stali w hotelu, ale że tego dnia matka rachunki opłaciła i wynieść się miała z niego.
Na dobitkę kłopotu, Pawłowiczowie, nie tający swojego nazwiska, nie mieli zręczności wyspowiadać się z niego przed piękną nieznajomą.
Wpadli więc w nadzwyczaj skomplikowaną awanturę, z któréj już inaczéj, jak z pomocą policyi i Kuryerka Dmuszewskiego, wyjść nie mogli.
Sama jéjmość ubolewała niezmiernie nad matką, malując sobie żywo niepokój, jakiego doznawać musiała, ale miło jéj było dzieciaka sobie choć na kilkanaście godzin przywłaszczyć.
Nie wątpili oboje, że nazajutrz matka naturalnie się znaléźć musi.
Tymczasem w mieszkaniu staruszków ten przybysz, który wcale nie tęsknił za matką i niezbyt się troszczył o nią, znalazł się jak ryba w wodzie. Tu mu wolno było wszystko.
Regularny porządek domowy, którym zegarki kierowały, dnia tego zupełnie został zapomniany, wywrócony.
Okazało się, że Maksik był głodny, że trzeba go było nakarmić, a potém pomyśléć o posłaniu i t. p.
Oboje starzy ofiarowali poduszki swoje, kołdry; najlepszą kanapę wysłano pierzyną; stara Maryanna kucharka, młodsza Justysia zajęły się „znajdą” z namiętnością niezmierną. Pani Salomea dostała gorączki, Pawłowicz biegał jak oparzony. Maks zaś używał swobody i bezkarności, jak istota po długiéj niewoli z więzów wyzwolona. Był w humorze doskonałym, latał po pokoikach, przewracał wszystko, dokazywał, skakał, a na prędce ugotowanéj wieczerzy tak sobie pozwolił, iż wkrótce po niéj sennym padł, i do improwizowanego łóżka Justysia z panią rozbierać go musiały.
Nie umiem powiedziéć, jak spali téj nocy państwo Pawłowiczowie, a nawet czy, po północy ledwie przestawszy rozmawiać, zasnęli potem; to pewna, że pan Teofil wstał bardzo rano i, zaledwie napiwszy się kawy, którą się poparzył, wybiegł na miasto.
Pani Salomea korzystała z tego, aby się nacieszyć chłopcem, którego jéj lada chwila odebrać miano. Umyła go, ubrała, nakarmiła i, zdawszy obiad na Maryannę, sama go krokiem nie odstępowała.
Stary Pawłowicz, dziecko Warszawy, znał tu wszystkich i, jako właściciel kamienicy, wiedział, gdzie kogo szukać, jakie dopełnić był powinien formalności. Rozpoczął więc pochód swój od biur, spodziewając się, że w któremkolwiek z nich, znajdzie już wiadomość o matce.
Nigdzie jéj nie było. Urzędnicy, słuchając opowiadania, dziwili się i ruszali ramionami. Zarywało to na bajkę.
Policya tylko wzięła mocno do serca historyę Maksa i zaprzątnęła się natychmiast poszukiwaniami po hotelach i t. p. Pawłowicz, zmęczony niewypowiedzianie, powrócił około południa do swéj Salusi, przynosząc jéj niespodziewaną wiadomość, że na żaden ślad trafić nie mógł.
Niezmiernie się tém uradowała kobiecina, ciesząc, że dłużéj chłopca zatrzymać przy sobie będzie mogła.
Pawłowicz, nieco strwożony, zaczynał przypuszczać, że nieszczęście jakieś mogło spotkać piękną nieznajomą.
Z chłopca tysiącznemi pytaniami nic nad to wyciągnąć nie było można, iż ojca nie znał i nie pamiętał, że matka mieszkała długo na wsi. O świetnéj, dostatniéj, magnackiéj, arystokratycznéj przeszłości wcale mowy nie było. Owszem domyślać się musiano prawie niedostatku i wielkich jakichś utrapień.
Maks ze swojéj przygody zupełnie był szczęśliwym, i mówił otwarcie, że wolałby aby z tydzień jaki matka go szukała, a Pawłowiczowa za każdy taki wybryk pocałunkiem i uściskiem mu dziękowała.
Dzień upłynął w gorączkowém oczekiwaniu. Wieczorem urzędnik policyjny, dobry stary znajomy pana Teofila, przyszedł mu dać znać, że trzeba było miéć cierpliwość...
Pilne poszukiwania po hotelach dozwalały wnioskować, że pewna osoba z synkiem w wieku Maksa, która wieczorem opuściła Warszawę, mogła być ową matką poszukiwaną.
Nazwisko jéj, zapisane w księdze meldunkowéj, tak było niewyraźne i, zdaje się, umyślnie zamazane, iż z niego nic się domyśléć nie było można.
Urzędnik nie taił, iż w tém wszystkiém mogła być intencya pozbycia się dziecka i rzecz z góry osnuta. Co w takim razie z niém się stać miało?
Nie rozpaczano jednak jeszcze, iż się w dniu następnym coś da zdobyć wyszukać, ślad natrafić.
Maksik w ręce plaskał z radości, pani Salomea ucieszona ściskała go, Pawłowicz chodził zadumany.
Gdy poprzewracawszy w domu wszystko, na ostatek zasnął na kanapie jak wczoraj, starzy poczęli z sobą rozmowę bardzo poważną.
Salusia uścisnęła najprzód męża, aby spędzić chmury z jego czoła, złożyła ręce i stanęła przed nim, mówiąc z zapałem:
— Wiesz, Teofilku, jestem przekonana, że to zrządzenie Boże, że to łaska Jego. Stało się coś niesłychanego, uważ sam, dziecko nam z nieba spadło...
— Ale nie może być, aby go nam nie odebrano... Gdzież na świecie taka matka wyrodna, któraby się pozbyć chciała własnéj krwi.
— A któż wié, czy to była matka w istocie, czy przybrana opiekunka, i co tkwi w téj tajemniczéj historyi? Cóż myślisz, jeżeli się nikt o Maksa nie upomni?
Spojrzeli oboje na siebie, nie śmiejąc mówić, co myśleli.
— Zaczekajmy — rzekł Pawłowicz po rozwadze — będzie na to dosyć czasu, gdy... gdy... rozwiąże się zagadka. Ja sądzę, że lada chwila matka się znajdzie. Mogło jéj coś przeszkodzić, a wiedziała, że u nas dziecko będzie bezpieczném.
Zamilkła Salusia, poszła się upewnić, że znajda spał spokojnie, pocałowała zarumienioną jego twarzyczkę, i dzień się tak zakończył, nic nie rozstrzygnąwszy.
Następny, zamiast wyjaśnienia, przyniósł nowe zawikłania. W innym hotelu znalazła się jakaś pani z synkiem, która w téj saméj porze oddaliła się z Warszawy, a nazwiska jéj nie wiedziano wcale. Mówiono, że była z za Buga — wedle ówczesnego wyrażenia. Nad Bugiem stała jeszcze wówczas, późniéj dopiéro zniesiona za Cesarza Mikołaja, granica Królestwa.
Maks rozgospodarowywał się zupełnie w kamieniczce na Starém Mieście, o matce wcale nie myślał i nie tęsknił za nią. Wesół, ośmielony, zdawał się rachować na to, iż na zawsze u Pawłowiczów pozostanie. Dziki w początku dla przybranéj, nowéj matki, stał się nadzwyczaj czułym, rozbudziło się w nim długo uciśnięte serce. Mówił otwarcie, że choć dawna mama była młodszą i piękniejszą, wolał nad nią daleko nową swą mamusię. Ta mu na wszystko pozwalała...
Gdy tydzień napróżnych poszukiwań i bałamutnych a sprzecznych upłynął, Pawłowiczowie serio poczęli myśléć, co zrobią z dziecięciem.
Piérwsza pani sama oświadczyła dobitnie i wyraźnie, że należało je przyswoić, usynowić, dać mu nawet nazwisko Pawłowicza, zająć się jego losem i podziękować Opatrzności, iż im pociechę na starość zesłała, bo nie wątpiła ani na chwilę, że Maksik będzie ich pociechą i chlubą.
Pawłowicz zgodził się na to w zasadzie, a trwożył tém jedynie, aby, gdy się do chłopca przywiążą, późniéj im go nagle nie odebrano. W głowie mu się to pomieścić nie mogło, ażeby rodzina jaka dziecka się wyrzec, bądź co bądź, miała okrucieństwo.
Chłopak, według niego, mógł być chwilowo ciężarem, lecz, prędzéj, późniéj, tajemnica odkrytą i Maks odebranym być musiał.
Po upływie kilku tygodni pani Salomea oświadczyła stanowczo, że znajdę sobie przywłaszcza. Nadała mu imię Lutka, przyzwyczajając do zapomnienia nazwiska Maksa, propria motu sprawiła garderobę i bieliznę, kupiła łóżko, a nawet myślała już o nauczycielu, lecz pan Teofil, który zaniedbał nieco zegarmistrzowstwo, sam się ofiarował na piérwszego instytutora...
Chłopiec zmieniał się w oczach...
Niech ludzie mówią, co chcą, niéma skuteczniejszego środka do rozwinięcia człowieka nad miłość rozumną...
Pani Salomea byłaby może psuła pieszczotami ukochanego, pan Teofil brał poważniéj zadanie wychowania i, choć się do dziecka przywiązywał, nie chciał w niém widziéć zabawki dla siebie — myślał o przyszłości...
Upłynęły naprzód tygodnie, potém miesiące całe, o matce Maksa nikt nie mógł nic pewnego wyśledzić. Wpadła jak w wodę. Było widoczném, że się chciała pozbyć dziecka, będącego zawadą jakąś, że się całkiem oddaliła z kraju...
Towarzysza nieznajomego, z którym miewała schadzki w Ogrodzie Krasińskich matka Maksa, choć fizyognomia jego mocno utkwiła w pamięci Pawłowiczowi, nigdzie już późniéj nie spotkał.
W końcu roku można powiedziéć, że bezimiennego Maksa śladu już nie pozostało. Pawłowicz na prośby żony tak skutecznie się zajął usynowieniem formalném dziwnie zdobytego dziecięcia, iż z Maksa przeistoczyło się ono legalnie na Lutka Pawłowicza. Umyślnie nawet pozacierano ślady pochodzenia, poprzekręcano daty, aby się ubezpieczyć od pretensyi, których pan Teofil zawsze się jeszcze obawiał.
W ciągu tego roku sam Maks-Lutek tak dziwnie zapomniał o swéj przeszłości smutnéj, jak gdyby od kolebki zawsze był synem ukochanych państwa Pawłowiczów.
Dziecię było zaprawdę niepospolicie obdarzone, ale krew jakaś nieznana w niém grała. Można się było i cieszyć i smucić wróżbami przyszłości.
Dobry, przywiązujący się, pojmujący wszystko łatwo, ale nie zbyt lubiący pracę, nowy Lutek miał gusta arystokratyczne, upodobanie do elegancyi, płochy był, roztrzepany i zapowiadał egoistę, dzięki pomocy pieszczot przybranéj, a przywiązanéj aż do szaleństwa matki, która mu się w niczém sprzeciwiać nie dozwalała.
Śliczna twarzyczka, uderzająca wszystkich, czyniąca go ulubieńcem kobiet, także do rozwinięcia w nim próżności dopomagała.
Był to paniczyk w zarodku, co Pawłowicza smuciło, lecz milczał, aby nie trwożyć i nie martwić żony, która w dziecku wszelkie widziała doskonałości i najświetniejsze obietnice na przyszłość.
Słówko jeszcze o majątkowém położeniu poczciwych dwojga przybranych rodziców opuszczonego dziecięcia.
Kamieniczka na Starém Mieście, zachowująca jeszcze dobrze wszystkie cechy swéj budowy XVI wieku, przerobionéj w XVII, choć od frontu niepozorna, miała za sobą plac dość znaczny, budowę obszerną, i ze dwoma sklepami na dole a czterema piętrami czyniła dochód piękny i miała wartość niemałą; nie było przykładu, aby tu lokal który stał pustkami.
Oprócz domu, Pawłowicz, gdy handel swój sprzedał, pościągawszy różne drobne należności, doszedł do półtorakroć sta tysięcy złotych kapitału.
Wydatki obojga, nawet licząc w to fantazye zegarkowe pana Teofila, nigdy nie wyczerpywały dochodów, tak że w chwili usynowienia sieroty, mogli co rok coś zaoszczędzonego dokładać do zasobu.
Byli to więc ludzie bardzo zamożni, ale dostatek bynajmniéj nie zmienił trybu ich życia skromnego.
Na wychowanie nowego Lutka mogli łożyć wiele, nie czyniąc uszczerbu fortunie.
Dla pani Salomei nie było w świecie nic za drogiego dla Lutka, nic, czegoby on wart nie był...




Upłynął lat dziesiątek z górą.
Hrabia Strzelecki w zapusty dawał wieczór, o którym zawczasu mówiono, że zaćmi wszystkie świetności karnawału, nadzwyczaj ożywionego.
Warszawa pod względem przepychu, elegancyi, blasku swych uczt i zabaw, nie ustępuje bynajmniéj, a przynajmniéj nie radaby być gorszą od wykwintnego Paryża.
Nie jest tu żadną osobliwością sprowadzanie kuchmistrzów i potraw z nad Sekwany, całych pakunków kwiatów z grodu kwiecistego Nicy, sukni od najsławniejszego konfekcyonisty, błyskotek z najpiérwszych magazynów, w których szczególniéj drogo je opłacać potrzeba.
Nie dać się zaćmić, okazać swą możność i nieopatrzną rozrzutność, należało długo — bodaj nie do dziś dnia — do tradycyi miejscowych.
Hrabia Strzelecki, niegdyś bardzo bogaty, od czasu swego drugiego ożenienia — jak mówiono — był już prawie zrujnowanym. Podróże i pobyty długie za granicą, niezmierna marnotrawność słynnéj z piękności hrabiny, dobroduszność rozkochanego w niéj męża, rozmaite gospodarskie i spekulatorskie niepowodzenia, miały, wedle głosu powszechnego, tak nadwerężyć hrabiego fortunę, iż najsmutniejszych następstw się spodziewano.
O tém jednak szeptano po cichu, a tryb życia obojga państwa zdawał się naumyślnie tak urządzonym, aby pogłoskom kłam zadawał...
Nikogo to z dobrze poinformowanych nie uwodziło, ale hrabia i hrabina łudzili się może, iż tym sposobem katastrofie, jeśli nie zapobiegną, to ją przynajmniéj odroczą.
Dobra hrabiego Strzeleckiego leżały w części małéj w Królestwie, znaczniejszy ich kompleks na Wołyniu i w Galicyi.
Niegdyś był to majątek magnata, ale, jak wiele innych, obciążony został w końcu XVIII w. i odtąd nietylko ciężarów pozbyć się nie mógł, ale ciągle mu ich przybywało. Rozmaite finansowe operacye, obmyślone dla ratunku, skutkowały, jak te lekarstwa rozpaczliwie chorych, które sił resztki chwilowo podnoszą, kosztem przyszłości.
Hrabia Adam, ostatni rodziny spadkobierca, był człowiekiem, o którym powszechnie mówiono: choć do rany przyłożyć, z kośćmi poczciwy, złoty człowiek, kochany Adaś.
Nie miał wcale nieprzyjaciół, a w towarzystwie szacowano go wielce.
Nigdzie może ludzi jemu podobnych niéma więcéj, jak u nas. Są oni stworzeni, aby padli ofiarą miękości, braku energii i charakteru, ale obejście się z nimi budzi sympatyę i serdeczne politowanie.
Nie zbywało hrabiemu ani na inteligencyi, ani na rozumie, gdy drugim radzić potrzebował. Dla siebie zaś, zawsze obecną chwilę tylko starając się uczynić jak najznośniejszą, hrabia był katem; nie rozumiał przezorności i jutra, ulegał pokusom. Ludzi nie umiał ocenić, zalecając się równie złym jak dobrym, byle chwilowy pokój okupić.
Można mu było z łatwością wmówić, co kto chciał, wydrzéć, co się komu podobało, popchnąć do czynności przeciw przekonaniu, jedynie przez grzeczność. Powolność jego przechodziła niemal w zalotność jakąś, a pragnienie przypodobania się wszystkim wtrącało go nieustannie w najfałszywsze położenie. Był to, ostatecznie biorąc, sybaryta i egoista, ale tak ocukrowany, że się wydawał najlepszym z ludzi. Sobie zabezpieczyć spokój, ocalić obecną godzinę od cierpienia, było zawsze jedynym celem hrabiego.
Postępowanie takie ciągnęło za sobą z konieczności najsmutniejsze następstwa. Popełnione błędy przez słabość i obawę potrzeba było potém opłacać bardzo drogo.
Tak naprzykład ostateczną swą ruinę winien był hrabia Adam uległości śmiesznéj przyjacielowi domu, potomkowi pięknéj, staréj rodziny, zeszłemu na eleganckiego pasożyta, który dla dogodzenia własnéj fantazyi wmówił w Strzeleckiego rozmiłowanie się w koniach, w wyścigach, w spekulacyach nieszczęsnych na torfie.
Hrabia Adam nie miał ani znajomości sportu, ani pociągu ku niemu, ale zwolna, ze zwykłą sobie powolnością przejął fantazyę hrabiego Witolda, i tak ją wziął do serca, iż jéj nad miarę wszelką poświęcał. Rachować nigdy nie umiał.
Żonaty po raz drugi z kobietą nadzwyczaj piękną, przebiegłą, zalotną, zręczną, dwuznacznego pochodzenia, ale świetnie wychowaną, bezdzietny, rozkochany w téj żonie, Strzelecki był pod jéj i hrabiego Witolda komendą. Nikomu nie było tajném, że Witold ów, nawskroś zepsuty, dowcipny, zdolny, ale zły człowiek, grał od lat kilku rolę przyjaciela domu... szczególniéj przy pani.
Stał się jednak, zręcznie postępując, tak nieodzownie potrzebnym samemu hrabiemu, że ten bez niego stąpić nie mógł. Daliśmy już kilku słowami poznać czytelnikom hrabiego Witolda, zasługuje on wszakże na bliższe rozpatrzenie się, gdyż jemu podobni, są typem charakterystycznym wieku i kraju.
Imię, jedyny spadek, jaki teraz pozostał już lat czterdzieści liczącemu potomkowi słynnéj niegdyś rodziny, dopomogło mu do zawiązania stosunków na wielkim świecie i utrzymania się przy nich, chociaż płatał nieraz takie figle, iż dawno się go on wyrzec był powinien.
Lecz broni się i ocala od plamy wielkie imię; gardzono hrabią Witoldem, lecz musiano go osłaniać. Imię to drogie łączyło posiadacza z najznakomitszemi rodzinami.
Oprócz tego hrabia Witold, zepsuty, przegniły, sceptyk, szyderca, bez czci i wiary, miał powierzchowność tak ujmującą, w salonie był tak niezrównanym, miłym, zręcznym, do wszystkiego, iż czasem zapominano nawet o jego wykroczeniach i upajano się wzrokiem, jaki rzucał na ludzi.
Nikt w początku oprzéć się nie umiał, ale po niejakim czasie nikt szacunku dla niego zachować nie mógł. Z szacunku zaś, byle go nie karmiono publicznie wzgardą, hrabia Witold drwił sobie.
Z czego, jak, czém żył na dosyć eleganckiéj stopie ten awanturnik salonowy, nie mając ani dóbr, ani kapitałów, ani pensyi, nikt powiedziéć nie umiał. Domyślano się, że przynajmniéj w części alimentów dostarczała gra w karty... i niektóre panie, już niemłode, u których był w łaskach.
Oprócz innych domów, miał pod panowaniem swém i hrabiów Strzeleckich. Z powolności przyjaciela Adasia śmiał się, szydził z niego i nielitościwie z niéj korzystał, gotując się już do rejterady w chwili katastrofy, która nadciągała.




On to dla swoich widoków doradził ten świetny bal karnawałowy, który groził Strzeleckiemu dobiciem jego kredytu i ostatnich zasobów.

Równie jak hrabia Adam, Witold miał ujmującą, piękną, dystyngowaną powierzchowność, trochę był od niego młodszym, a nieskończenie rozumniejszym. Bądź co bądź Strzelecki nigdy czci nie postradał i dla niéj gotów był siebie, mimo egoizmu, poświęcić; Witold zaś tylko zewnętrzne oznaki jéj jako tako zachować się starał.
Serca w nim nie było za grosz.
Świetną gwiazdą wielkiego świata była hrabina Idalia Strzelecka. O pochodzeniu jéj i przeszłości chodziły wieści tak sprzeczne, iż z nich jeden tylko wniosek wyciągnąć było można, ten, iż ona musiała być bardzo chmurną, i zapomnianą, zatartą być potrzebowała. Po ożenieniu Strzelecki długo musiał walczyć, nim żonę potrafił w świat swój i towarzystwo wprowadzić.
Raz jednak stopę na nim postawiwszy, piękna, niesłychanie zręczna, umiejąca się przypodobać, przypochlebić hrabina Idalia potrafiła zwyciężyć wszystkie na drodze spotykane zawady.
Najhermetyczniéj przed nią pozamykane domy otwarły się w końcu, najsurowsze panie dały się jéj ująć i oczarować. Typ ten niewieści doskonale odpowiadał męzkiemu hrabiego Witolda, i dlatego może tak ścisły i serdeczny związek między nimi, przymierze dla wspólnego dobra zawarte zostało.
Strzelecki padł jego ofiarą, ale mu tak miękko wysłano nastawioną pułapkę, tak mu szło tymczasem dobrze pod rządami żony i przyjaciela, że się czuł najszczęśliwszym. Jutro — mówiliśmy już o tém — nigdy w rachubę nie wchodziło u niego.
Bal w Niedzielę zapustną urządzał naturalnie hrabia Witold, który był niezrównanym magistrem elegantiarum. Począwszy od malowniczéj strony do gastronomicznéj, hrabia znał się na wszystkiém, był wyrocznią, ale téż sypał pieniędzmi jak plewą.
Wzywając go do rady, należało być przygotowanym na szalone wydatki.
— Nie mając kredytu nieograniczonego, nie potrafię nic — mówił otwarcie. — Potrzebuję zupełnéj swobody, ale mogę zaręczyć, gdy ją mam, że potrafię dokazać cudów.
Zawczasu téż zapowiadano tu cuda.
Pałac Strzeleckich zamknięty był od dni kilkunastu, tak go ad hoc przerabiano. Wozami przychodziły drzewa, krzewy, kwiaty, niewiadomo zkąd sprowadzane. Tapicerowie pracowali oddawna nad drapowaniem dekoracyi. Mistrze w sztuce ornamentacyjnéj pod zwierzchnim kierunkiem Witolda przerabiali wszystko dla popisu jednego wieczora; ale wieczór ten miał pozostać we wspomnieniach miasta i towarzystwa jako fenomenalny, historyczny.
Strzelecki chodził upojony przyszłym tryumfem i dopytujących się o szczegóły zbywał tajemniczém:
— Zobaczycie.
Pałac, jak wiele piękniejszych budowli Warszawy, sięgał drugiéj połowy ośmnastego wieku i charakter jego zachował, chociaż go odświeżono i upiękniono w tym samym stylu ostatniemi czasy.
Salony, niezbyt wielkie, były za to liczne i dozwalały teraz urozmaicić ornamentacyę. Zużytkowano nawet umiejętnie zbyt obszerne sienie, które miały chwilowo stać się zimowym ogrodem.
Bal, koncert, małe przedstawienie żywych obrazów w teatrzyku, umyślnie na ten cel urządzonym, bufety i wieczerza Lukullusowa do białego dnia miały licznych zatrzymać gości.
Jeden z najsłynniejszych kuchmistrzów paryzkich kierował kuchnią i zarazem zastosowaną do wymagań jéj piwnicą, całą z doborowych win złożoną.
Hrabia Witold, hrabina Idalia, hrabia Adam Strzelecki byli smakoszami, zdawało się im więc, że gości nakarmić i napoić najwykwintniejszemi, najdroższemi produktami targów europejskich, było jedném z najgłówniejszych zadań.
Muzyka, taniec, obrazy, wszystko to były tylko dodatkowe, mniejszéj wagi akcesorya. Zkąd Strzelecki mógł dostać stosunkowo ogromną sumę gotówki, którą ten występ miał pochłonąć, dla niewtajemniczonych było nierozwikłaną zagadką.
Strzelecki może jednemu tylko przyjacielowi się zwierzył. Nawiasowo dodać musimy, iż ci, co znali bliżéj hrabiego Witolda, utrzymywali, że gdy się podejmował kierowania podobnemi Baltazarowemi ucztami, nigdy nie omieszkał z nich dla siebie korzystać. Nie zdawał ścisłych rachunków, a śpiżarnię i piwnicę zaopatrywał w drogie delikatesy, których pochodzenie potém łatwo się odgadnąć dawało. Hrabia Witold do posądzeń tego rodzaju, z któremi był ostrzelany, najmniejszéj nie przywiązywał wagi.
W Sobotę wieczorem młotki tapicerów jeszcze się rozlegały po pokojach, wozy i wózki nadciągały jeszcze, lecz wszystko już niemal było na wykończeniu.
Hrabia Adam Strzelecki, który nie lubił się kłopotać przygotowaniami, i do gotowego rad był zawsze siadać, uciekał teraz z domu, aby dopiéro naówczas się przypatrzéć wszystkiemu, gdy ostatni ćwieczek zostanie przybity.
O zmierzchu w Sobotę pani Idalia, sparta na ręku przyjaciela, Witolda, krokiem powolnym obchodziła z nim salony i napawała się przyszłym tryumfem, który jemu winną była.
Wiek hrabiny trudno było oznaczyć, patrząc na nią, lecz właśnie to mówiło, iż piérwsza, a może nawet druga młodość jéj daleko już gdzieś były. Hrabina miała pozór jeszcze młody, który winną była sztuce, a może i charakterowi swemu, czyniącemu ją zimną, nie wrażliwą i, jak coś zamrożonego, doskonale zakonserwowaną.
Rysy piękne mało uległy działaniu czasu, a spłowiały koloryt dawał się umiejętnie odrestaurować. Ślady znakomitéj piękności widoczne były na niéj jeszcze, a w całości pozostał wdzięk i majestat ruchów, który jéj nadawał charakter arystokratyczny. Bardzo tylko wprawne, analizujące szczegóły oko mogło dostrzedz, że piękne ręce więcéj były winne staraniu o nie, niż pierwotnym kształtom, że nóżce pomagał trzewik, zbudowany tak, aby ją czynił wypuklejszą i zmniejszoną. Nie było w niéj tego, co się zowie rasą, ale długie studyowanie pewnemi pozorami ją zastępowało.
Wieczorem jeszcze, zdaleka zwłaszcza, była to postać urocza, przypominająca znakomite artystki w roli królowych. Śliczne oczy czarne zachowały się w téj ruinie z całym blaskiem swoim, a kunszt używania ich nadawał im siłę potężną. Nikt nie umiał tyle i tak rozmaitych odcieni wzroku jednemi stworzyć oczyma, co ona. Wszystko, aż do naiwności i dobroduszności, mogła wyrazić niemi, z chwilowém przynajmniéj wrażeniem. Zalotność, smutek, melancholia, tęsknica, błyski szczęścia, na zawołanie jawiły się w tych źrenicach, ognistych naprzemian i łzawych.
Nie wychodząc dnia tego z domu, hrabina była ubraną dosyć skromnie, ale wcale nie zaniedbanie.
Hrabia Witold tłómaczył jéj właśnie i wskazywał, co zrobił, podnosząc naturalnie dzieło swoje. Hrabina przypatrywała się, milczała, niekiedy mimowolny wykrzyknik z ust się jéj wyrywał, ale znać było smutne jakieś zadumanie na dnie duszy, którego się pozbyć nie mogła.
Wchodzili właśnie do ostatniego gabinetu, poprzedzającego apartament osobisty hrabiny, gdy, zwróciwszy się ku szeregowi salonów przeglądanych, piękna pani zapytała swojego towarzysza:
— A potém?
Na znużonéj, choć przystojnéj twarzy hrabiego Witolda wystąpił jakiś półuśmiech niezrozumiały. Poruszył ramionami.
— Cóż chcesz — odezwał się chłodno. — Życie jest walką, zawsze i wszędzie. Zaledwie jedna bitwa stoczona, gdy już o drugiéj myśléć potrzeba i do niéj się gotować.
Bardzo to jeszcze wielkie szczęście, gdy się z zapasów choć raz wyjdzie zwycięzko.
— Tak, to prawda — odparła, drzwi otwierając do swych pokojów i wprowadzając go z sobą hrabina — to prawda, ale i zwycięztwo ma swą słabą stronę. Obudza ono zazdrość, wzmaga niechęć, czasem przyśpiesza wysiłek nieprzyjaciela, który wytęża całą swą moc, aby zadać cios śmiertelny.
I po krótkiém milczeniu dodała, spoglądając na Witolda, który bez zapytania dobywał cygaro i przygotowywał się je zapalić:
— Jesteśmy zrujnowani!
— Tak — odparł Witold — ale ruina podpierana sztucznie nie od wczora datuje. Potrzeba szukać środków, ażeby się dłużéj utrzymać mogła, nie runąwszy w gruzy.
Zresztą, kochana Idalio, nie wy jedni jesteście w tém położeniu. Z małemi wyjątkami wszyscy u nas albo są już, lub wkrótce będą zrujnowani. O sobie nie mówię — dodał, śmiejąc się — jestem chodzącą ruiną en permanence.
Hrabina smutnie się uśmiechnęła.
— Kawalerska ruina — rzekła sucho — daleko jest łatwiejszą do znoszenia, do pokrycia. We dwoje, z takim domem, jak nasz...
Nie dokończyła.
— Nie trzeba przesadzać — wtrącił Witold. — Ludzie, jak wy, mający jeszcze znaczne posiadłości terytoryalne, pałac w mieście i t. d., nie padają z dnia na dzień.
Jest polskie przysłowie, które powiada, że pańskie ostatki lepsze są, niż szlacheckie dostatki.
— Wszystko to prawda — przerwała hrabina — gdyby... gdyby Adaś był innym, gdyby, naprzykład, Witold był Adasiem.
— A! ze mnąby nigdy do takiéj ruiny nie przyszło — rzekł, śmiejąc się i dym puszczając, Witold. Wprawdzie, żeniąc się bogato od lat dwudziestu, sztuki téj dokazać nie umiałem, pomimo sprzymierzeńców, swatów i swatek, ale żyłem i żyję na stopie najlepszéj, na niczém mi nie zbywa, a nie mam absolutnie nic.
Rozśmiał się zwycięzko. Idalia popatrzyła na niego.
— Gotóweś w końcu mnie się zaprzéć — dodała — gdy... gdy nadejdzie katastrofa.
— Nie — rzekł Witold. — Najprzód długa przyjaźń wkłada obowiązki, a potém, wiesz Idalio, jak wielkim byłem, jestem i będę twoim wielbicielem. Nie na wiele się wam przydam, ale jestem zawsze na usługi.
— Nie mogę pojąć — rzekła, zwracając rozmowę hrabina — co myśli Adaś; nie podobna, aby się łudził i nie czuł, jak położenie jest groźném.
— Adaś naprzód nigdy nie myśli o niczém, oprócz tego, co ma przed sobą — odezwał się Witold. — Jak struś chowa głowę w krzaki przy nadchodzącém niebezpieczeństwie. Nie rachuje wcale, umyślnie zatapia się w nieświadomości położenia.
Jeżeli mam jaką dać radę, na wypadek wszelki — dorzucił Witold — to żebyś sama myślała o sobie, wcale się nie odwołując do niego, nie rachując na niedołęgę.
— Dobrze, ale wskażże mi środki — zapytała, zwolna się pochylając ku niemu hrabina.
C’est tout simple — rzekł Witold — potrzeba wszystko, co się tylko da, pochwycić, opanować, spieniężyć, ukryć, zachować. Te pańskie ostatki mogą jeszcze stanowić sumkę très respectable.
— I cóż? z nią na dewocyę? — rozśmiała się hrabina. — Śmieszny jesteś. Znasz mnie. Życia zmienić nie potrafię.
Westchnęła ciężko. Milczeli czas jakiś oboje. Kroki szybkie dały się słyszéć nie od salonów, ale od małych schodów, prowadzących do pokojów hrabiny. Łatwo po chodzie poznać było można Strzeleckiego, który zawsze biegł żywo, spieszył się, i nigdy na nic nie miał oczu.
Jakoż ukazał się we drzwiach zaraz ze swą wesołą, uśmiechniętą twarzą; okrągluchny, rumiany, chociaż z policzkami obwisłemi, czołem i oczyma otoczonemi marszczkami.
— No, słyszę, że wszystko gotowe. Przyszedłem podziękować twórcy i odetchnąć.
Padł na krzesło.
— Okropnie jestem zmęczony, ach!
Słuchacze milczeli zadumani.
— Nie brak nic? — zapytał.
— Oprócz tych rzeczy, które dopiéro jutro przyjść powinny — rzekł poważnie Witold. — Ostrygi nadejdą jutro... z Ostendy.
— Szkoda, że nie dziś — rozśmiał się Strzelecki — bobyśmy ich sprobować mogli.
Hrabina nieznacznie poruszyła ramionami.
Strzelecki tymczasem oglądał się, oczyma szukając dzwonka. Wedle zwyczaju myślał już o tém, czémby chwilę tę odpoczynku w domu mógł sobie okrasić.
— Należy nam do herbaty coś z tych delikatesów, na jutro przygotowanych — dodał, zwracając się do Witolda.
Żona powtórnie ściągnęła ramiona z wyrazem pewnéj pogardy.
Hrabia zadzwonił. Po chwili wszedł stary, wielce dystyngowanéj powierzchowności kamerdyner.
— Płochecki — odezwał się żywo hrabia — jestem głodny, każ podać herbatę i do niéj mi coś przystaw smacznego.
Milcząc, głową tylko dawszy znak przyzwolenia, Płochecki się oddalił.
Strzelecki zacierał ręce.
— Witold czegoś zasępiony — rzekł. — Co ci jest? Chybiło co?
— Nie, tylkom się zmęczył — począł hrabia. — Dobry jesteś. Ja od kilku tygodni zastępuję ciebie, latam jak oparzony, nie mam dniem ni nocą spokoju, zarzynam się, gdy ty uciekasz z domu, aby mi nie być w niczém pomocą, i chcesz, abym świeżo potém i wesoło wyglądał.
Strzelecki zerwał się, aby go uściskać.
— Wiesz, panie Witoldzie, że ja biedny człowiek, nie zdałem się do niczego. Gdybym ci pomagać chciał, popsułbym, czegobym dotknął. Sam ty mnie wypędziłeś z domu.
Obejrzał się, mówiąc to, ku żonie, jakby się od niéj spodziewał potwierdzenia, a zobaczywszy ją zasępioną, pochwycił za rękę i pocałował.
— I ty na mnie koso patrzysz! — zawołał.
— Ja? ale wcale nawet nie spojrzałam na ciebie — odparła hrabina. — Myślę o jutrze.
— Ja zupełnie jestem spokojny, zdawszy je na Zawiszę-Witolda — rzekł, śmiejąc się Strzelecki. Wiém, komu zaufałem.
Od ręki żony wrócił do twarzy przyjaciela, całując go powtórnie i chcąc koniecznie rozdobruchać go, bo twarzy posępnych nie znosił.
Witold palił cygaro, z kwaśną miną.
— Gdybyśmy po herbacie spróbowali butelkę Montebello? — wtrącił hrabia gospodarz.
Witold głową potrząsnął.
— Dajże pokój; co za myśl, nie potrzebujemy co próbować.
Zbity z tropu Strzelecki zwrócił się do żony.
— Gdzież dziś pijemy herbatę? — spytał.
— Tu, u mnie, w moim małym saloniku — odparła pani. — Nie trzeba psuć porządku jutrzejszego w salonach.
W istocie słychać było obok brzęczenie filiżanek.
Strzelecki ziewnął i wyciągnął się.
— Niewypowiedzianie znużony jestem — rzekł.
— Nic nie robisz — wtrącił Witold.
— To właśnie męczy najokropniéj — dodał hrabia. — Ciebie utrzymuje duch, masz cel, zajęcie, a ja...
Ziewnął raz jeszcze.
Otworzono szczęściem drzwi, w których stary kamerdyner pokazał się, nic nie mówiąc. Idalia wstała, ruszył się żywo hrabia, opieszale Witold i przeszli do małego saloniku, w którym herbata i wykwintny podwieczorek już były na stole.
Wyprzedzając wszystkich, hrabia Strzelecki poszedł rozpatrzyć się starannie w tém, co podano. Schylał się nad każdym półmiskiem i oczy mu się do nich śmiać zaczynały.
Usiadł potém, zakładając serwetkę pod brodę.
A la guerre, comme à la guerre! — zawołał weseléj, biorąc nóż i widelec do ręki.
Widok zastawionego przysmakami stolika wprawił go w humor doskonały, którym chciał się koniecznie podzielić z żoną i przyjacielem, tém bardziéj, że oni mniéj zdawali się do rozweselenia usposobieni.
— Wiecie — zaczął — bal nasz już robi furore, nie mogłem się oprzéć natrętom, którzy mi się przymawiali, abym ich zapraszał. Szczęściem w tém miałem wymówkę, że na żonę zdałem wszystko, że salony dosyć są szczupłe, a ścisk odejmuje zabawie całą jéj przyjemność.
— A przysiągłbym — dodał Witold — żeś nikomu oprzéć się nie umiał i pospraszałeś nam takie figury...
Strzelecki zamyślił się, jakby chciał sobie przypomniéć, ile popełnił niedorzeczności. Liczba ich musiała być znaczną, bo się do nich nie przyznał. Potrząsnął głową.
Witold i pani domu spojrzeli na siebie, porozumiewając się oczyma.
Strzelecki ciągnął daléj:
— Najzabawniejsze to — rzekł — że ja w mieście dowiadywałem się o tém dopiéro, co u mnie w domu się przygotowywało. Słowo daję. Dla mnie będzie niespodzianek bez liku.
Sprobujże tego pasztetu — dodał, podsuwając talerzyk Witoldowi, chociaż go z ręki nie puszczał — c’est exquis.
Witold z udaną obojętnością wziął dobrą porcyę i w milczeniu pożywać ją począł.
— Wiele osób zaproszonych? — zapytał gospodarz domu.
— Kontrola dosyć trudna — po namyśle odpowiedział Witold. — Hrabina zapomniała trochę, ile osób ustnie angażowała, ja mniéj więcéj wiem i porachowałem moich, ale o dwudziestu, trzydziestu mylić się mogę. Zawsze do trzechset się doliczymy.
C’est très joli! — rozśmiał się Strzelecki — liczba imponująca, tylko żeby mi wszyscy na wieczerzę nie zostali, bo... nie damy sobie rady.
Mojém zdaniem, poświęciwszy bufety, z wieczerzą należy się opóźnić, jak najdłużéj przeciągnąć, a będziemy mieli tylko elitę.
Witold głową dał znak przyzwalający.
— Cieszę się zawczasu — dodał Strzelecki. — wszystko będzie grandioso, a choćby się jakiś dysonans przytrafił, wrażenie pozostanie ogromnie.
Idalia, zatopiona w myślach, jakby nic nie słyszała i nie słuchała. Siedziała z oczyma spuszczonemi, a mąż z trwogą przewidywać się zdawał, że, wedle zwykłéj strategii swéj, humorem złym coś z niego zechce wytargować.
Omylił się tym razem, gdyż hrabina pozostała zadumana, milcząca i nie spojrzała nawet na niego. W myśli jéj powracała, kołując, ta zwrotka niepozbyta, od któréj poczęła rozmowę z Witoldem.
— Co potém?
Groźne symptomata zwiastowały tuż tuż nadciągającą chmurę. Hrabina nie widziała i nie chciała zrozumiéć, że sama ją w większéj części ściągnęła; obwiniała o nią męża.
— Co potém? — zostało bez odpowiedzi.




Pałac Strzeleckich wieczorem nazajutrz wyglądał, jak zaczarowany. Ci, co go oddawna znali i często w nim bywać zwykli, zdumiewali się cudownéj metamorfozie; wszyscy powtarzali zdumieni: — Ależ to szalone kosztować musiało pieniądze!
Hrabia Witold tryumfował.
Pani domu miała na sobie toaletę, sprowadzoną z Paryża, bajeczną sumą opłaconą; aby ją stworzyć, sławny mistrz potrzebowałby portretu, fotografii, informacyi, niemal życiorysu klientki.
Gdybyśmy pragnęli ją opisać, niestety, nie potrafilibyśmy bez osobnych studyów okazać wszystkich piękności jéj, doboru kunsztownego barw i odcieniów, wytworności użytych do kreacji téj materyałów; należałoby naostatek okazać wdzięk linii, które draperye tworzyły i doskonałą harmonię ubioru tego z fizyognomią, z charakterem téj, dla któréj był przeznaczony.
Zdaniem wszystkich konfekcyonista paryzki przeszedł sam siebie.
Atłas, koronki, kwiaty, wstęgi zlewały się w tym prześlicznym stroju, do którego dobrane były i klejnoty, które hrabina miała na sobie.
Nie moglibyśmy zaręczyć, czy one zawierały oryginalne kamienie drogie, jakie się w nich świecić zdawały, ale czyniły wrażenie przepychu, a miały cechy starożytnego, familijnego zabytku.
Hrabina Idalia tego wieczora była jeszcze cudnie piękną, zachwycającą, chociaż wczorajsza chmurka snuła się wciąż po czole.
Strzelecki chodził jak gość z gośćmi, odbierał powinszowania, ściskał, poił, karmił, zaglądał do bufetów i, gdy mu wychwalano bal, całą zasługę urządzenia przyznawał niezrównanemu Witoldowi.
Dla pani Idalii tryumf był tém większego znaczenia, że nawet osoby, które niechętnie z nią zawiązywały stosunki, ciekawość dnia tego do salonów sprowadziła.
Niemi téż szczególniéj zajętą była gospodyni domu.
Wszyscy oddawali sprawiedliwość nadzwyczajnemu smakowi, z jakim zabawa aż do najmniejszych szczegółów była obmyślaną.
Pod rozkazami hrabiego Witolda kilku młodych paniczyków w rozmaitych departamentach rej prowadziło, i najmniejszego niedopuszczano nieporządku. Byli gospodarze przy bufetach, stali dowódcy do tańców, służba doskonale wystylizowana pełniła swe obowiązki z powagą i namaszczeniem.
— Niechże teraz mówią, że jestem zrujnowany — powtarzał w duchu Strzelecki — kto temu zechce uwierzyć?
Zasępił się jednak i westchnął, nie zaglądał do dna, ale wiedział sam, że ruina, w którą wierzyć się wzdragał, nadciągała.
W przestanku między tańcami dla spoczynku ukazały się żywe obrazy, które słynny malarz i niemniéj znakomity urządził artysta. I te się powiodły nadzwyczajnie. Kilka pań w nich z nëbulozów w pierwszorzędne gwiazdy się przeistoczyły.
Strzelecki, który na to wszystko nie pracował, używał, napawał się, cieszył, a że kilku honoracyorów sam przyjmował, najadł się, napił i tak zmęczył zawczasu, iż musiał sobie w ogrodzie zimowym chłodku dla spoczynku poszukać.
Wachlował się chusteczką, myślą ścigając wieczerzę, do któréj apetyt był pożądanym, gdy powolnemi, cichemi krokami zbliżył się ku niemu sędziwy, białowłosy staruszek, niegdy przyjaciel rodziców i domu, baron von Kresse.
Zajmował on wysokie stanowisko w hierarchii urzędniczéj i znanym był z rodzaju sceptycyzmu łagodnego, z jakim na sprawy świata tego poglądał. Bardzo majętny, nie żonaty, baron, mimo lat siedmdziesięciu kilku i siwych włosów wyglądał świeżo. Powierzchowność miał ujmującą, był zresztą najlepszego towarzystwa i wielce wykształcony.
— Cóż, odpoczywasz po trudach — odezwał się do hrabiego, który wstał śpiesznie, aby mu miejsce obok siebie zrobić. — W istocie zmęczonym być musisz, boś dokazał cudu; twój wieczór, nietylko jako zabawa, ale jako śliczny obrazek zostanie we wdzięcznéj pamięci. Winszuję ci, pałac wygląda gdyby różczką czarodziejską dotknięty.
Baron usiadł.
— Ja sobie togo arcydzieła wcale przyznać nie mogę — rzekł śmiejąc się Strzelecki. — Pomysł należy do mojéj żony, a wykonaniem zajmował się hrabia Witold.
— Zapominasz o tém, iż ty za to zapłacisz — odparł, śmiejąc się baron. — To przecie nervus rerum.
Mimowolnie Strzeleckiemu wyrwało się z piersi westchnienie.
— Znam wiele miast europejskich, nawet w większéj będących estymie u cywilizowanego świata, niż Warszawa — mówił daléj powoli baron — w których podobna zabawa, z tą wykwintnością i smakiem, nigdyby się urządzić nie dała. Jest to może grzechem téj naszéj Syreny, zwodnicy, że się lubuje w rzeczach rozkosznych i pięknych; może ona pokutować za to, ale przyznać musi każdy, że smaku i elegancyi naszéj nie łatwo gdzie znaléźć. Umiemy się bawić, gdybyśmy tak pracować się nauczyli. Spojrzawszy na wasze salony, możnaby się sądzić w Paryżu.
Strzeleckiemu nadzwyczaj to pochlebiało; śmiał się, zacierając ręce.
— Mnóztwo osób zazdrościć ci będzie — dodał Kresse.
To mówiąc, baron westchnął.
— Mnie nawet starego ciekawość tu przyprowadziła — dodał — i nie żałuję, żem lenistwo przezwyciężył. Prześliczny widok, czarujący. Woń kwiatów, muzyka, przemykające się Sylfidy, wszystko to na chwilę każe zapominać, że życie samo jest tkaniną smutków i zawodów... Czasem się téż upić nie zawadzi, aby o boleści zapomniéć trochę.
— Zkądże baronowi właśnie teraz przyszła myśl tak smutna? — zapytał Strzelecki, zdziwiony nieco.
— Najprzód prawem kontrastu — odparł Kresse. — Wesołość czasem obudza w duszy smutek; potém, właśnie dziś byłem powiernikiem bardzo smutnych historyi rodziny, z którą mnie dawniéj ścisłe łączyły stosunki...
— Nie znasz Bartskich? — zapytał po chwili baron.
Strzelecki głową potrząsnął.
— Nie słyszałem nawet nigdy o nich — rzekł cicho.
— Starzy, bardzo nieszczęśliwi ludzie — ciągnął powoli zadumany baron. — Historya ich tak jest osobliwą, że gdybym z własnych ust tych, których ona dotknęła, nie słyszał, uwierzyćby mi jéj było trudno.
Nie chcąc uchybić baronowi, hrabia udawał, iż słuchał go z ciekawością i atencyą wielką, chociaż historya nieszczęśliwych, czy szczęśliwych Bartskich bynajmniéj go nie obchodziła.
Baronowi zdawało się, że nią zajmie Strzeleckiego, a oprócz tego potrzebował się wygadać.
— Wystawże sobie — począł Kresse — Bartscy mieli dwóch synów, obu znałem, śliczne chłopcy, choć malować, oba zdolni, czekała na nich fortuna ogromna, bo Bartscy nietylko ją odziedziczyli po rodzicach, ale, co u nas rzadko, w dwójnasób jéj dorobili.
— Tak, u nas to rzecz rzadka — potwierdził Strzelecki.
— Starszy, Ryszard — ciągnął daléj baron — całą był rodziców nadzieją, obiecywał wiele, ale płomienisty miał temperament, wpadł w złe towarzystwo, a na ostatek pochwyciła go kobieta, zalotnica, córka jakiéjś guwernantki, Francuzki, z którą bez wiedzy rodziców Ryszard się ożenił.
Matka możeby mu to była przebaczyła, gdyby nie najgorsza sława panienki i matki jéj, kobiet zepsutych, na Bartskiego spekulujących.
Nie ulegało wątpliwości, że ta, z którą się młodzik ożenił, niesławę wniosła z sobą do poczciwego domu. Rodzice rozgniewani musieli wyrzec się syna.
W rękach niegodziwéj żony, o któréj postępowaniu wkrótce się przekonał, młody Bartski spadł na podobnego do niéj awanturnika. Dom ich stał się szulernią i gorzéj jeszcze...
Starzy zalewali się łzami, ale dziecku przebaczyć nie mogli. Przyszedł na świat syn z tego nieszczęśliwego małżeństwa.
Spadając coraz niżéj, młody Bartski męczył się, chorował i umarł.
Co się stało z wdową? niewiadomo. Co ona zrobiła z dzieckiem? niepodobna się w żaden sposób dowiedziéć. Wpadła jak w wodę, nigdzie śladu jéj życia, ale nigdzie dowodu jéj śmierci i śmierci dziecka.
Tymczasem biednym starym zmarł drugi syn bezpotomnie. Radziby wyszukać sierotę po Ryszardzie. Kosztuje ich to ogromnie, ani śladu, ani poszlaki, ani nawet domysłu. Chłopak już dziś, jeśli się nie mylę, miéćby powinien lat jakich ośmnaście. Któż wié, możnaby jeszcze z niego zrobić człowieka, a od matki łajdaczki pieniędzmi się odkupić; ale co się z nim stało?
Bartscy przybyli z tém do mnie na radę do Warszawy; jaką im jednak mogę dać, gdy od zgubienia dziecka lat kilkanaście upłynęło?
Szkoda mi starych, szkoda i pięknéj fortuny, która się na kollateralnych rozejdzie, milionowy majątek w Prusach zachodnich i znaczne dobra w Królestwie...
A zatracone dziecko — dokończył Kresse — może gdzie mrze głodem i poniewiera się.
Strzeleckiego z całego opowiadania najmocniéj obeszła podobno milionowa fortuna bez dziedzica i westchnął ciężko.
Kończyli właśnie rozmowę i radca zabierał się wstawać, gdy przeciągająca tamtędy gospodyni domu nadeszła i, chcąc ująć sobie barona zbliżyła się do niego.
— Widzę, że mąż mój jest pod urokiem rozmowy z panem baronem — rzekła. — Rzadko bywa czémś tak zajęty. Zazdroszczę mu.
— A! szanowna hrabino — odezwał się, powstając Kresse — nie urok mojego słowa, wielce niedołężnego, ale osobliwa w istocie historya, nie do uwierzenia, którą mu opowiadałem, tak Strzeleckiego zajęła.
Słyszała pani o Bartskich?
Zaledwie imię to obiło się o uszy hrabiny, gdy drgnęła cała, pobladła, zmieszała się i, złożywszy te symptomata na zmęczenie, usiadła przy baronie, szybko zadając mu pytanie:
— Bartscy? co to za Bartscy? historya? jestem bardzo wszelkich historyi ciekawą.
— To wygląda na bajkę — odparł Kresse.
W krótkich słowach, ale z dobitnością wielką, staruszek nanowo rozpoczął tylko co skończone opowiadanie. Zwrócona ku niemu hrabina Idalia słuchała go z nierównie większém współczuciem, niż sam Strzelecki. Na twarzy jéj, prawdziwych, czy dobrze udanych, tyle się różnych wyrazów i wrażeń przesunęło, oczy jéj tak pałały. Zdawała się tak niezmiernie przejętą tém, co słyszała, jak gdyby całą boleść starych Bartskich podzielała.
Kresse już był dokończył, gdy hrabina słuchała jeszcze, jak przykuta do siedzenia, choć obowiązki gospodyni gdzieindziéj ją powoływały.
— Cóż pani hrabina na to? — dodał baron. — Bartscy przybyli do Warszawy. Łudzą się biedaczkowie, zdaje im się, że jakimś cudem wnuka potrafią odzyskać, ale na toby potrzeba cudu.
— A przynajmniéj nadzwyczaj dziwnego składu okoliczności szczęśliwych — dodała, patrząc w ziemię hrabina.
— Chodzi im o dziedzica i mienia i krwi — rzekł baron. — Mojém zdaniem, powinniby go sobie z bliższéj rodziny wybrać i usynowić, a na wnuka nie rachować, przypuściwszy nawet, że znalazłby się, będzie to nieochybnie dziecko złém wychowaniem przy niegodziwéj matce zepsute, a z ośmnastoletniego łotrzyka trudno już co zrobić.
Hrabina podniosła oczy błyszczące nagle.
— Ale, panie baronie — poczęła żywo — można téż przypuścić, że go matka nie popsuła, że sama potrafiła się poprawić.
— Przepraszam, ja tego z przeszłości, o któréj słyszałem, na żaden sposób dopuścić nie mogę. Tego rodzaju awanturnice spadają coraz niżéj i kończą w błocie.
Gorzkim uśmiechem skrzywiły się usta hrabiny.
— Nielitościwy jesteś, baronie.
— Znam świat — westchnął Kresse.
Młodzież zaczynała już tak oblegać krzesło gospodyni, hrabia Witold dawał jéj tak niecierpliwe oznaki, iż musiała powstać, chociaż zdawało się, że jeszcze coś o Bartskich posłyszéć była rada.
Zaledwie kilka kroków oddaliła się od barona, gdy hrabia Witold pochwycił ją, ciągnąc do salonu.
— Pani tu sobie najspokojniéj bawisz się gawędką z tym starym trutniem, a tam...
Zmarszczyła się okrutnie Idalia.
— Czyż nie możecie się na chwilę obejść bezemnie — odparła kwaśno. — Miałam interes do barona.
Witold wybuchnął szydersko.
Alons donc! — zawołał. — Jest to kutwa, bezdzietny skąpiec, dysponuje ogromnemi pieniędzmi, to prawda, ale najpiękniejsze oczy nic z niego nie wyciągną. Próżne zachody i nadzieje...
— Nieznośny jesteś! — syknęła hrabina. — Któż mówi, żem myślała zapożyczać się! U niego! u barona Kresse...
— Na Boga — przerwał Witold — jeżeli się niéma zamiaru wyciągnąć od niego pieniędzy, na co komu Kresse się przydać może?
Hrabina wyrwała rękę swą Witoldowi i, nie odpowiedziawszy mu nawet, rzuciła się rozpaczliwie sama w tłum gości. Przyjaciel pozostał, zdumiony tak tém obejściem się z sobą niewdzięczném, iż chwilę stał osłupiony. Ruszył potém ramionami, rozśmiał się po cichu i powrócił do swych obowiązków.
— Coś się stało, coś zaszło — rzekł w sobie. — Nigdym ją taką nie widział. Potrafiła mnie zaciekawić. Co to być może? nie rozumiem.
Epizod ten wcale się nie dał czuć balowi i programatowi, który daléj rozwijał się z systematycznością honor Witoldowi czyniącą.
Tańce przeciągnęły się późno w noc, bufety były prawie ogołocone, znaczna część tych, którzy o wieczerzy nie mieli poufnych wiadomości, opuszczać zaczęła sale. Kółko wybranych tylko czekało na hasło, które miało drzwi sali jadalnéj, dotąd hermetycznie zamknięte, otworzyć. Hrabina sama osobiście poszła szukać w tłumie barona Kresse, ale staruszka nie było już. Oddalił się zawczasu.
Zaintrygowany daną sobie odprawą, hrabia Witold nie spuszczał z oka hrabiny Idalii i utwierdzał się w tém przekonaniu, że musiało zajść coś niezmiernie ważnego. Nie była panią siebie; twarz się jéj zmieniła, bal i osoby na nim znajdujące się nie zdawały się ją obchodzić. Roztargniona, niespokojna, myślami gdzieś była daleko.
Znając ją bardzo dobrze, hrabia Witold był przekonany, że żadne uczucie nie mogło na niéj takiego wywrzéć wrażenia; interes jakiś tylko mógł groźbą lub nadzieją poruszyć do tego stopnia.
Ale co to takiego? Przyjaciel domu, któremu wszystkie jego tajemnice stały otworem, próżno sobie łamał głowę. Zagadka, któréj on odgadnąć nie umiał, upokarzała go i niecierpliwiła.
W tym domu, z tą kobietą, miałżeby on być wywiedzionym w pole?
Alons donc! — powtarzał, pocieszając się w duchu — okaże się chyba urwana falbana, albo cisnący trzewiczek, coś śmiesznego, bo nic ważnego być nie może...
Jeszcze się nie skończyła wieczerza, gdy hrabina Idalia, szepnąwszy coś na ucho mężowi, prawie niepostrzeżona wymknęła się z sali jadalnéj i znikła.
Hrabia Witold pogonił za nią, ale mu dała suchą odprawę i poszedł z kwitkiem.
Nieprzyjemne to wrażenie zatarło się nieco późniéj libacyami obfitemi szampana, do których Strzelecki go powołał.
— Wiesz — rzekł po wypróżnieniu kilku butelek Witold, pochylając mu się do ucha — żonie twojéj musiało się coś przytrafić, czego ja ani się domyśléć, ani zrozumiéć nie mogę. Nie wiesz o niczém?
— Ja? proszę cię — rozśmiał się hrabia — jeżeli ty się nie umiesz domyśléć, cóż dopiéro ja, biedny małżonek? Jestem pewny, że któraś z tych starych pań naszych słówkiem jakiémś bryznąć na nią musiała. Jutro nie będzie znaku. Bal, dzięki tobie, powiódł się doskonale. Będą o nim mówiły kroniki Warszawy.
I Strzelecki podniósł się z kielichem, aby wypić zdrowie kochanego przyjaciela, hrabiego Witolda.
Muzyka zagrała i ostatki tancerzy powróciły do salonu, aby mazurem zawiesistym zakończyć godnie wieczór zapustnéj Niedzieli, nad rankiem w Poniedziałek.




Sypialnia hrabiny Idalii wystrojoną była i wycacaną z tą elegancyą błyszczącą, rzucającą się w oczy, niekoniecznie smakowną, która otaczała ją wszędzie. Wpatrując się bacznie w szczegóły, można było dostrzedz mnóztwo krzyczących dysonansów, dowodzących, że oryginalnych pomysłów nie miała piękna hrabina, ale naśladowała chciwie, cokolwiek gdzie nowego i uderzającego znajdowała. Musiała miéć wszystko to, co gdzieindziéj ją uderzyło, co było w modzie i kosztowne.

Pozbierane razem sprzęty te i cacka stanowiły całość jaskrawą, pstrą i niesmaczną, a właścicielka nie zdawała się czuć tego, byle pochwalić się mogła, iż miała to, cokolwiek podziwiano gdzieindziéj.
Świeciło, połyskiwało w téj sypialni wytwornéj, zapchanéj rzeczami niepotrzebnemi, a niewygodnéj. Obok elegancyi uderzał brak starania o czystość i porządek, nieład jakiś, obojętnie znoszony.
Ale czego tu nie było?
Wpół otwarte drzwiczki za kotarą z jedwabiów i koronek dawały dostrzedz maleńką łazienkę z wanną srebrną, lub przynajmniéj posrebrzaną. Ściany okrywało obicie kosztowne, udrapowane muślinami. Od stropu zwieszała się lampa bronzowa, pięknych kształtów, ale z bronzami innego stylu u komina wcale nie harmonizująca. Parawaniki i laki japońskie, biurko Boule, stół toaletowy z ozdobami z saskiéj porcelany, kanapki i nizkie siedzenia, gobelinami poobijane, ani barwą, ani kształtami nie godziły się z sobą.
W jednym kącie przepyszna, ogromna szafa gdańska, rzeźbiona, posępnie stała, jak przybysz nie wiedzący co począć z sobą.
Służba, otaczająca hrabinę, widocznie téż nie zbyt dbała o utrzymanie tu ładu. Mnóztwo rzeczy leżało od rana na ziemi, na łóżku, na taboretach, a nikt się o to nie troszczył. Sam stolik nawet toaletowy z mnóztwem poroztwieranych słoików, pudełeczek, flakoników, szklanek, szczoteczek od rana był nietknięty.
W sypialni, gdy weszła do niéj hrabina, światła nie zastawszy, musiała zadzwonić gwałtownie, powtórzyć ten sygnał i nierychło się doczekała otyłéj, zadychanéj służącéj, która dosyć zuchwale na czynione wymówki odpowiedziawszy, dopiéro teraz pospiesznie sprzątać zaczęła.
Hrabina siadła tymczasem w kątku na kanapie, sparła się na łokciu i głęboko zadumała. Pannie Rozalii, powiernicy pani, dosyć było jednego spojrzenia, aby odkryć okrutnie zły humor. Sprobowała go poufałemi kilku słowami rozpędzić, lecz się to nie udało.
— Prędzéj — odparła syczącym głosem pani — prędzéj, potrzebuję się rozebrać, ciśnie mnie wszystko.
— Bal był królewski — wtrąciła na pociechę Rozalia i otrzymała odpowiedź suchą:
— Prędzéj.
Skutkiem pośpiechu tego było, że służąca, wszystko gniotąc, zrzuciła w największym nieładzie do owéj olbrzymiéj szafy gdańskiéj, a sama zajęła się zaraz, zapaliwszy świece, rozbieraniem pani.
Dopomagała jéj zniecierpliwiona hrabina, bez żadnego względu na koronki i atłasy, na tkwiące w nich szpilki i spinki.
Zmarszczona okrutnie, nagle zestarzała twarz, pannie Rozalii tak wiele dawała do myślenia, że gadatliwość jéj zwykłą nawet pohamowała.
Staranne malatury twarzy balowéj potrzeba było zmywać teraz i oczyszczać.
Otyła, niezbyt zręczna panna Rozalia, która w innych zapewne usługach odznaczać się musiała, przy zdejmowaniu strojów nie bardzo się okazała wprawną, ale nie zważała na to hrabina.
Tyftykowy biały szlafroczek z jedwabnemi sznurami narzuciwszy na siebie, choć Rozalia do łóżka ją zapraszała, hrabina usiadła znowu i zadumała się głęboko. Sługa, milczącą dostawszy odprawę, wyszła.
Zaledwie była za progiem, gdy Idalia powstała i żywym krokiem, potrącając sprzęty, zapominając się, gdzie była, poczęła przechadzać się po sypialni. Oddechu w piersi jéj brakło, stawała, ręką je przyciskając. Gniew jakiś burzył ją i poruszał całą, zmarszczone brwi o natężonéj myśli świadczyły.
Godzina bardzo już była spóźnioną, ostatnie dźwięki muzyki, dochodzące słabo z sali balowéj, ustały, cisza coraz większa zalegała pałac, niedawno tak ożywiony wrzawą, a hrabina jeszcze o spoczynku nie myślała.
Z załamanemi rękami snuła się po pokoju, jak ptak uwięziony w klatce, bijący się o jéj ściany.
Coś tam dziać się musiało w téj duszy, w tém sercu, w umyśle kobiety, nie mogącéj wyrobić panowania nad sobą. Rozpaczliwém być musiało położenie, z którego nie widziała wyjścia.
Złamało ją w końcu znużenie, rzuciła się na łóżko, nie rozbierając, pochyliła głowę na poduszki i zasnęła. Dopalające się świece i blade lampy światełko padało na twarz straszliwie snem zmienioną.
Poznać było w niéj trudno téj królowéj balu, z takim majestatycznym spokojem przed kilkunastu godzinami prowadzącéj poloneza, promieniejącéj zwycięztwem.
Lice to we śnie nagle zbrzydło, zestarzało, okryło się zmarszczkami, a wyraz jego okrutny, dziki niemal, przerażał. Nie obudzała litości, ale wstręt chyba i obawę.
Sen, który znużoną zmorzył w końcu, nie przyniósł z sobą uspokojenia, rzucała się w nim, z ust wyrywały się wyrazy niezrozumiałe, coś jakby płacz bezsilnego gniewu i wyrzekania rozpaczy.
Gdy się to działo w sypialni hrabiny, Strzelecki, po zbyt obfitych kielichach szampana, już prawie o dniu białym, odprowadzony do wygodnego łóżka przez swojego osobistego kamerdynera, obwinięty kołdrami, zasnął snem sprawiedliwych i pijanych, głębokim, spokojnym, kamiennym, niekiedy tylko ciężkim przerywanym oddechem.
Po nad nim musiały krążyć same obrazy wesela i światłości, bo usta przez sen uśmiechały się czasami, a twarz mocno zarumieniona nie marszczyła się wcale. Ręka jedna, na kołdrze spoczywająca, wyciągała się, jakby do uścisków przyjaznéj dłoni.
Gdy nareszcie otwarłszy oczy, hrabia Adaś spostrzegł stojącego przy łożu swém kamerdynera Reszkana, który od lat wielu czuwał nad nim, powoli na starość składając sobie kapitał, i spytał, która była godzina, Reszkan z uśmiechem zwiastował drugą po południu. Hrabia zaledwie chciał wierzyć, ale i zegar na kominie i złoty repetier, który Reszkan dobył z kieszonki, przekonały go, iż w istocie minęło dobrze południe.
Zdala w pałacu słychać było znowu kołatanie tapicerów, którzy tak pospiesznie odrabiać musieli, co wczoraj dokończyli, jak niedawno dokonali swą pracę.
Hrabia odrzuciwszy proponowaną kawę, kazał sobie przynieść filiżankę mocnego bulionu i cytrynę. Wczorajszy doskonały szampan Montebello zostawił po sobie jeszcze niezatarte ślady — niesmak i gorycz na ustach. Głowę miał ciężką dobry Adaś, chociaż do dźwigania tego rodzaju brzemion przywykłą.
— A pani? — zapytał Reszkana.
— Także cierpiąca po wczorajszém zmęczeniu — rzekł kamerdyner. — Nie wychodziła jeszcze z pokoju swego.
— A hrabia Witold? — dodał Strzelecki.
— Nie było go jeszcze.
Na tém skończyły się zapytania. Hrabia, wypiwszy bulion, zaczął się ubierać spiesznie i wyszedł do żony.
Chociaż lata znacznie już w nim ostudziły dawną miłość namiętną dla pięknéj Idalii, władza jéj nad małżonkiem pozostała nienaruszoną, wzrosła może, starannie i umiejętnie pielęgnowana, ustępstwy naprzemian i surowością. Sztukę rządzenia, zastosowaną do natury rządzonego, hrabina doprowadziła do wysokiego stopnia doskonałości. Panowała nad mężem, który nie próbował się jéj nawet opierać; nad hrabią Witoldem przewagi téj uzyskać nie mogła i więcej mu ulegać, niż rozkazywać musiała.
Gdy hrabia, ostrożnie drzwi uchyliwszy, wszedł do sypialni żony, zastał ją w niéj wśród wczorajszego jeszcze nieładu, siedzącą w kątku nad nawpół wypróżnioną filiżanką czarnéj kawy.
Wyglądała mizernie, strasznie, nie postarawszy się o odmłodzenie twarzy, i hrabia, który ją rzadko widywał w podobnym stanie, z trwogą idąc do ucałowania z niechęcią podanéj rączki, szepnął, czy nie potrzeba było doktora.
— Dajże ty mi pokój ze swoim doktorem — odparła kwaśno hrabina. — Nie jestem chorą. Mam wielkie zmartwienie.
Strzelecki stanął przerażony. Wedle jego pojęcia, wielkie zmartwienie mogło być tylko znacznym długiem, o który się upominano, a nie było go czém zapłacić.
Nie miał już ani grosza po balu, ani najmniejszéj nadziei pozyskania kredytu. Nie śmiał dopytywać żony, stał przed nią jak skazany winowajca.
Hrabina Idalia milczała zasępiona.
Po cichu Strzelecki, któremu nogi drżały, przysiadł na małym taborecie. Żona zdawała się przygotowywać do zwierzenia, na które musiał czekać cierpliwie.
Po chwili wstała z kanapki, przeszła się parę razy po pokoju, przejrzała w zwierciadle, westchnienie wyrwało się z piersi, stanęła przed mężem, chciała już rozpocząć mówić, gdy myśl jakaś niespokojna naprzód ją popędziła drzwi sypialni obejrzéć. Podsłuchy były tu rzeczą zwyczajną.
— Mój Adasiu — odezwała się w końcu, usiłując panować nad sobą żona — mój Adasiu...
Zawahała się, wstęp był tak niezwyczajnie łagodny, iż Strzelecki czegoś okropnego zaczynał się obawiać.
— Mój Adasiu — powtórzyła — jestem zmuszoną po długich latach pożycia z tobą, po milczeniu, które było nam obojgu potrzebném, dla mnie konieczném, wyznać ci wreszcie tajemnicę... dłużéj już ukrywać jéj nie mogę...
— Tajemnicę! — wykrzyknął przelękły hrabia — tajemnicę! Jakąż ty, moja Idalko, dla mnie miéć możesz tajemnicę?
Hrabina padła na kanapę i po chwili powoli, zimno mówić zaczęła:
— Rozważ, proszę cię. Niéma wątpliwości, że jesteśmy zrujnowani. Na dawnéj stopie żyć niepodobieństwo, znijść z niéj, okropna dla nas obojga. Gdyby się znalazł środek uratowania się, gdyby wyszukanie go było w mocy mojéj, a kosztowało nieco miłości własnéj... cóż ty na to?
Strzelecki nie zdawał się rozumiéć.
Nie odpowiadając, czekał na dalsze objaśnienia; twarz tylko skrzywiła się i pobladła. Dla sybaryty tego, który ocaleniu się od cierpienia gotów był wszystko poświęcić, zapowiedź ofiary, trwoga nieokreślona, straszniejsze może były nad ofiarę samą.
Groza przyszłości zatruwała mu chwilę obecną.
Przemilczawszy trochę, hrabina Idalia smutno westchnęła i ciągnęła daléj:
— Miłość dla ciebie, mój Adasiu, uczyniła mnie zuchwałą, niemal występną.
Strzelecki pobladł.
— Wiesz, ile lat upłynęło od ślubu naszego, nie było śladu tego, co dokonałam dla ciebie, dziś jeszcze moglibyśmy zapomniéć o tém i nie odgrzebywać smutnéj przeszłości, ale ja nową ofiarą saméj siebie chcę uratować nas oboje.
Słowa żony tak niezrozumiale brzmiały w uszach Strzeleckiego, iż jeszcze na nie odpowiedziéć nie umiał. Zdumiony słuchał i czekał. Nie pojmował, co to być mogło.
Hrabina nie bez wysiłku, coraz ciszéj ciągnęła daléj:
— W twém przekonaniu — mówiła — żeniłeś się z wdową po pułkowniku de Bellecourt z domu Durską, nieprawdaż?
Strzelecki wstał z krzesła.
— Jakto! — zawołał — ty?
— Wszystko to było podrobione, zmyślone, sfałszowane dla miłości twojéj.
Długie milczenie zaległo sypialnię.
Strzelecki rękami objąwszy głowę, padł na krzesło. Twarz jego pobladła i pożółkła w jednéj chwili.
Hrabinie Idalii zaschło w ustach, poszła napić się wody, zajęła siedzenie bliższe męża i szeptać zaczęła, spocząwszy nieco.
— Nie byłam nigdy żoną pułkownika, imię moich rodziców jest inne. Słyszałeś wczoraj z ust barona Kresse historyę Ryszarda Bartskiego, potwarz rzuconą na jego żonę?
Strzelecki podniósł oczy obłąkane ku żonie.
— Jestem wdową po Bartskim — dodała hrabina.
— A dziecię twoje, ten syn? — zapytał niespokojnie hrabia, wpatrując się w żonę?
— Poświęciłam je dla ciebie, wyrzekłam się; nie wiem, gdzie się dziś znajduje, nie wiem nawet, czy żyje — mówiła daléj drżącym głosem hrabina.
Prawdopodobnie, zdrowy i silny chłopak, żyć musi — ciągnęła znowu — lecz nie wiem, gdzie go szukać, jakie przedsięwziąć środki... Bartscy potrzebują tego wnuka, gdybym im go oddała, rozumiesz to dobrze, iż nawzajem mogłabym się spodziewać pięknego wyposażenia... Któż wie? dom nasz dałoby się utrzymać, jeśli nie na dawnéj stopie, to przynajmniéj na znośnéj.
Strzeleckiemu to, co słyszał, nie mogło jeszcze pomieścić się w głowie. Zbyt ogromne ciągnęło to za sobą następstwa, do których wcale przygotowanym nie był, on, co łatwe tylko i bez trosk a zachodów rozumiał życie. Wrażenie, jakie w téj chwili go opanowało, najlepiéj porównać było można do tego, jakiegoby doznał człowiek nagle z wielkiéj wyżyny ciśnięty na ziemię, czujący się żywym, a nie wiedzący, ile mu całych kości pozostało.
— Idalko moja — przebąknął, cisnąc czoło — na miłość Boga, ja oszaleję...
Niewiadomo, jaki obrót daléj nadałaby była hrabina rozprawie téj z mężem, gdyby niespodzianie, nawykły wchodzić bez oznajmienia, nie otworzył drzwi hrabia Witold i nie stanął przed nimi z postawą zwycięzcy.
Po trudach balowych wypoczęty, świeży, rumiany, zdrów, wesół, zjawiał się tu równie zdumiony stanem, w jakim ich znajdował, jak oni jego drażniącą wesołością i chłodem.
Hrabina, zobaczywszy go, ściągnęła brwi, podeszła ku niemu, coś szepnęła na ucho, ale Witold z uśmiechem obojętnym zdawał się wcale nie myśléć o posłuszeństwie jéj rozkazom. Strzelecki, zwykle dla niego czuły, tym razem tak był przybity, że go nawet nie powitał.
— Od wczoraj — odezwał się Witold — pani moja tak mi jest niezrozumiałą, że jéj nie poznaję, ale cóż u licha zajść mogło, zmieniającego tak położenie i stosunki? Jesteśmy przecie dosyć staremi przyjaciołmi, znamy się nadto dobrze, abyśmy z sobą w ciuciubabkę grać potrzebowali.
Nie dając odpowiedziéć mężowi, hrabina odezwała się, zwracając się do przyjaciela:
— Proszę tylko o kilka godzin zwłoki, wszystko się późniéj wytłómaczy, zostaw nas samych.
Ton był tak nakazujący, iż hrabia Witold, naostatek obrażony tym brakiem zaufania, skłonił się bardzo ceremonialnie i, słowa nie mówiąc, wyszedł majestatycznie.
Du grabuge! — szepnął, powracając przez salony. — Mniejsza o to, doskonały pretekst do rejterady, która była pożądaną. Mówią, że szczury opuszczają okręt, mający zatonąć; czas się ratować, ci ludzie pójdą niechybnie na dno. Byłbym może kilka miesięcy ich mógł utrzymać na powierzchni; ale sami się skazują. Ma foi, umywam ręce.
Z tą myślą hrabia Witold wyszedł z pałacu, skinął na dorożkę i, rozparłszy się w niéj, pojechał do panny S., prima balleriny, u któréj był w łaskach, czy ona u niego, rzecz nierozwiązana.
W sypialni znowu panowało milczenie. Hrabina zwilżyła wodą usta, Strzelecki włosy na głowie miął i rozrzucał.
— Wszystko to, co o przeszłości nieszczęśliwéj Bartskiéj dziś rozpowiadają — mówiła Idalia — bezkarnie na nią ciskając kamieniami, to są wierutne fałsze, mój Adasiu. Ryszard był nieznośnym mężem, cierpiała z nim i dla niego, nie mogąc go powstrzymać od rozpusty. Winę rzucono na mnie.
Jedyną, do któréj się przyznaje... ona i ja, mój Adasiu, to, że dla miłości twéj poświęciła dziecko. Z Bartską nigdybyś się w świecie ożenić nie mógł, z wdową bezdzietną po pułkowniku de Bellecourt mezalians był nie tak rażący.
A! — dodała, doskonale odgrywając komedyę — ile łez nieznanych nikomu wylałam za tém w chwili namiętności poświęconém dzieckiem! Co mnie to kosztowało!
Strzelecki poczynał się rozczulać.
— Cóżeś z niém zrobiła? — spytał.
— Nie wiem, czy ty przypominasz już dziś sobie nasze schadzki w Krasińskich Ogrodzie, mnie one do dziś dnia są przytomne. Widzę je, ciebie, siebie i tę bramę, w któréj oczekiwałam Adasia.
Nie wiem, czy naówczas uważałeś parę staruszków w głębi ogrodu, którym powierzałam zwykle dziecię. Zajmowali się niém z wielką troskliwością i miłością — w ich rękach je zostawiłam.
— Więc znaleźć bardzo łatwo — odparł Strzelecki.
— Nie wiem ich nazwiska nawet — szepnęła hrabina, tak jak oni nie znali mojego.
Hrabia poszarpnął włosy.
— Wszystko to brzmi jak bajki z tysiąca nocy! — zawołał.
Idalia rękę położyła mu na ramieniu.
— Cierpliwości — rzekła. — Pozwól mi próbować, ja może dziecko odszukam. Zdaje mi się, że dosyć będzie bezimiennego ogłoszenia w gazecie téj historyi, aby uczciwi opiekunowie zgłosili się z dzieckiem.
— A jeśli nie żyją?
— Chłopiec musi znać historyę swoją — dodała Idalia. — Być może, iż poszukiwania moje nie rychło będą uwieńczone skutkiem, ale nadziei nie tracę.
Podała rękę mężowi, który już zrezygnowany, sofizmami się uspokoiwszy, poczynał wyszukiwać dobrych stron téj awantury, aby na nich odpocząć miękko. Niéma przebieglejszego nad egoizm sofisty.




W jednym z najbardziéj rozpowszechnionych dzienników warszawskich, pomiędzy ogłoszeniami płatnemi, jedno, tajemniczo brzmiące, które długo drukować się wzbraniano, zwracało powszechną uwagę.
Ludzie chłodniejsi mieli je za jakąś mistyfikacyę, drudzy twierdzili, że historya była prawdziwą, inni nareszcie upatrywali w tém koncept redaktora dla obudzenia ciekawości w czytelnikach.
Ogłoszenie brzmiało jak następuje:
„Matka, okolicznościami smutnemi przed laty dziesięciu zmuszona do porzucenia synka na opiece dwojga staruszków, uwolniona teraz od prześladowania i ucisku, jakich doznawała, zgłasza się do nich, pragnąc odzyskać skarb najdroższy. Imię chłopca było Maks.
(Tu następował opis ubrania, twarzy, barwy oczu i włosów).
„Wynagrodzenie za koszta utrzymania i wychowania gotową jest matka powrócić z wdzięcznością, a nawet znaczną ofiarą okupić ukochaną, a ocaloną dziecinę.”
W kamienicy na Starém Mieście, należącéj do wdowy pani Pawłowiczowéj, gdyż pan Teofil zmarł był przed trzema latami, staruszeczka w okularach, siedząc zrana przy kawie, rozczytywała się w Kuryerku.
Była samą. W oknie tylko szczebiotały w klatce kanarki, a piękny kot, zwinięty u nóg jéj w kłębek, mruczał, dopominając się o śniadanie.
Salonik ten skromny, mieszczański, od lat dziesięciu wcale się nie zmienił, przybył w nim tylko bardzo piękny fortepian Kralla, na którym dużo nut leżało.
Na pani Pawłowiczowéj lat ów dziesiątek, bolesne owdowienie, nie wywarły zbyt widocznego wpływu; zawiędła staruszka z uśmiechniętą smutnie twarzą, tąż samą była prawie, jakąśmy widzieli w Krasińskich Ogrodzie.
Czytanie Kuryerka, zarówno z sucharkami do kawy potrzebnego, sprawiało pani Pawłowiczowéj przyjemną dystrakcyę, ale nigdy zbyt ją nie poruszało.
Na ten raz zatrzęsła się, pobladła. Kuryerek wypadł jéj z rąk i omało sama nie stoczyła się z krzesełka, schyliwszy się po niego. Złożony w kilkoro, z obawą natychmiast schowała do kieszeni.
— O mój Boże! — zawołała cicho — nuż mu gazetka w oczy wpadnie, a on sobie przypomni!
Załamała ręce pomarszczone. Stracić Lutka dla niéj było to więcéj, niż życie postradać. Do śmierci przygotowywała się pobożnie, ale rozłączenie na świecie z tym, który dla niéj był synem, którym się cieszyła, który w oczach jéj rozkwitł tak cudownie, oddać obcym, puścić w świat inny, zostać osamotnioną sierotą, było niewysłowioném nieszczęściem.
Lutek wprawdzie zapomniał był prawie całkowicie piérwszą matkę i przyswojenie Pawłowiczów — unikano o tém rozmowy — lecz któż mógł powiedziéć, czy w duszy jego nie zostało jakie wspomnienie, które się teraz mogło rozbudzić?...
Z ogłoszenia domyślać się było można, iż Maks-Lutek należał do zamożnéj, zapewne arystokratycznéj rodziny. Pawłowiczowa obawiała się, aby pokusa jaka nie pociągnęła go ku niéj. W kamieniczce na Starém Mieście, czego się mógł młody Pawłowicz, choć zamożny, spodziewać? Życia na uboczu, skromnego, cichego, dostatniego, lecz wcale nie świetnego. Mógł się ożenić bogato, lecz jako syn kupca i mieszczanin musiał pozostać w swéj sferze.
Tymczasem przybrana matka oddawna w nim dostrzegła gusta i instynkta, które krwi przypisywała. Nadzwyczaj piękny chłopak miał rysy wielce arystokratyczne, ruchy wdzięczne od natury, upodobanie we wszystkiém piękném, szlachetném, wznioślejszém.
Stary Pawłowicz za żywota swego chciał z niego zrobić sławnego lekarza, albo inżyniera; okazało się, że do matematyki, do nauk przyrodniczych, Lutek mało miał powołania. Za to lubił namiętnie muzykę, bawił się chętnie rysunkami, czytał i deklamował poezye, gorąco zajmował go teatr. Matka przybrana nie żałowała na suknie eleganckie od dobrego krawca, i na Lutku wszystko téż leżało dobrze, umiał się ubrać, smak miał wytworny.
Temperamentu żywego, lubił się bawić, trzpiotał, marzył o konnéj jeździe, o polowaniu, słowem, natury mieszczańskiéj wcale w nim czuć nie było.
Wszystkie te przymioty i wady w oczach i sercu staréj Pawłowiczowéj czyniły go miłym, nadawały mu urok, ale i niepokoiły ją po trosze. Za życia ojca przybranego już dłużki za niego potajemnie opłacać musiała; teraz, dawszy jéj słowo, że ich robić nie będzie, dotrzymywał go wprawdzie Lutek, ale z każdym dniem rosły wydatki, a tak się matusi przypochlebiać umiał, że choć przestrzegała, uczyła oszczędności, niczego mu nigdy odmówić nie umiała.
Naprawdę Lutek Pawłowicz mógł się nazwać jednym z najszczęśliwszych akademików, bo rozpoczął był już studya akademickie.
Słuchał historyi, literatury, przerzucał się z kursów na kursa, pracował ile sam chciał, miał wszystko prawie, czego mógł zapragnąć. Kochał matusię, ona jego i marzył o przyszłości jeszcze szczęśliwszéj, w którą wchodziła piękna twarzyczka, pożycie rajskie, wszystkie życia przyjemności.
Czasami zdawało się Lutkowi, że ma i powinien być artystą, lecz, jak tylko łamać się przychodziło z trudnościami przygotowawczemi, przysiedziéć fałdów, ponudzić się, porzucał zawód i ograniczał się dyletantyzmem. Jedną muzykę i to tylko, niestety, fortepianową, doprowadził do pewnego stopnia wprawy i biegłości. Miał wiele i w tém smaku, a na serio uczyć się nie chciał.
Lepsze towarzystwo, widywane zdala, podobało mu się wielce, miał pociąg do niego; ale obawiała się go staruszka dla syna, bo miała uprzedzenie, a nasłuchała się tych plotek niechętnych, które plączą się po bruku.
Pragnęła co najprędzéj znaléźć dla niego stałe zajęcie, cel w życiu jakiś, a potrzeba było czekać, aby się objawiło powołanie, aby on sam poczuł je w sobie. Cieszyła się tém, iż się przecie uczył czegoś.
Każdego dnia regularnie najprzód rano Lutek przychodził do matki, którą kochał, aby jéj ręce pocałować i dostać błogosławieństwo na dzień poczynający się; wracał potém na obiad, czasem wieczory spędzał w domu przy fortepianie, niekiedy wolno mu było do siebie zaprosić kilku dobrych towarzyszów.
Pokoiki, które zajmował obok matki na tém samém piętrze, wesołe były, przystrojone, wygodne i nie zbywało w nich na niczém; nie było to po pańsku, lecz dostatnio, zamożnie, a środki pomocnicze do nauki, choćby najdroższe, stały na zawołanie.
Niekiedy wśród wrzawliwych rozpraw z kolegami poczciwa staruszka zjawiała się wśród przyjaciół syna i odżywiała wesołą ich młodością, przynosząc im za to jakiś przysmak i łakocie.
Z tego, cośmy o Lutku powiedzieli, zewnętrzną jego postać wyobrazić sobie łatwo; co w sercu i duszy już mieszkało lub wyrobić się mogło jeszcze, będąc w zarodku, zgadnąć nie było łatwo. On sam nie miał jeszcze najmniejszego wyobrażenia, co zrobi z sobą.
Znajdował się właśnie na tém rozdrożu młodości, które o przyszłości stanowi. Serce było dobre, popędy szlachetne, ale krew grała żywo i wszystkie świata pokusy niezmiernie na niego działały. Pobożna bardzo pani Pawłowiczowa zaniedbane w tym względzie wychowanie dziecięcia starała się późniéj o ile możności wynagrodzić, wszczepiając mu pobożność i pilnując spełniania religijnych obowiązków. Lutek nawet wśród swobodniéj myślącéj młodzieży dotąd się pod tym względem nie zepsuł. Nadewszystko na przywiązanie jego do siebie Pawłowiczowa rachowała, bo jéj téż winien był wszystko, i największą niewdzięcznością byłoby zapomnienie zaciągniętych względem niéj obowiązków.
Godzina kawy z Kuryerem, którego tak pośpiesznie w głębiny kieszeni zanurzyła Pawłowiczowa, była właśnie tą, o któréj Lutek do niéj przychodził.
Jakoż niebawem otworzyły się drzwi i śliczny chłopak, jak laleczka ustrojony, z kilku książkami pod ręką, z wysypującym się zaledwie na zwierzchniéj wardze ciemnym wąsikiem, wszedł wesoło do pokoju. Zbliżył się, aby rękę matusi ucałować, obejrzał po saloniku, przywitał kota, który mu się o nogę ocierał, i siadł na chwilę przed Pawłowiczową, zjadającą go oczyma.
Zmieszana wyczytaném w Kuryerze ogłoszeniem, staruszka jeszcze ust nie mogła otworzyć, gdy Lutek jéj oznajmił, że bardzoby chciał być na ostatniéj maskaradzie.
— Gdyby kto starszy mógł pójść z wami — odparła matka — nicbym nie miała przeciwko temu, ażebyś się rozerwał z dobrymi kolegami. Ale sami młodzi, w niezbyt dobraném towarzystwie — obawiam się.
— Ale ja bo jestem bardzo rozumny — rozśmiał się Lutek — niech mama wierzy, a nadewszystko złego i rozpasanego towarzystwa nie lubię. Maskarada kończy się o północy i ja zaraz do domu powrócę.
Pawłowiczowa trochę się opierać chciała jeszcze, gdy Lutek pocałowaniem ręki ją zwyciężył. Łzy miała na oczach.
— Proszę cię, tylko nie zazięb się. W sali gorąco, przy wyjściu obwieje cię wiatr chłodny. Nic łatwiejszego, jak dostać jakiego zapalenia. Ileż to suchot winniśmy karnawałowi...
Lutek zaręczył, że weźmie futerko i szal na szyję, pocałował raz jeszcze w rękę matkę i, śpiewając, wyszedł z pokoju, a za nim niespokojny pogonił wzrok Pawłowiczowéj.
Historya Lutka i jego usynowienia, o któréj nigdy już teraz nie mówiono nawet, mało komu znaną była z najbliższych przyjaciół Pawłowiczów. Do tych należała dawna koleżanka, towarzyszka na pensyi, równie potém owdowiała, jak pani Salomea, stara kupcowa Grzegorzewiczowa, która zdawszy swój handel korzenny na synów, sama żyła przy nich, używała wczasu i bardzo często do przyjaciółki Salomei zaglądała.
Kochały się wielce, choć charakterami wcale nie były do siebie podobne. Pawłowiczowa cicha była, milcząca, cała w szczęściu swém domowém zamknięta; Grzegorzewiczowa, któréj piastowanie wnucząt nie starczyło, niezmiernie ciekawa była plotek, swatała, rozwodziła, wiedziała, co się w mieście działo, a w duchu należała do opozycyi, która arystokratycznych sfer, kłaniając się im, nie cierpi i ciągle plam na nich szuka.
Dla Grzegorzewiczowéj skandalik w wyższém towarzystwie był prawdziwym przysmakiem. Stało się téż i dzisiejsze ogłoszenie dla niéj przedmiotem najżywszego niepokoju. Co najśpieszniéj biegła się czegoś dowiedziéć do Salusi.
Nim czas miała rozpocząć zadychana babina, Pawłowiczowa położyła palec na ustach i dała jéj znak, ażeby milczała. Sprzątano właśnie kawę; wyszły razem do sypialni.
— Moja Marysieczko — odezwała się w progu gospodyni — zaklinam cię, nie mów o tém, milcz, nie przypominaj nikomu; jestem w trwodze śmiertelnéj o Lutka. Mało kto wiedział, żeśmy go sobie przyswoili; nie zdradź mnie.
— Hm! — zniżonym głosem poczęła siadając Grzegorzewiczowa — myślisz, że Lutek o tém zapomniał? że ogłoszenia czytać nie będzie? że mu ono nie da do myślenia? Chłopak miał ósmy rok.
— Ja mojego ósmego roku prawie nic nie pamiętam — odparła Salusia.
— A ja mój doskonale — przerwała Marysieczka. — Dostałam rózgą za pokrajaną umyślnie sukienkę... Myślisz, że Lutkowi nagła zmiana matki surowéj na taką, jak ty dobrą i złotą, nie stanie za rózgę? O! on pewnie pamięta wieczór, gdyście go tu przyprowadzili.
— On ogłoszeń nigdy nie czyta, a teraz karnawałem zajęty, gdzie mu to w głowie?
— Ba! ba! — zawołała Marysieczka — on o tém nie myśli, ale całe miasto, począwszy od przekupek za Żelazną Bramą, gada o tém dziecku zatraconém, o uszy mu się to odbije.
Grzegorzewiczowa miała powierzchowność staréj, niepoczesnéj przekupki, ale rozum zdrowy i sąd wytrawny.
— Moja Salusiu — rzekła — ja tu nie darmo przybiegłam do ciebie. Byłam pewną, że stracisz głowę, a ja ci dobrze z serca życzę. Ty się mylisz, kochanie moje, rachując na przypadek, na niedosłyszenie, na zapomnienie. Ja na twém miejscu wcalebym postąpiła inaczéj.
— A jakże? — spytała zaciekawiona Salusia.
— Wprostbym Lutkowi powiedziała wszystko — ciągnęła daléj Marysieczka, sapiąc od pośpiesznego mówienia. — Chłopak rozumny i do ciebie, dobrodziejki swéj, przywiązany, ani wątpić, że téj matki, która się jego zaparła, po któréj tak gorzkie pozostało wspomnienie, znać nie zechce.
Gdyby mu się tam nawet nie wiem co uśmiechało, miliony i tytuły, byłby podłym, gdyby ciebie, moja Salusiu, opuścił. Ta matka, co się o niego upomina, co ona warta? Z pozwoleniem, moja Minka, co za kociętami swemi gotowa w ogień i wodę, lepsza od niéj.
Plunęła na podłogę Grzegorzewiczowa i nogą zatarła, w taki trzewik uzbrojoną, że strach było nań spojrzéć.
— Ja sama nie wiem! sama nie wiem — zaczęła załzawiona Pawłowiczowa. — I tak źle i tak nie dobrze; niech Bóg mnie obroni! Lutek ma złote serce, ale pokusy...
— Nie wartby był ciebie, gdyby się choć zawahał — dodała kupcowa. — Ja mu więcéj ufam, niż ty. Bądź spokojna. A że się sprawa przed nim nie utai, i że on sobie przypomni, za tobym szyję dała...
— Truchleję! — zakończyła biedna staruszka.
Na obiad potém powrócił do domu Lutek. Ze strachem przyjęła go matka, obawiając się, czy już się o czém nie dowiedział, ale był tak zajęty dominem, maską i ubiorem na maskaradę, że przy obiedzie o niczém więcéj mowy nie było.
Biedna matka zajęła się gorliwie przysposobieniem hiszpańskiego ubioru syna. Lutek w nim wyglądał jak prawdziwy grand, przynajmniéj ślicznemi rysami twarzy.
Wieczorem sama, z pomocą służącéj, zapragnęła ustroić go na maskaradę. Lutek był w najlepszym humorze. Przypinała mu właśnie jakieś kokardy do ramienia, gdy nagle zwrócił się do staruszki.
— Czytała dziś mama ogłoszenie w Kuryerku? — zawołał. — Historya trochę do mojéj podobna, ale nie moja! nie moja!! Zresztą, gdyby się do mnie jaka jéjmość, porzuciwszy i wyrzekłszy, po dziesięciu latach zgłosiła, powiedziałbym jéj: Nie znałaś mnie, gdym był biedny i słaby, zdałaś na los i ręce obcych, nie mamy już nic wspólnego z sobą.
Pawłowiczowa, która, piérwsze słowa usłyszawszy, o mało nie zemdlała, gdy Lutek mówić dokończył, rzuciła mu się na szyję i rozpłakała, okrywając pocałunkami.
Lutek nie dodał już ani słowa i, jak gdyby co najprędzéj chciał o tém zapomniéć, natychmiast mówić zaczął o czém inném.
Biedna staruszka jąkała się tylko, łzy ocierając. Turek i żydek, młodzi towarzysze Lutka, którzy z nim razem mieli być na maskaradzie, nadeszli właśnie, i chłopak ustrojony, szczęśliwy, wybiegł z nimi.
Pawłowiczowa po oddaleniu się ich padła na kolana, dziękując Bogu. Nie była zupełnie uspokojoną, ale niebezpieczeństwo chwilowo zdało się usunięte. Lutek miał złote serce i historyi własnéj nie chciał brać za swoją.
W kilka dni, pocieszała się stara, ludzie mieli przestać mówić o tém ogłoszeniu i o niém zapomniéć.
Tak sobie pochlebiała.




We czwartek po Popielcu, z południa jakoś, ubierała się z pomocą Rozalii i młodszéj garderobianéj hrabina Idalia.
Od lat kilku każde ubieranie się podstarzałéj pani było niesłychanéj trudności zadaniem, po którego szczęśliwém czy nieszczęśliwém rozwiązaniu otyła Rozalia siadała, pot ocierając ze skroni, dysząc i mrucząc przekleństwa po cichu.
— Ubierać teraz hrabinę! — mówiła — jak Boga kocham, młócićbym wolała.
W niczém jéj dogodzić nie było podobna. Niekiedy, zupełnie już gotowa i ustrojona, zrzucała z siebie wszystko dla jakiegoś nagle dostrzeżonego szczegółu, który ją niecierpliwił. Naówczas darła na sobie suknie, tupała nogami, potrącała sługi, płakała, łajała, dostawała spazmów — szalała.
Strój każdy dla niéj był rzeczą niezmiernéj wagi i rozmysłu.
Miała swe teorye i zasady, które się rozciągały do najdrobniejszych nawet dodatków.
— Tyś głupia, nie jesteś w stanie zrozumiéć, ale dziś mi tak wiele zależy na tém, jak wyglądać będę... tak wiele.
— Jak Boga kocham — przerwała niestrwożona stara sługa — co to mówić! Pani, jak tylko co, zaraz roznerwowana, a z temi nerwami to i Święty Boże nie pomoże.
Strój wybrany był czarny, poważny, niezmiernie wykwintny, ale nie bijący w oczy. Szło o to, aby się pokazać hrabiną prawdziwą i nie zrujnowaną.
Twarz nawet naprzód została umiejętnie umalowaną, nie nadto młodo, niezbyt świeżo. Oczy miały być smutne, usta surowe.
Dokąd z tém licem i strojem miała się udać hrabina, było tajemnicą. Nie chciała brać ani swoich koni, powozu, ani służącego, nie pozwoliła, aby najęty przyszedł po nią do pałacu.
O wycieczce téj ani Strzelecki, ani, co dziwniéj, powiernik najpoufalszy, hrabia Witold, nic wiedziéć nie miał.
Od poniedziałku zapustnego stosunki z nim wcale się nie polepszyły. Dumny przyjaciel domu wymagał, aby go przeproszono, hrabina nie zdawała się wagi przywiązywać do pojednania. Rzeczy zostawały w zawieszeniu. Witold postanowił dotrzéć do głębi tajemnicy, ale potém chciał powoli rozstać się ze Strzeleckimi. Nie miał tu już co robić, i żadnych z nich sobie nie obiecywał korzyści.
Ubieranie się hrabiny, przeciągnięte dosyć długo, skończone zostało nareszcie. Rozalia wyszła, drzwiami trzaskając, a pani Strzelecka, obwinąwszy się szalem, pieszo wysunęła się z pałacu.
Wiedziała, gdzie na nią zamówiony czekać miał powóz, siadła do niego i kazała się wieźć do hotelu Europejskiego.
Tu czekać na nią miała karetka.
W hotelu od dni dziesiątka stali państwo Bartscy. Wiemy już, co ich do Warszawy sprowadziło.
Staruszkowie, dotknięci tak boleśnie stratą dzieci, byli oboje typem osobliwym małżeństwa, które, od lat blizko pięćdziesięciu żyjąc z sobą i kochając się nawet, ani jednego dnia bez żywéj, gwałtownéj kłótni nie przetrwało.
Czy charaktery ich były zarówno drażliwe, czy jedno drugiemu wszczepiło tę szorstkość i upór — dość, że państwo Bartscy spierali się o najmniejszą rzecz; ciągle dochodziło do łajania i słów nieprzyjemnych, ale nigdy te kłótnie żadnych następstw groźnych nie miały.
Panią tych placów boju wojny czterdziestoletniéj zawsze prawie była sama Bartska, kobieta dumna rodem, majątkiem, zarozumiała, a o mężu mająca wyobrażenie bardzo niepochlebne.
Bartski, ogromny, niegdyś piękny bardzo mężczyzna, miał coś w postawie i ruchach wojskowego; szorstko się obchodził z ludźmi, ale złym człowiekiem nie był. Żonę żartobliwie nazywał: moja ty kochana jędzo.
Bartska wszystkiém usiłowała rządzić w domu, bez niéj nic się poruszyć nie miało prawa. Samowola męża karconą była bez litości.
Otyła, ciężka, z ciemnym zarostem na górnéj wardze, z czarnemi, wielkiemi oczyma, Bartska chodziła jak nadęta kwoczka, najczęściéj jedną ręką w bok podparta.
Strata drugiego syna tak boleśnie na oboje oddziałała, iż na czas jakiś nawet kłótnie i spory ze swéj dawnéj gwałtowności wiele uroniły. Bartska nauczyła się płakać, jak mówiła, mąż jéj nauczył się milczéć i stwardniał jak kamień.
Dnia tego właśnie baron Kresse wyszedł był od Bartskich, którzy zajmowali wspaniały apartament, złożony z salonu i dwóch sypialni; staruszkowie zabierali się rozejść, gdy służący, przybyły z nimi, przyniósł kopertę opieczętowaną i oddał ją samemu panu. Z formy jéj poznać było można, iż zawierała bilet wizytowy.
— Pani ta czeka, czy państwo ją przyjmą?
Stara Bartska wyrwała z rąk mężowi kopertę, potoczyła się pod okno i krzyknęła.
Na bilecie stało:

Ryszardowa Bartska.

Jakiś czas starzy stali milczący w osłupieniu. Służący czekał, nie było czasu się kłócić, zresztą oboje byli przypadkiem jednego zdania — chcieli przyjąć. Spojrzeli sobie w oczy.
— Prosić! — odezwała się Bartska. — Siadaj waćpan w fotelu i nie wstawaj.
— Może oszukaństwo jakie — zamruczał stary. — Musi złożyć dowody, że jest nią w istocie.
Światła dosyć jeszcze było w salonie, gdy w otwartych drzwiach ukazała się majestatyczna postać hrabiny Idalii.
Takiéj synowéj z pewnością się nie spodziewali starzy państwo. Namarszczona groźnie jéjmość otwarła usta zdziwione, stary Bartski mimo zakazu powstał.
Imponująco wyglądała pani Ryszardowa. Wolnym krokiem zbliżyła się, nie okazując najmniejszego wzruszenia, ku starym i, nie czekając zaproszenia, aby usiadła, zajęła, po małym ukłonie, miejsce na fotelu przy dumnéj staruszce.
Sama rozpoczęła rozmowę.
— Dowiedziałam się o bytności państwa w Warszawie — rzekła — wiem i to, że poszukujecie wnuka, którego, jak i syna, wypieraliście się długo. Sądziłam, że obowiązkiem moim jest widziéć się z wami...
Po tych wszystkich potwarzach, jakiemi mnie obluzgano, ani się uniewinniać, ani godzić nie myślę. Idzie mi o los mojego syna...
Zamilkła, Bartski sapał ciężko, żona jego drżała ze wzruszenia.
Pani Ryszardowa ciągnęła daléj głosem, który starała się uczynić ostygłym.
— Dziecko mnie wiele ofiar kosztowało... dla niego poświęcić musiałam szczęście własne. Jestem dziś w położeniu niezależném, na stanowisku, w towarzystwie, które spotwarzonéj mojéj przeszłości kłam zadaje... nie zbywa mi na majątku...
— Chcesz nam waćpani oddać wnuka? — przerwała gwałtownie, bełkocząc pani Bartska, która dała znak mężowi, aby się nie odzywał.
— To zależy — zimno odparła Ryszardowa...
— Od czego?
— Od warunków.
— Biorąc go, zapewniamy mu spadek po nas — rzekła Bartska. — Czegoż można pragnąć więcéj?
— Tak, dla niego więcéj nic, ale dla mnie?
— Hę! — wtrącił Bartski — waćpani więc go chcesz nam sprzedać?
Hrabina ani drgnęła.
— Mylisz się pan — rzekła — chcę i potrzebuję powetować straty moje, które były znaczne... Mam teraz inne obowiązki...
Starzy, pochwyceni tak niespodzianie, badać się zaczęli oczyma; potrzebowali się naradzić.
Bartski piérwszy zamruczał:
— Potrzebujemy rozważyć przecie... Jakież pani dziś nosisz nazwisko i jakie złożysz nam dowody, że byłaś w istocie naszą synową?
Na to pytanie nieprzygotowana, zmieszała się nieco hrabina, ale to trwało krótką chwilę.
— Jakie dziś noszę nazwisko, to do państwa nie należy — odparła dumnie. — Papiery po mężu, metryka mojego syna zaświadczą o mnie i o nim.
Bartski się szydersko zaśmiał.
— Do czegoż ta tajemnica? — spytał.
Hrabina Idalia, mająca w tém rachuby swoje, powstała z krzesła, okazując oburzenie.
— Jeśli się moje warunki nie podobają, żegnam państwa.
Ruszyła się krokiem, nie myśląc odchodzić. Bartski postąpił za nią.
— Żądamy czasu do namysłu — rzekł. — Musimy wiedziéć, gdzie jéj szukać mamy.
— Sama się zgłoszę — szepnęła Idalia.
Stara Bartska z ciężkością się podniosła z fotelu.
— Przecież i wnuka tego widziéć potrzebujemy... Któż wié, jak został wychowany...
Wtém niecierpliwszy Bartski zagadnął żywo:
— Co waćpani chcesz miéć dla siebie?
Hrabina milczała zadumana. Wszystko to z jéj strony było tylko próbą i chętką wywiedzenia się bliższego, jak dalece starzy pożądali i gotowi byli wnuka opłacać.
— Kosztuje mnie wiele łez i utrapień, nie licząc potwarzy — odezwała się. — Wszystko to żadném się nie opłaci złotem, ale chcę miéć to, com dla niego straciła... Państwo jesteście bogaci, ja mam interesa i obowiązki... pół miliona złotych nie będzie za wiele.
Ani słowa nie odpowiedzieli starzy. Na twarzy jéjmości malowała się pogarda, na wargach snuł się wyraz — awanturnica! Mąż jéj stał z oczyma wlepionemi w ziemię.
— Za trzy dni w téj saméj porze zgłoszę się do nich — zakończyła Idalia i, lekko skłoniwszy się obojgu, na co jéj nie odpowiedzieli, wyszła, nie oglądając się już za siebie.
Bartska padła na fotel mrucząc:
— Niespodzianka!
Nie zaprzeczał mąż, który stał jeszcze pod wrażeniem téj wizyty osobliwéj, dziwnéj, niepokojącéj.
Oboje zarówno pragnęli wnuka odzyskać, gotowi byli do ofiar, ale teraz, gdy możność odebrania go nagle się zjawiała przed niemi, rodziły się wątpliwości.
Kobietę, któréj wprzódy nigdy nie widzieli, a teraz do czynienia z nią mieli, wyobrażali sobie cale inaczéj, ubogą, upadłą, znękaną. Przed niemi zjawiała się arystokratyczna postać, traktująca z niemi na stopie równości.
W tém było coś zagadkowego, niepokojącego, zniechęcającego niemal. Ani mąż, ani żona, zatopieni w myślach, długo mówić nic nie mogli.
— Pół miliona! — zamruczał pod nosem stary pan Waleryan.
— Jéjmość wygląda bardzo na te, co tracą miliony — dodała staruszka — a dziećmi gotowe frymarczyć. Taż sama zawsze awanturnica! Biedny Ryszard...
— Ale zkądże się ona tak nagle zjawiła! — bąknął stary.
Milczeli.
— Najgorsze ze wszystkiego, iż się jakąś tajemnicą okrywa — zawołała staruszka. — Potrzeba ostrożności wielkiéj.
W życiu państwa Waleryanostwa moment ten był zupełnie wyjątkowym. Po raz piérwszy od niepamiętnych czasów nie mieli do sporu i kłótni z sobą najmniejszéj ochoty. Dumna jéjmość potrzebowała pomocy męża, stary pan Waleryan czuł, że się bez żony nie obejdzie. Połączonemi siłami działać było potrzeba.
Skutek, jaki wywarły odwiedziny hrabiny na nich, był tak osobliwy, tak dla nich dziwny, że w początku, nie poznając sami siebie, patrzyli tylko jedno na drugie, nie śmiejąc ust otworzyć i uroczystego przerwać milczenia.
Bartski kręcił wąs i poprawiał włosy, jéjmość, podparta w bok, z wargami wydętemi, z brwią najeżoną, patrzała na ziemię.
Ona, co nigdy prawie nie wzdychała, odetchnęła ciężko, obracając się do męża i głosem niezwyczajnie łagodnym rzekła:
— Mój Waleryanie, co my tu poczniemy? Jużeśmy się nie spodziewali. Wnuk więc żyje, możemy go miéć, zapłaciwszy téj awanturnicy, bo choć wygląda na bardzo dystyngowaną, jest pewnie taką, jaką była. Natura się nie zmienia.
Waleryan ramionami poruszał.
— Sam nie wiem — mruknął — i pragnę i boję się. Bezwstydna matka frymarczy dzieckiem, jak dawniéj sobą. Jakie to tam mogło być wychowanie pod jéj kierunkiem! Chłopiec ma lat ośmnaście... na co patrzał, czém oddychał! Można-ż teraz z niego zrobić człowieka uczciwego i statecznego? — to wielkie pytanie.
Nuż, zamiast pociechy, kupimy sobie zmartwienie nowe i zgorszenie.
Moja dobrodziejko — dokończył — ledwiebym ze strachu nie gotów...
Nie dokończył, żona przerwała wprawdzie zaprzeczeniem, ale z niepraktykowaną łagodnością.
— Mój Waleryanie, ależ to krew tego naszego Ryszardka się sponiewiera! Mój Boże, gdyby choć spróbować go ocalić.
Możnaby oddać jakiemu poważnemu człowiekowi, wyprawić w podróż, otoczyć... ja sama nie wiem, jak i ty... ale to krew nasza... Krew nasza!
Załamała ręce nabrzękłe. Bartski chodził żywo po salonie, nic nie mówiąc. Stanął naprzeciw żony.
— Może nas chce oszukać — zawołał. — Prawdziwa matka nie wyrzekłaby się dziecka dla półmiliona, a my musimy wymagać od niéj, aby wszelkie z nim zerwała stosunki.
— To się rozumié! — potwierdziła zdziwionemu powolnością mężowi staruszka. — Kogo się tu poradzić?
Obojgu przyszedł na myśl baron Kresse. Ale rozumny człowiek ten nie miał dzieci, brakło mu poczucia tego przywiązania do rodziny, które się na jéj tylko łonie rozwija.
Wypadek sam zgłoszenia się do nich od tak dawna zatraconéj pani Ryszardowéj, jéj powierzchowność, podane warunki, wszystko to razem nawet daleko pewniejszym siebie, jak Bartscy, mogło zawrócić głowę i zrodzić niepokój. Wyjątkowe zupełnie położenie musiało być środkami téż niezwyczajnemi otoczone, aby nie przerodziło się w coś jeszcze poczwarniejszego. Potrzeba było ostrożności, przebiegłości, rozwagi. Chociaż starzy państwo Waleryanostwo majątek mieli bardzo znaczny, i dla nich wymaganie pół miliona stanowiło część fortuny nie do lekceważenia.
Bartski po namyśle szepnął żonie, pewien, że mu się, bądź co bądź, sprzeciwi:
— Wolałbym ją dożywotnią pensyą kontentować, na dobrach zabezpieczoną, niż oddawać kapitał. Mielibyśmy ją zawsze w ręku.
Dziwna rzecz! pani Bartska nie stanęła w opozycyi, skinęła głową na znak zgody.
Bartski osłupiał!
— A zechceż ona to przyjąć? — szepnęła.
Oboje starzy, zamiast uczuć radość ze znalezienia wnuka, dziwnie posmutnieli. Siedli ze spuszczonemi głowami w salonie, ani myśląc się kłócić z sobą, ani chcąc się rozejść i rozłączyć.
W Warszawie, oprócz barona Kresse, nie mieli prawie znajomych i przyjaciół, nie było się więc zwrócić do kogo. Sami w sobie szukać musieli ratunku.
Bartska, która była na swój sposób pobożną aż do zabobonności, pomyślała, że patron rzeczy zgubionych, Święty Antoni, mógłby przyjść jéj w pomoc natchnieniem, i ofiarowała się nazajutrz rano na mszę do Padewskiego il Santo. W takich rozpaczliwych razach cóż dziwnego, że człowiek szuka sprzymierzeńców w świecie duchów, w siłach nieznanych, gdy niepewny siebie, kierunku sobie nadać nie umié, aby nie narazić przyszłości.
Przed wieczorem panna Rozalia musiała rozbierać swą panią, napróżno usiłując z niéj odgadnąć, jakim ta wycieczka jéj tajemnicza uwieńczoną była skutkiem.
Hrabina Idalia powróciła milcząca, z zakąszonemi wargami, zadumana, układając w głowie ogłoszenie do gazet dla wynalezienia syna.
Krótkie jéj odwiedziny u Bartskich nie wiele wprawdzie ją nauczyły, ale instynktowo czuła, że starzy wnuka, gdyby się znalazł, choć najdroższą ceną okupią.
Wizyta u nich była dla niéj próbą. Teraz pozostawało zadanie odszukania Maksa, aby go módz sprzedać Bartskim.
Hrabina Idalia pochlebiała sobie, iż ogłoszenie, o którém myślała, niezawodnie pomyślne za sobą pociągnie następstwa. Nie przypuszczała, ażeby dziecię nie żyło. Obietnica nagrody, w oczach takiéj kobiety, jak ona, dostateczną była, aby synaczek się znalazł.
Nie pojmowała nigdy ani takiéj miłości dziecka, jaką mieli Pawłowiczowie, ani żadnéj bezinteresownéj czułości. A dla niéj to, co w jéj sercu nie istniało, jakby nie było na świecie. Komedyantka we wszystkich widziała doskonałych artystów.
Wieczorem w salonie Strzelecki, zdaleka się żonie przypatrując i usiłując odgadnąć, co ją tak nadzwyczajnie czyniło zamyśloną i posępną, trafił na myśl szczęśliwą, że zapewne jakaś sprzeczka i nieporozumienie z hrabią Witoldem było wszystkiego przyczyną.
Postanowił więc nazajutrz przebłagać go koniecznie i do stóp żony przyprowadzić.
Ale z Witoldem łatwo nie było iść o lepszą, a nikomu trudniéj nad niedołężnego, miękkiego hrabiego Adasia.
Strzelecki wpadł do niego nazajutrz zrana, znalazł go w domu, niewyspanym po długiéj nocnéj szulerce, zimnym, i napróżno uściskami i prośbami coś z niego dobyć się starał.
— Nic mi nie jest — rzekł mu kwaśno Witold — ale nie wiem co u licha stało się twojéj żonie na balu, a na mnie skrupiło.
Zamiast wdzięczności, dała mi odprawę niegrzeczną, do któréj ani byłem przygotowanym, anim na nią zasłużył. Nie widzę więc potrzeby ulegania kaprysowi.
— No, ale przyjdź do nas, porozumiemy się — rzekł Strzelecki. — Ona dotąd chodzi jak struta, jestem pewny, że czuje swą winę.
Witold ruszył ramionami i okazać się starał, że go to mało obchodziło.
Strzelecki, usiłując mu się przymilić, słodki, czuły, serdeczny, przesiedział tu godzinę i powrócił z niczém.
Rozterka ta pomiędzy hrabiną Idalią a Witoldem, jedynym przyjacielem, któremu zwierzać się mogła i który jéj zapatrywanie się na świat podzielał, dolegała osamotnionéj. Z przeszłości tajemniczéj Witold więcéj się domyślał, niż wiedział. W teraźniejszéj niepewności swéj, jak postąpić należało, mógł on jéj być bardzo użytecznym. Gotową była z pewnemi korrekturami przyznać mu się nawet do całéj swéj przeszłości.
Pomocnik ten, choć nic nigdy nie robił darmo, nie był do pogardzenia. Miał on w świecie tak przeróżne stosunki, w sobie tyle przebiegłości i zręczności, że się mógł stać nadzwyczaj pożytecznym sprzymierzeńcem.
Po namyśle więc, tegoż dnia hrabina Idalia siadła, aby napisać bilecik do przyjaciela, który poczynał się od wyrazów (pisała zawsze po francuzku): Ne me boudez pas.
Liścik był smutny, zagadkowy, a razem czuły i przepraszający. Odebrawszy go, hrabia stał nad nim długo. Nie miał przywiązania do hrabiny, bo w życiu nie kochał nikogo oprócz siebie, ale nałogiem się dla niego stało obcowanie z istotą, równie jak on zepsutą, przed którą z niczém się taić nie potrzebował.
Oprócz tego był ciekawy, „quelle mouche” mogła ukąsić wśród świetnego balu kobietę, któréj próżność tylko i interes zadrażnione być mogły.
Łatwo więc odgadnąć było skutek listu. Hrabia Witold sam osobiście przyniósł odpowiedź, zapominając urazy, śmiejąc się, choć nieco sztywny.
Strzelecki miał tego wieczora dwu młodych gości z prowincyi, którym spodziewał się sprzedać dwa wyścigowe bieguny, zajęty więc był nimi, i okłamywał ich, sam nie wiedząc, czy prawdę mówi, czy kłamie. Witold i gospodyni domu mieli więc czas i swobodę do otwartego pomówienia z sobą. Hrabina Idalia rozpoczęła od skruchy, od wzywania w pomoc przyjaźni.
Usiedli na kozetce w szarym kątku.
— Jestem zmuszona, cher ami — rzekła — i tą najsmutniejszą, czarną cząstką życia mojego podzielić się z tobą, którą wstyd i wstręt dotąd osłaniał. Nie byłabym jéj taiła, ale mnie ona boli jak niezagojona rana, a ran nikt nie pokazuje chętnie.
Wiész o tém, że byłam wdową, wychodząc za Adasia, ale mój piérwszy mąż wcale się nie nazywał de Bellecourt...
Witold zwrócił się ku niéj ciekawie.
Zaczynało go to żywo obchodzić.
Hrabina spuściła oczy.
— Słuchaj — rzekła — musiało się o uszy twoje obić kiedy nazwisko Ryszarda Bartskiego?
— Znałem go osobiście! — wykrzyknął zdumiony Witold — wygrał raz u mnie tysiąc rubli, ale karty były znaczone... Byłażbyś tą...
— Osławioną Ryszardową Bartską — obojętnie wtrąciła hrabina. — Tak jest... Rozumié się, iż to zachowasz...
Witold ramionami poruszył.
— Zawsze w twojéj przeszłości domyślałem się jakiegoś skrytego dramatu — rzekł — chodziło o tytuł tylko. Continuez.
— Słyszałeś może, iż Bartska była zmuszoną wyrzec się synka, i porzucić dziecię, które do nowego małżeństwa było zawadą.
— O tém nie wiem — rzekł, nie okazując zdziwienia Witold — ale cóżeś z nim zrobiła?
Idalia pomyślała chwilkę, jak ma ubrać i czy ma ten wypadek ubierać. Z Witoldem mogła być prawie szczerą.
— Rzecz bardzo prosta — odpowiedziała zimno. — Chodziłam naówczas codzień dla widywania się z Adasiem do Ogrodu Krasińskich. Chłopiec bawił się w głębi. Dwoje jakichś staruszków, zapewne coś mieszczańskiego, zajęli się dzieckiem i poczęli je pieścić. Nie wiem ich nazwiska. (Tu westchnęła). Jednego wieczora powierzyłam im chłopca, a sama wyjechałam ze Strzeleckim za granicę. Odtąd nie wiem co się z nim stało.
— Jakby rozdział z nieosobliwego starego romansu! — rozśmiał się hrabia Witold. — Cóż tedy? Znalazł się utracony?
— A! właśniebym go pragnęła najgoręcéj odszukać — zawołała Idalia. — Bartscy starzy, rodzice Ryszarda, wyrzekli się syna i wnuka, wydziedziczyli ich, mnie znać nie chcieli. Tymczasem umarł im bezdzietnie syn drugi, nie mają nikogo, szukają wnuka, gotowiby do największych ofiar, a są ludzie milionowi.
— To nie ulega wątpliwości — wtrącił żywo, coraz więcéj okazując zajęcia hrabia Witold. — Znam z odgłosu fortunę ich, która należy do najpiękniejszych posiadłości terytoryalnych w kraju.
Idalia wzruszyła ramionami.
— Potrzebuję tego syna odnaléźć — dodała — choćby go przyszło...
— Skomponować — dorzucił nagle Witold, śmiejąc się.
Zamyślił się nagle i potarł czoło.
Hrabina ciągnęła daléj:
— Wśród balu samego od barona Kresse dowiedziałam się nagle, jak piorunem rażona, że starzy Bartscy są w Warszawie, że gonią za tym wnukiem, wystaw sobie moje wzruszenie. Właśnie w téj chwili przyszedłeś, gdym jeszcze nie mogła zapanować nad sobą.
— Cóż myślisz? — spytał Witold — kombinujmy!
— Najprzód pojechałam w sekrecie zobaczyć tych starych i przekonać się osobiście, ile na nich rachować można... Powtóre, ogłoszenie o dziecku wysłałam już do dzienników.
— A! więc to o niém tyle rozsiano plotek! — śmiejąc się, rzekł Witold. — Cóż daléj?
— Przed Bartskimi musiałam powiedziéć, że syna mam... a dotąd najmniejszego śladu... Jeżeli umarł...
Witold dumał.
— Ile on lat miałby dzisiaj? — spytał.
— Ośmnaście — rzekła cicho hrabina.
— Najgorszy wiek do udawania fałszywego Dymitra — począł Witold. — Młodzik w tym wieku nie potrafi nigdy dobrze żadnéj odegrać roli. W téj porze życia człowiek jest jeszcze sobą i nie potrafi zwlec skóry z siebie. To fatalne...
— A! fatalne! wiem o tém — szepnęła Idalia — ale się prawdziwy znaléźć może. Chłopak był zdrów, zahartowany, i nie powinien był umrzéć.
— Ale mógł zapaść gdzieś w jakiś kąt ciemny, z którego dobyć go będzie trudno, lub niepodobna — powoli wycedził hrabia.
Idalia mu przerwała.
— Byłam wczoraj u tych Bartskich. Nie wyglądają na milionerów, a oboje nieznośni... Zażądali odemnie warunków wyrzeczenia się zupełnego dziecka, bo mnie znać nie chcą... ani ja ich tak bardzo.
— Cóżeś odpowiedziała? — z zaostrzoną ciekawością odezwał się Witold.
— Że miałam wydatki, żem poniosła dla syna ofiary — poczęła hrabina. — Zażądałam tylko indemnizacyi i oznaczyłam ją na pół miliona złotych. Nie okazali nadzwyczajnego zdziwienia...
— Zaprezentowałaś się im jako Strzelecka?
Hrabina obie rączki podniosła, trzepiąc niemi, do góry.
— Ja? ale toby było fatalnym, fatalnym, fałszywym krokiem. Dotąd nie potrzebują wiedziéć, kim jestem, dosyć im tego, kim byłam.
Witold głową dał znak przyzwolenia i zadumał się.
— Pół miliona — rzekł, powolnie cedząc. — Gdyby się to powiodło, powinszowałbym wam... ale... w takim razie...
— O! w takim razie — śpiesznie dorzuciła Idalia — mon plan est tout fait. Muszę porzucić Strzeleckiego, usunę się gdzieś, nie wiem, za granicę może, postaram o urządzenie sobie jeżeli nie świetnéj, to znośnéj egzystencyi.
— Idzie o znalezienie syna — szepnął jakby sam do siebie Witold.
— Radź mi — wyciągając rękę ku niemu, odezwała się hrabina. — Możesz być pewnym wdzięczności mojéj.
Gdy to mówiła, towarzysz jéj, oparty o poręcz kanapki, już rachował. On i Idalia mogli gdzieś żyć bardzo przyzwoicie i mile, faisant ménage ensemble... naprzykład we Florencyi, w Rzymie, nawet w Paryżu. Warszawa już dla Witolda była wyczerpaną, on tu nadto był znanym.
Gotów był więc na wszelki wypadek posiłkować hrabinie.
— Strzelecki o całéj téj historyi wiedziéć nie powinien — dodał.
Idalia plasnęła w ręce rozpaczliwie.
— Nie potrzebniem mu się wygadała — rzekła — ale przyjął to obojętnie. Przeszkadzać mi nie będzie; gdy wszystko się powiedzie, nic łatwiejszego, jak pozbyć się Adasia...
Sentencyonalnie hrabia Witold dodał:
— A zbyć się go należy koniecznie. Zrujnowany, będzie nieznośną zawadą, jest do niczego. Dla jakiegoś bankiera, dorobkiewicza, może być jeszcze dobrym wcale na okaz pasożytem.
U nas w Polsce magnaci czasem sobie dla pyszności pensyonowali drążkowych kasztelanów i zubożałe książątka na marszałków dworu; czemuby się i dziś dla Strzeleckiego nie miał znaléźć taki świeżo ozłocony panek, który żywić go będzie chętnie pasztetem, aby miał przyjemność odezwać się do niego przy gościach: Mój hrabio, przynieś mi, proszę, chustkę do nosa!
Ze śmiechem koncept ten nieosobliwy przyjęła Idalia.
— Najzabawniejsze to — dodała — że ten biedny Adaś nie może uwierzyć w swą ruinę, i roi mu się, że w podpartéj żyć jeszcze będzie.
— A jest to jedna z tych ruin — rzekł zimno Witold — które z dnia na dzień walą się w gruzy za najmniejszém jakiémś wstrząśnięciem. Biedny człowiek!
I przyjaciel z żoną, najdzielniejsi sprawcy téj ruiny, nad którą się tak litowali, poruszyli ramionami. Oni się nie czuli do winy, winowajcą był Adaś.
Raz jeszcze rączkę białą hrabina wyciągnęła ku przyjacielowi.
— Pomagaj mi — odezwała się — jesteś jedynym człowiekiem, na którego liczę.
— O ile tylko zdołam — szybko odpowiedział Witold — chociaż znalezienie chłopca w tych warunkach, jakie się tu stawią nam, nadzwyczaj trudne.
Zwrócił się myślą nagle uderzony do Idalii.
— Chłopiec nie był do ojca podobny? — zapytał.
— Jak dwie krople wody — radośnie i żywo natychmiast odparła matka. — Zapowiadał przynajmniéj tak niesłychane podobieństwo.
— Masz miniaturę ojca? — wtrącił Witold.
Zamyśliła się hrabina.
— Zmuszona zmienić nazwisko — rzekła — wszystkie te ostatki małżeństwa i Bartstwa musiałam ukryć. To szczęście, żem ich nie zniszczyła. Zdaje mi się, przypominam sobie, że w początkach, gdy się zakochał we mnie Ryszard, przywiózł mi w medalionie oprawną miniaturę, bardzo podobną, ale medalion posłużył późniéj... dla kogoś innego... a miniatura...
Hrabia śmiał się szydersko...
— A miniatura? — powtórzył.
— Mogłaby znaléźć się w papierach.
— Trzeba jéj poszukać, mogłaby nam służyć za wskazówkę, jeżeli chłopak jest w Warszawie.
To była piérwsza korzyść, wyciągnięta z zawartego z Witoldem przymierza.
Zgoda została przywróconą, a Strzelecki, niezmiernie nią uradowany, szczęśliwy, żonę po rękach, a przyjaciela po twarzy całował przez wieczór cały.
Nazajutrz powtórzyła się narada poufna z hrabią Witoldem, który już szukał środków wynalezienia zagubionego chłopaka. Obok tego, oboje, on i pani Idalia, układali już plany własne na przyszłość. Hrabia Witold gotów był towarzyszyć przyjaciółce do Florencyi, rzucając Warszawę; tytuł jego, nawet przy skromnéj stopie domu, zapewniał stosunki. Tryb życia w zamarłéj stolicy nie wymagał zbyt wielkich wydatków.
Hrabina Idalia, z resztkami, ocalonemi w gruzach Strzeleckich, spodziewała się miéć do rozporządzenia około trzydziestu kilku tysięcy złotych rocznie; hrabia Witold zaręczał, że dziesięć do piętnastu miał sobie przez rodzinę zapewnione. Składało to, razem wzięte, pięćdziesiąt tysięcy, które, zamienione na franki, były wystarczającemi na dom bardzo przyzwoity, z liberyą, sługami, a nawet ewentualnie jaką parą koni.
Potrzeba było posłuchać tych państwa, gdy po cichu w kątku obrachowywali już przyszłość, określali ją, malowali sobie, cieszyli się nią, zapomniawszy zupełnie o Strzeleckim.
Dla hrabiego Witolda, który był mistrzem w prowadzeniu gry i, najuczciwiéj grając, zawsze wygrywał (rachubą tylko na ludzkie namiętności), dom hrabiny był bardzo potrzebnym, aby kawalerski jego salonik na szulernię nie wyglądał. Dla Idalii opieka męzka była pożądaną, a z Witoldem znali się tak doskonale, że spółka w niczém zaciężyć im nie mogła.
Lecz żeby doprowadzić do skutku te marzenia, brakło jeszcze tak wiele!




Drugie spotkanie się hrabiny Idalii ze starymi Bartskimi znacznie było różném od piérwszego. Starzy mieli czas rozmówić się, namyśléć, wszelkie możliwe przypuszczenia roztrząsać, spierać się o nie i, koniec końcem, godzili się na to, aby wnuka odzyskać, a matkę jego dożywotnią pensyą zaspokoić. Z młodym chłopcem, chociażby kosztem największych starań, chcieli tak sobie postąpić, aby wychowanie jego spóźnione dopełnić i uczynić godném rodziny. Staruszkowie razem z niém, nie odstępując dziecka, gotowi byli przedsiębrać podróże, opłacać najdroższych nauczycieli i t. p.

Hrabinę Idalię przyjęto nieco grzeczniéj, chociaż zawsze trzymając ją w pewnéj odległości od siebie...
Ona stawiła się, jak piérwszym razem, z dumną, arystokratyczną postacią, chłodna, nie dająca się niczém poruszyć, panią siebie.
W imieniu męża i swojém pani Bartska oświadczyła na wstępie, że warunkiem dla nich głównym było widzenie tego wnuka.
Nie mając go jeszcze, pani Ryszardowa musiała wymówić się kłamstwem. Utrzymywała, że wychowywał się w jednym z najznakomitszych zakładów edukacyjnych za granicą i że sprowadzenie go, przerwanie nauk, nieodzownie wymagało pewnego czasu, może kilku miesięcy.
Obiecywała sobie, mając tę zwłokę przed sobą, tymczasem z pomocą Witolda wynaléźć syna, lub wystylizować jakiego chłopaka tak, aby mógł grać jego rolę.
Państwu Bartskim odłożenie to wcale się nie podobało, byli starzy i niecierpliwi, chcieli stanowczo skończyć układy jak najprędzéj.
Wreszcie na oczekiwanie musieli się zgodzić w zasadzie, wymagając, ażeby jak najkrócéj trwało. Gotowi byli aż do ukończenia sprawy téj pozostać w Warszawie.
Pani Idalia wniosła potém niecierpliwie układ o indemnizacyę dla siebie, który w istocie był rzeczą najwyższéj wagi dla niéj.
Tu sam Bartski stanowczo i z wielką dobitnością oświadczył, że kapitału tak znacznego w żadnym razie dać nie myślą i nie dadzą, ale z chęcią zabezpieczą hypotecznie na dobrach swoich pani Ryszardowéj dożywotni dochód dwudziestu pięciu tysięcy złotych.
Pan Waleryan dodał, iż dla niéj daleko był korzystniejszym dochód stały, niż kapitał, który łatwo utracić mogła.
Hrabina oparła się naprzód, lecz widząc, że starego Bartskiego nie przemoże, półgębkiem dała do zrozumienia, że mogłaby przystać w ostateczności nawet na tak dla siebie niedogodny warunek.
Bartska dosyć szorstko dorzuciła uwagę, że musieli wymagać od jéjmości zupełnego wyrzeczenia się dziecka, a w ten sposób zapewnili sobie dotrzymanie tego warunku.
Niewiara, jaką jéj okazano, szyderski śmiech wywołała na usta hrabiny, która oświadczyła, że kochając syna, potrafi się zdobyć na ofiarę dla niego, a zresztą wcale państwu Bartskim nie myśli się naprzykrzać, mając z kim żyć w sferach, w których się obracać zwykła.
Powiedziano sobie kilka ostrych, ale elegancko poobwijanych niegrzeczności; posiedzenie trwało nierównie dłużéj niż piérwsze, lecz z obu stron zgodzono się na pewne preliminarya.
Hrabina przyrzekła syna sprowadzić jak najprędzéj i dawać znać państwu Bartskim o nim i o sobie.
Stary pan Waleryan, który, pomimo nadzwyczaj eleganckiego wystąpienia hrabiny Idalii, wietrzył położenie finansowe jéj nie bardzo szczęśliwe, aby sobie pozyskać ową panią Ryszardową grzecznie zaproponował jéj na koszta sprowadzenia syna ofiarę pewnéj sumy.
Oburzyła się niby na to hrabina Idalia, Bartski się wytłómaczył zimno. Znajdował naturalnem, ażeby ponosili koszta, i przy rozstaniu wręczył pakiecik, zawierający parę tysięcy rubli.
Nie myślała ich użyć na poszukiwanie dziecka hrabina, ale były jéj wielce pożądane, na wszelki wypadek; od niejakiego czasu już sprzedawała, co tylko mogła, i namiętnie, a najzręczniéj w świecie potajemnie kapitalizowała.
Stary bankier S., niegdyś wielbiciel jéj wdzięków, teraz przyjaciel jeszcze, podejmował się kupowania dla niéj papierów i zachowania przed Strzeleckim tajemnicy.
Pochwalał on i wynosił do najwyższego stopnia przezorność hrabiny, bo stan interesów hrabiego Adama był mu dobrze znanym.
Ogłoszenie w dziennikach, powtórzone kilkakrotnie, przeszedłszy przez ust tysiące z najrozmaitszemi komentarzami, przebrzmiało bez najmniejszego skutku z początku.
Hrabia Witold jednak we własnym i w interesie hrabiny nie zasypiał, nie chcąc zaniedbać tak doskonałéj zręczności zapewnienia sobie przyjemnéj egzystencyi.
Najprzód więc wyczekał, czy się rzeczywisty syn nie zgłosi, a gdy po upływie półtora miesiąca nikt nie dał znaku życia i rzecz zdawała się zapomnianą, wziął się z nadzwyczajną przebiegłością do dzieła.
Dotarł do zapomnianéj miniatury nieboszczyka Ryszarda, aby go sobie lepiéj przypomniéć, bo syn powinien być podobnym do ojca, i ostrożnie rozpoczął starania około wynalezienia tego, jak go sobie po cichu nazywał, fałszywego Dymitra.
Mówiliśmy już nieco o przeszłości hrabiego Witolda, potomka znakomitéj rodziny, ale już w kolebce na proletaryat arystokratyczny skazanego. Od dzieciństwa tułał się on po pokrewnych rodzinach, na łasce dalekich powinowatych, skazany na to, aby przejmował wszystkie przywary swego stanu, nie nabywając szlachetnych, odznaczających go właściwości. W téj szkole nauczył się on kłamstwa, bezczelności, lekceważenia wszystkiego i egoizmu cynicznego. Z wielkich nadziei, jakie miał na ożenienie, pomimo powierzchowności i imienia, nic się nie dało doprowadzić do skutku, ale życie upływało znośnie.
Wśród awanturniczego tego rzucania się w młodości na różne strony, hrabia Witold zmuszonym był ocierać się o najrozmaitszych ludzi, posługiwać nie zawsze najczystszymi.
Zręczny w dobieraniu narzędzi, umiał doskonale je zużytkować.
Ze starych sług rodziców jego jeden szczególniéj pozostał z nim w stosunkach, które wspólny zawiązał interes.
Był to człowiek sui generis niepospolity. Zwał się Oskarem Trybulskim, chociaż powiadano, że początkowo była to tylko Trybulka. Znacznie starszy od hrabiego Witolda, u zubożałych rodziców niegdyś na ostatku był rządcą i plenipotentem, i mówiono, że z ochłapów ich złożył sobie piérwszy zapasik do dalszego pochodu przez życie.
Czém się on właściwie zajmował, trudno było oznaczyć. Znał praktycznie prawo, umiał dać radę w razie najzawikłańszym, a nadewszystko był to intrygant, wyrobkowicz, oszust, dla którego nie było rzeczy niemożliwych, począwszy od sfałszowania dokumentu, aż do usunięcia go z akt, gdy zawadzał.
Jeżeli Trybulski potrzebował do czego świadków przysięgłych, nigdy mu na nich nie zbywało. Drogi, któremi chodził, jemu tylko jednemu znanemi były, zacierał ślady za sobą.
W wielu razach hrabia Witold, którego Trybulski był wielbicielem, posługiwał się nim. Osobliwa rzecz, zepsuty ten stary szachraj miał rodzaj przywiązania do panicza.
Słabość ta dochodziła do tego stopnia nawet, że w razach ostatecznych (nie do wiary to prawie) dawał mu pieniądze.
Witold się za to wyśmiewał z niego.
Spojrzawszy na pana Oskara Trybulskiego, nikt w świecie nie domyśliłby się w nim takiéj przebiegłości człowieka.
Okrągły był, otyły, z ogromną twarzą czerwoną, rozlaną, z wyrazem na niéj niemal głupkowatym. Na łysinie resztka włosów z tyłu zagarniętych tułała się, uparcie na kołnierz spadając. Natura dała mu tę fizyognomię nic nie znaczącą, jak wężom i gadom daje czasem barwę ziemi, po któréj pełzają, aby tém łatwiéj na swą ofiarę mogły się zaczaić.
Oczy nie miały wyrazu, biegały niespokojnie, złapać je było trudno, nie mówiły nigdy nic. Na dobitkę Trybulski, mówiąc, bełkotał i najmniejszego nie miał daru wymowy. Kto go nie znał, aniby na niego chciał spojrzéć.
Witold z nim był na téj saméj stopie poufałości stosunków, co z hrabiną Idalią. Dla Trybulskiego nie miał tajemnic, chwalił się przed nim nawet z tych swych czynności, których wstydzić się był powinien. Było w zwyczaju, że hrabia go po staréj poufałości łajał, szydził z niego, obchodził się z nim jak ze ścierką, co nie przeszkadzało, że Trybulski go kochał i uwielbiał.
Znali siebie i swoje interesa wzajemnie tak doskonale, że im nigdy nic nie uszło, co się tyczyło jednego lub drugiego.
Aby dać wyobrażenie tonu, którym Witold przemawiał do tego powiernika, powiemy, że zwykle witał go konceptem:
— No, Trybula, ileż ta nakradłeś pieniędzy i ilu przez ten czas okpiłeś ludzi?
Trybula ruszał ramionami, śmiał się, starczyło mu to za pochwałę, i odpowiadał:
— Kochane moje panisko! bodajeś zdrów był! Niéma się czém chwalić, ludzie strasznie wyrozumnieli.
W przekonaniu hrabiego Witolda, jeżeli kto, to Trybulski mógł dostarczyć hrabinie Idalii zgubionego syna. Do takich spraw trudnych był człowiek jedyny, genialny, mówił hrabia.
Zwierzyć mu się można było bezpiecznie; zdradziłby nieochybnie każdego innego dla własnego interesu, ale hrabiego nigdy. Dla niego gotów był nawet do poświęceń.
Są takie słabości w ludziach niewytłómaczone. Kto wié? może gdyby hrabia Witold był szlachetnym, nieposzlakowanym, a nie takim łotrem i zepsutym człowiekiem, Trybulski nie miałby dla niego ani téj sympatyi, ani takiego uwielbienia. Mówił sobie zapewne: Przecież to pan z panów, więc kiedy jemu wolno, czemuż mnie nie?
Nie miał stałego miejsca pobytu pan Oskar, najczęściéj jednak przesiadywał w Lublinie, gdzie miał dworek na przedmieściu. Interesa lichwiarskie, procesa, nabywanie różnych wierzytelności, sprowadzały go czasami i zatrzymywały w Warszawie. Naówczas regularnie przychodził zrana, na ciepłe nóżki, do Witolda, siadał przy jego łóżku i cieszył się kochanym paniczem.
Właśnie gdy rozmyślał o synu zgubionym Witold, nadjechał i nadszedł do niego jednego ranka Trybulski.
Poznawszy go po chodzie zdaleka, hrabia począł krzyczéć z łóżka.
— A bywajże, bywaj, hospodynie miły... chodź łajdaku, bo mam pilny interes. Gdzie o szelmostwo chodzi, bez szelmy obejść się nie można.
Trybulski dziękował i śmiał się.
Po bardzo krótkich preliminaryach rozmowa poczęła się niezmiernie ożywiona. Zamknięto drzwi.
Witold opowiedział najprzód historyę hrabiny Idalii Trybulskiemu, któremu wiele słów nie było potrzeba, pojmował i domyślał się z łatwością nadzwyczajną. Nim dokończył, już pan Oskar wiedział, czego po nim żądać miano.
— Ale słuchaj i wraź sobie dobrze w pamięć — dodał Witold. — Ja się do tego nie mieszam, ja o niczém nie wiem. Hrabina Idalia nie powinna się domyślać nic. Ty robisz sam; będzie źle, spadnie na ciebie, a ja piérwszy szczuć będę na oszusta. Powtarzam ci, umywam ręce. Sprawa twoja, rozumiesz?
Trybulski siadł, ręce dwie złożywszy i wbiwszy palce w usta, zadumał się, pokiwał głową.
— Licho wié, czy ja się tego podejmę — rzekł. — To pachnie kryminałem, ja takich spraw nie lubię, a kiedy człowiek ryzykuje się wisiéć, niechby wiedział za co. Hrabinie to da pół miliona, a mnie co? Dla miłości jéj, a choćby i waszéj, panie hrabio, nie pójdę przecie z kamieniem u szyi w studnię.
— Ale, głupi Trybulko — przerwał hrabia — jakże możesz myśléć, że kto od ciebie darmo wymagać tego będzie?
— Nie widzę hypoteki — ruszając ramionami, rzekł Trybulski — a jak pana hrabiego kocham, wolałbym stracić co własnego grosza, niż w taką wléźć kabałę.
— Ja ci poręczam, jeżeli się uda, tysiąc czerwonych złotych! — zawołał hrabia.
Rozśmiał się Trybulski.
— Za jakiegoż pan hrabia mnie ma głupca — rzekł. — Czyż ja kiedy pieniądze jego widziałem? czy pan je możesz dać? A gdyby hrabina dała, czyżbyś mi je wypłacił? Facecya!
— Nie wierzysz mojemu słowu? — odparł Witold.
— Pan sam mnie tego nauczył, że słowo wiatr — dodał Trybulski. — Nie chcę rąk paskudzić! nie, nie.
Pomysł użycia Trybulskiego był bardzo dobrym, ale sposób skłonienia go do podjęcia się sprawy téj — trudnym do wynalezienia. Stary wyga był nadto ostrożny, a mimo całéj miłości dla swego panicza w kaszę tę léźć sobie nie życzył.
Potrzeba było namówić go, aby on sam proprio motu poszedł ofiarować usługi hrabinie Idalii, a Witold mu obiecywał, że ona tysiąc dukatów złoży u bankiera.
I tak nawet niechętnie przystępował do roboty Trybulski, ledwie Witold łajaniem, prośbami, naleganiami wymógł na nim, iż obiecał pomyśléć o tém.
On sam trzymał się ostrożnie na boku.
Konferencya ostatnia z matką dała poznać w Trybulskim człowieka, którego się z powierzchowności nie domyślała. Wybadał ją tak, przejrzał papiery, przypatrzył się miniaturze pozadawał tyle pytań, połapał tyle szczegółów, że hrabina powzięła o nim wielkie wyobrażenie.
Po tém wszystkiém zniknął z horyzontu pan Oskar i dwa miesiące upłynęły, a nie dał najmniejszego życia znaku.



Była wiosna już... Po Wielkiéj Nocy, nim się towarzystwo arystokratyczne rozbiedz zdołało za granicę i na wilegiatury, bawiono się jeszcze w tych domach, które zabaw potrzebują, bo innego jak bawiące się życie nie rozumieją.
Nie były to bale zapustne, ale rauty, obrazy, szarady, teatra amatorskie i tym podobne pod pozorami różnych celów dobroczynnych rozrywki. Tańcowano dla paralityków, śpiewano dla ślepych, grano komedye na instytut moralnie opuszczonych dzieci i t. p. Dobroczynne cele mają ten przymiot dobroczynny, że przez nie, jak przez filtr przeszedłszy, każda czynność wychodzi czystą i klarowną.
Osoby, z któremiśmy się poznali w ciągu tego opowiadania, nie wyjmując chylących się ku ruinie Strzeleckich, stały dotąd na stanowiskach tych samych prawie, na którycheśmy je widzieli w rozdziałach ostatnich.
Hrabi Adasiowi, którego długi przypierały do muru, udało się nadzwyczaj szczęśliwie odwlec katastrofę. Sprzedał rujnujące go konie wyścigowe wcale nieźle, ktoś mu pieniędzy pożyczył, krzyczące dłużki dostały coś na poczekanie, a hrabia jadł, pił i był tak wesół, jak za najlepszych czasów. Hrabina ciągle jeszcze uwodziła starych Bartskich tém, że im wkrótce sprowadzi wnuka.
Hrabia Witold, nie zmieniając trybu życia, czekał na coś i nie rozstawał się ze Strzeleckimi.
Chociaż w duszy hrabiny Idalii panował niepokój okrutny, choć losy się jéj ważyły, a Trybulski nie dawał znać o sobie, dopóki żyła w tym wielkim świecie, w którym się tak koniecznie utrzymać starała, nie mogła się uwolnić od wkładanych przez wymagania jego obowiązków.
Musiała więc występować na jakieś przytulisko w roli Maryi Stuart, pokazywać się na wszystkich zebraniach i brać loże na wszystkie amatorskie dobroczynne teatra.
Z jak różnych się one czasem żywiołów składać musiały, wié o tém każdy, co kiedy dotknął tych trudnych zadań towarzyskich. Obok najarystokratyczniejszych imion, gdy zabrakło aktora, musiano go często szukać choćby w warstwach poślednich. Czego się nie robi dla dobroczynności?
W dwu komedyjkach jednego wieczora tak zabrakło jakoś kochanków, że sprawujący obowiązki reżysera, artysta, z którym Lutek Pawłowicz, namiętny teatru miłośnik, był w przyjacielskich stosunkach, zaproponował mu, ażeby sił swych sprobował.
Lutek się palił do wystąpienia — ale się obawiał.
Matusia Pawłowiczowa, przestraszona także, nie chciała pozwolić, aby publicznie się pokazał na scenie.
Ale nie było piękniejszego chłopca do téj roli ani inteligentniejszego... reżyser się uparł, a Lutek opierał się tak miękko, a matusia taka była słaba dla niego, iż do grona amatorów, poświęcających się dla biednych, został wprowadzony.
Było to jego piérwsze zetknięcie się z tym światem, który potajemnie oddawna go pociągał ku sobie.
Lutek, zgadzając się grać, położył za warunek, aby mu, rozumié się płatne, ale w piérwszym rzędzie miejsce zapewniono dla matusi. I temu się opierała Pawłowiczowa, lecz począł ją całować po rękach i zwyciężył.
— Ja matusię sam ubiorę do tego teatru — rzekł — zobaczysz, jak będziesz ślicznie między temi paniami wyglądała.
I nie na żart o ubieraniu matki mówił Lutek.
Sam elegant, od dawna już czuwał nad tém, ażeby się matusia nie opuszczała i wyglądała pięknie. Musiała go słuchać. Wybierał jéj kapelusze, czepeczki, wdrażał do skromnéj ale smakownéj elegancyi.
Nie pozwalał na to, aby mu matusia wyglądała ubogo a pospolicie.
Wymógł téż to na niéj, że miała około siebie większe staranie, nie wychodziła z domu bez rękawiczek, obuwie brała u najlepszego szewca, a suknie u najsłynniejszéj szwaczki.
— Co ten chłopczysko ze mną robi! — skarżyła się przed Grzegorzewiczową. — Ubiera mnie jak lalkę, aż mi wstyd, ale myślę sobie, że jemu znowu byłoby przykro, gdybym chodziła jak flądra, on taki śliczny, a tyle ma smaku.
Miłość synowska we wszystkiém się tak objawiała w Lutku. To ubieranie matusi dawało poznać serce człowieka.
Na próbach Lutek, który tu nikogo nie znał i znanym był tylko reżyserowi, uczynił jak najlepsze wrażenie. Miał wrodzoną w obejściu się elegancyę, ton dobry, wdzięk, dystynkcyę, tak, że panie wierzyć prawie nie chciały, ażeby to być mogło mieszczańskie dziecko ze Starego Miasta.
Nawet francuzkim akcentem, który mu pozostał po piérwszéj matce, w zdumienie wprawiał. Powinszowano zdobyczy reżyserowi, i rozpoczęły się repetycye, próby.
W komedyjce, która była czémś więcéj opracowaném, niż proste lever du rideau, obok młodziuchnego kochanka występowała ingenue, dzieweczka równie szczęśliwie wybrana pod względem powierzchowności i inteligencyi. Za piérwszém poznaniem się z nią, gorącego temperamentu, marzyciel młody, Lutek uradował się niezmiernie, widząc, że udawać miłość dla ślicznéj, zaledwie dorastającéj dzieweczki, wcale go kosztować nie będzie.
Zwała się ona Olesią Kurszanką, a należała do tych istot w świecie, rzuconych na łaskę losu, z których i gwiazdy się czasem rodzą i czarne aerolity.
Przez matkę i babkę sierota, Olesia miała w najwyższych sferach pańskich mnóztwo z sobą spowinowaconych, cioć, babek, wujaszków, kuzynów i kuzynek. Bez grosza majątku, jako śliczne dziecię brana w opiekę z kolei przez różnych krewnych, którzy się nią rzucali, gdy im zawadzała, Kurszanka wychowała się, zawczasu smutnego nabierając doświadczenia, że na niczyje serce, miłość, bezinteresowność rachować nie było można. Bawiono się nią, jak ładną laleczką, dla fantazyi; zdawano potém na sługi, gdy się naprzykrzyła rozrywka; mieniano się, czasem zostawiano u ekonomów, niekiedy przybierano do towarzystwa rówieśnic kuzynek, którym służyć i za które pokutować musiała. Słowem, biedna Olesia w dzieciństwie już na sobie doświadczyła, czém są serca ludzkie, przecierpiała wiele, pozbyła się wszelkich złudzeń.
Mogło ją to zepsuć, ale Bóg się opiekuje takiemi sierotami i serca ich osłania od zarazy. Gorycze życia są czasem trucizną, ale i lekarstwem bywają. Kurszanka, teraz piętnastoletnia zaledwie, a umysłem nieskończenie dojrzalsza, niż wiekiem, wyrosła na zachwycającą istotę. Zazdroszczono jéj piękności, a więcéj daleko należało może zazdrościć jéj tego wykształcenia, które sama sobie była winna.
Nikt z pewnym ciągiem i staraniem nie zajmował się nią; ona sama, widząc się tak rzuconą, uczyła się chciwie, kradła książki, czytała, pisała, naśladując szczęśliwsze kuzynki, które na nią z politowaniem i dumą spoglądały.
Dziewczę, którego nikt niczego nie uczył, talentami i dowcipem przechodziło te, dla których sprowadzano najdoskonalsze nauczycielki i nauczycieli. Zarazem wszakże los na charakter oddziałał, obok naiwności dziecinnéj Olesia miała już rozczarowanie starych ludzi. Nie wierzyła ani w szczęście, ani w serce. To połączenie dziwne dziecinnéj prostoty z rozumem nad wiek czyniło ją oryginalną.
Oprócz zdolności nadzwyczajnych, przebiegłości zdumiewającéj, wszystkich swych umysłowych przymiotów, Olesia odebrała w kolebce wyposażenie dla kobiety zarazem bardzo drogie i bardzo niewygodne.
Była niepospolicie piękną, a rodzaj piękności jéj nie miał w sobie nic trywialnego. Średniego zaledwie wzrostu, blondynka, z włosami niemal rudawemi, niezmiernie obfitemi, miała twarzyczkę małą, a tak delikatnie wyrzeźbioną i takiemi cudnemi ozdobioną oczyma niebieskiemi, taki uśmieszek figlarny, takie ząbki perłowe, figurkę zręczną, nóżkę i rączkę arystokratyczną, tyle było szlachetności w jéj ruchach, dźwięku w głosie, wyrazu w spojrzeniu, że kto ją raz widział, nigdy zapomniéć nie mógł.
Był to dość u nas pospolity typ blondynki miluchnéj, ale podniesiony do ideału i ożywiony duszą rozbudzoną, umysłem przedwcześnie rozwiniętym.
Los swój smutny winną była Olesia szczególniéj swoim przymiotom i darom. Gasły przy niéj rówieśnice, zazdroszczono wrażenia, jakie obudzała. Zupełnie się jéj pozbyć nie mogły rodziny, z któremi była spokrewnioną; dla staruszek i staruszków była usłużną i pożyteczną, za to młodsze pokolenia nie mogły jéj znosić. Wymyślano, że była złośliwą, że miała języczek ostry, że okazywała skłonność do zalotności i t. p.
Życie jéj w tym świecie, w którym dotąd była niewolnicą, dla każdéj innéj zwałoby się nieznośném. Cierpiała wiele, upokarzana, prześladowana, nie śmiejąc się bronić, bo jéj wyrzucano niewdzięczność, ale nauczyła się niemal wesoło los swój znosić. Wyzwolić się piętnastoletniemu dziewczęciu ani było podobna.
W teatrze amatorskim nigdyby pewnie nie dano jéj wystąpić, bo nie chciano, jak mówiono, rozbudzać w niéj próżności i zarozumienia oklaskami, ale złożyło się tak, iż nikogo nie było, reżyser, przyjaciel Lutka, wybrał ją i nalegał, widowisko było zagrożone, i pani hrabina ***, u któréj Olesia była na opiece tymczasowéj, choć niechętnie zezwolić na wystąpienie musiała.
Od piérwszéj próby zachwycony reżyser przepowiadał niesłychane powodzenie. Rola tém mniéj miała kosztować Olesię, że zupełnie do jéj charakteru, wieku i usposobienia przypadała. Była jakby stworzoną dla niéj.
Równie szczęśliwym był Lutek, bo i jemu przypadło grać młodzieniaszka takiego prawie, jakim był w istocie.
Reżyser zaprezentował ich sobie.
Zarumieniona ale śmiała Olesia wesoło powitała przyszłego swego kochanka, który daleko mniéj okazał odwagi przy piérwszém spotkaniu się, niż ona.
Z obu stron wrażenie było sympatyczne. W tym wieku znajomości robią się prędko i łatwo. W kilka godzin piérwsze lody były rozbite, a Olesia szczególniéj nic się już nie obawiała kochanka i rozrządzała nim jak posłusznym niewolnikiem.
Lutek olśnionym się czuł i zachwyconym. Piérwszy raz w życiu zbliżał się do takiéj istoty czarującéj, idealnie pięknéj, a w obejściu się tak naturalnéj i miłéj.
Czytano role, słuchano uwag starego reżysera, Olesia odzywała się nadzwyczaj śmiało, posiedzenie mignęło jak błyskawica. Ciekawe ciocie i kuzynki, którym Lutek się podobał bardzo, z przekąsem potém powtarzały, że dziewczyna ma we wszystkiém szczęście i ów młokos mieszczanin, ów jakiś Pawłowicz, wyglądał jak książątko.
Przy drugiém spotkaniu Olesia się przekonała, że nie zbywało mu na talencie i żywości umysłu. Porozumiewali się półsłowami. Sympatya rosła z każdą chwilą.
Starsze panie napróżno oczekiwały, ażeby plebejusz zdradził się jakąś trywialnością. Lutek był obdarzony przedziwnym instynktem. Nie szkodziło mu i to, że zamożny, pieszczony przez matkę, ze stroju i wystąpienia wcale na proletaryusza nie wyglądał. Elegancki ubiór, świeże rękawiczki w tym świecie wysoko się cenią.
Po drugiéj próbie, gdy zaczęto odczytywać inną komedyę, do któréj ani Lutek, ani Olesia nie wchodzili, Pawłowicz ośmielił się usiąść przy niéj. Zaczęła się poufna rozmowa.
Kurszanka przy całéj swéj prostocie i naiwności była bardzo śmiała. Nie wahała się więc i Lutka zaraz badać o niego samego i wyspowiadać mu się, kim była.
— Rodzice mnie w dzieciństwie odumarli — mówiła — nie znałam ich. Wychowali mnie dalecy krewni, których tu mam bardzo, bardzo wielu. Im z tém zapewne niewygodnie, ale cóż ja temu winna? Podawali mnie sobie z rąk do rąk jak piłkę. Teraz mieszkam u hrabiny ***, późniéj nie wiem gdzie los mnie rzuci. Wszyscy prawie, których pan tu widzi, począwszy od babuni hrabiny do wujaszka księcia, są mniéj więcéj ze mną spowinowaceni, z czém się nie chwalą. Zawadzam im, niestety!
Uśmiechała się dziecinnie.
— Widziałam daleko więcéj świata — mówiła daléj — niż się zwykle zna go w moim wieku. Czuję się starą, tyle już doświadczyłam i przeżyłam.
Lutek słuchał z gorącém współczuciem.
— Pani się ogaduje — wyjąknął nieśmiało.
— Ale nie, nie! — przerwało dziewczę — zobaczysz pan, przekonasz się, jaka jestem nieznośna, zepsuta, nawet zła. Wszyscy mi to mówią. Słyszę to codzień. Kuzynki obawiają się mnie, ja sama w końcu zaczynam być dla siebie wstrętliwą. Okropną panu dali kochankę, ale szczęściem, gdy raz odegramy swoje role, wszystko skończone.
— Ja nie wiem — odparł grzecznie Lutek. — Dla pani zapewne zapomniéć będzie łatwo... ale ja zachowam te chwile w pamięci, jako najmilsze w mém życiu.
— Spodziewałam się słowo w słowo tego, co pan czułeś się w obowiązku mi odpowiedziéć — rozśmiała się. — C’etait de rigueur!
Lutek się zarumienił.
— Prawda — rzekł — ma to pozór bardzo spowszedniałéj grzeczności, ale nią nie jest.
Olesia podziękowała ukłonem.
W kilka chwil potém zdradziła, mimowoli może, trochę złośliwości, odpowiadając na pytania Lutka, który, nie znając tu nikogo, ośmielił się ją prosić o nazwiska osób przytomnych.
— Ta! na prawo! — mówiła żywo, rzucając oczyma — brosza wielka z kameą? Ciocia hrabina. Byłam u niéj przez półtora roku jako towarzyszka jéj córki. Jednego pięknego poranka stłukłam filiżankę saską, a że kuzynka oddawna życzyła sobie, abym coś stłukła, nie mogła patrzéć na mordercę jéj ulubionéj łupinki. I tak rozstaliśmy się.
Na lewo, ta wspaniała postać, to stryjeczna babunia. Jakże być może, ażebyś pan jéj nie widział nigdy, choćby w lożach piérwszego piętra, w teatrze. Przecież całe miasto ją zna. Słynie z bogactw, a że jest bezdzietną, ma całe grono famili nadskakującéj.
Dwa lata byłam na opiece u niéj, ale nie dosyć się umiałam zastosować do wymagań. Znajdowała mnie zbyt żywą, nadto swawolną, posądzała o złośliwość.
Ach! nigdzie już tak doskonałych obiadów jeść nie będę.
Przeglądowi temu osób przytomnych, oprócz rysów ciemnych, nie zbywało i na światłych. Olesia umiała oddać sprawiedliwość nawet tym, którzy się względem niéj znaleźli mniéj życzliwie. W ogóle jednak gorycz życia, nagromadzona w sercu, przebijała się w tych naprędce kreślonych obrazkach.
Lutek się musiał jéj także wyspowiadać trochę, lecz nie wiele miał do opowiadania. Z zapałem tylko odmalował jéj swoją matusię, nieboszczyka ojca, a o sobie, o swojéj przyszłości nic pewnego nie miał jeszcze. Wstydził się tego, ale nie wiedział, czém będzie.
— Pan jesteś szczęśliwy, bo możesz sobie wybrać drogę, która mu się najlepiéj podoba — odezwała się Olesia. — Mnie nie wiem jaki los czeka, ale przeczuwam, że będę musiała być posłuszną i z zamkniętemi oczyma tam iść, gdzie każą, a los pewnie zrządzi, że każą tam, gdzie jabym nie życzyła sobie.
— Czy pan jesteś fatalistą? — spytała nagle.
Okazało się, że Lutek nie wiedział sam, czy był fatalistą, ale dla ślicznych oczek Olesi gotów był nim zostać.



Tego wieczora powróciwszy do domu, gdy począł matusi opisywać Olesię, mówić o niéj, z zapałem, powtarzać, co od niéj słyszał, nie było temu końca. Pawłowiczowa, lękając się wszystkiego dla syna, zaczęła się obawiać, aby się nie zakochał. Nie powiedziała mu jednak, co myślała.

Słuchała nie przerywając prawie.
— Zobaczysz ją, matusiu, zobaczysz i będziesz jak ja zachwyconą — dodał Lutek. — Wszyscy jéj to przyznają, nawet zazdrosni, że piękniejszéj nad nią blondynki niéma na świecie. Ale to nic, powiadam matusi, kto jéj bliżéj nie poznał.
— Ale jakże ty możesz sobie pochlebiać, abyś, parę razy ją widząc, znał już bliżéj? — spytała matka.
— A bo ona taka jest — odparł Lutek — otwarta, szczera, niemal dziecinna...
Rola młodego kochanka nie wymagała nic więcéj nad przyzwoite ubranie poranne, ale Pawłowiczowa, niespokojna, chciała, aby to było coś nadzwyczaj wykończonego, pięknego, i poleciła zamówić u najpiérwszego krawca.
Oprócz tego Lutek powinien był miéć drugie ubranie wieczorowe na wypadek, gdyby go zaproszono po teatrze razem z innymi artystami.
Pawłowiczowa miała zręczność przy tém kupić dwie szpilki paryzkie i dwa brylantowe guziczki do koszuli dla Lutka, bo chłopak musiał jak paniczyk się prezentować. Cieszyła się zawczasu ważeniem, jakie piękność jego uczyni.
Po wielu a wielu próbach, ostatnia, w kostiumach już, w teatrze samym, mogła uchodzić za przedstawienie. Zaproszonych gości znalazło się mnóztwo. Lutek i Olesia byli doskonale przygotowani, tak, że bez suflera mogli się obejść.
Jemu brakło w piérwszéj scenie odwagi, ale przytomność, śmiałość, swoboda, z jaką wystąpiła Olesia, pomogła nastroić się do tego diapazonu.
Oklaskami okryto oboje. Pawłowicz! Co za Pawłowicz? To chyba pseudonym, odzywano się po kątach. Prześliczny chłopak, et si distingué.
Kilka starszych pań kazało go sobie prezentować. Z nałogu się odzywały po francuzku, a odpowiedź Lutka zachwyciła je akcentem doskonałym i swobodą.
Mężczyźni naturalnie piérwszeństwo przyznawali Olesi, gasł przy niéj Lutek, którego znajdowano trochę sztywnym i wymuszonym. Komedyjka podobała się nadzwyczajnie, a druga, po niéj następująca, nie uczyniła tak dobrego na słuchaczach wrażenia, naturalnie przypisano to autorowi.
Był daleko i szczęściem nie wiedział o tém.
W spoczynku za kulisami Olesia jak ze starym znajomym spotkała się z Lutkiem.
— Dobrze pan grałeś — odezwała się, podając mu rączkę — bardzo dobrze, ale czuć było, że grałeś i żeś nie zapomniał o publice, która patrzyła i płakała. Mnie się zdaje, że należy koniecznie ignorować publiczność.
— Gdyby można! — westchnął Lutek.
— Ja, przyznaję się panu, nie mam dla niéj tak wielkiego szacunku, abym się troszczyła o nią — dodała, uśmiechając się Olesia. — Sprobój pan pojedyńczo ocenić, z czego się ten tłum składa, a przekonasz się, iż nie jest straszny. Co mnie obchodzą te zera, gdy cyfry niéma przy nich?
— Więcéj jeszcze niż o publiczność, idzie mi o to, abyś pani nie gniewała się na mnie — rzekł Lutek.
— Nie, ja daję panu oznakę mego najwyższego zadowolenia — rozśmiała się Olesia — tylko nie gniewaj się pan na mnie. O ile ja stworzoną może jestem na komedyantkę, w panu nie widzę talentu i winszuję mu tego. Grać rolę kochanka, gdy się ma lat... ile pan ma lat?
— Zaczynam dziewiętnasty — rzekł Lutek, rumieniąc się.
— Domyślałam się, masz ośmnaście — śmiejąc się, poprawiła Olesia. — W tym wieku nie trudno kochać, ale ja, ja, wiész pan, mogłabym grać rolę staréj, złośliwéj czarownicy!
Zaprotestować chciał Pawłowicz, uciekła.
W dniu przedstawienia teatrzyk Dobroczynności był przepełniony i ledwie starczył dla elity towarzystwa, tak, że z góry przepowiadano, iż dla pospolitéj rzeszy potrzeba będzie powtórzyć.
W piérwszym rzędzie krzeseł sam Lutek umieścił ubraną przez siebie matusię. Staranie, z jakiém ją wystroił poczciwy chłopak, nie nadało jéj wprawdzie dystynkcyi, któréj nie miała nigdy, ale uczyniło z niéj śliczny portret flamandzki, w którym słodycz i dobroć uderzały.
Cała prawie czarno, z małemi tylko dodatkami fioletu, Pawłowiczowa opatrzyć się musiała we dwie chustki, bo z góry była pewną, iż się z radości rozpłacze.
Ocierała łzy przez cały czas, gdy grał Lutek.
Wśród świetnego towarzystwa nie mogło braknąć ani hrabiów Strzeleckich, ani hrabiego Witolda.
Hrabina Idalia, nie spodziewając się wcale, aby ją widowisko zbyt zająć mogło, umieściła się tak, że przy podniesieniu zasłony nie widziała nawet występujących artystów.
Nagle głos Lutka usłyszawszy, jakby sprężyną jaką rzucona, odwróciła się blada, wlepiła oczy w niego, zaczęła drżéć, wargi się jéj poruszały i przez czas jakiś siedziała tak osłupiona.
Hrabia Witold siedział obok. Dostrzegł on, iż coś musiało mocno dotknąć sąsiadkę i piérwszą myślą jego było, że mogła tu spotkać Bartskich, ale staruszków nie było.
— Co ci jest? — szepnął po cichu.
— Mówić nie mogę — odparła hrabina Idalia.
Dopiéro po opadnięciu zasłony między aktami pochyliła się do ucha hrabiemu Witoldowi.
— Cud... ten chłopiec, który grał kochanka — rzekła — to żywy obraz Ryszarda. Jak upiór stanął on przedemną. To jego syn! to mój syn, to dziecko moje!
W głosie tym nie było radości, ale przestrach i uczucie, jakiego w ciągu lat wielu nigdy jeszcze hrabia Witold nie dostrzegł w téj kobiecie.
Mimowolnie uczuła się matką, zadrgały fibry macierzyńskie.
— Na miłość Boga — odezwała się do Witolda — idź za kulisy, dowiedz się, kto on jest? jak się nazywa?
— Niepodobieństwo — rzekł Witold — nie przecisnę się. Po skończeniu widowiska przyniosę wiadomość, przecież tajemnicy w tém niéma.
Idalia drżała z niecierpliwości.
Wchodząc w jéj położenie, przyjaciel począł sąsiadów badać, ale nikt a nikt nie znał tego pięknego młodzieńca. Domyślano się kogoś ze wsi, rzucano na chybił trafił imiona arystokratyczne.
Idalia mruczała ciągle na ucho Witoldowi:
— To on! to on! podobieństwo jest uderzające, nadzwyczajne, nie mogę się mylić. Głos, ruchy, postawa, cera, wszystko jak wykapane. To on! A! jaki piękny. Co za dystyngcya!
Hrabia Witold szydersko się uśmiechał.
Przyszedł mu na myśl Trybulski, który właśnie tego rana pisał do niego, oznajmując swoje przybycie. W liście nie było nic więcéj, ale hrabia gotów był przysiądz, że nie powraca z niczém.
Milczéć musiał. Wszystko to zdawało mu się dosyć zabawném.
Znalazłszy naostatek zręczność wymknięcia się na chwilę, Witold powrócił do Idalii, oznajmując jéj, że młodzieniec, syn kupca i mieszczanina ze Starego Miasta, nazywał się Pawłowicz, był majętny i nie było najmniejszego podobieństwa, aby przybraném był dzieckiem. Osoby znające Pawłowiczów upewniały, że był synem i spadkobiercą swego ojca.
Słuchając hrabina zakąsiła wargi.
— Bądź co bądź — odpowiedziała — ja muszę go poznać bliżéj. To mój Maks, nie może być kto inny. Ja to czuję.
— A! la voix du sang! — rozśmiał się hrabia. — Stare to dzieje, ale od czasów pani Radcliffe chyba już nikt w to nie wierzy.
Idalia nie odpowiedziała.
Piérwszy raz szyderstwo Witolda wydało się jéj nieznośném, a on sam obrzydliwym. Odwróciła głowę.
Głos ten krwi opierał się na niezmierném, uderzającém podobieństwie do ojca, którego mało co starszym poznała Idalia. Smutna, awanturnicza młodość stawała jéj przed oczyma. Brzemię to nosiła dotąd, bo przeszłości własnéj nigdy się pozbyć nie można. Ściga ona nas i mści się aż do zgonu.
Zaraz po widowisku postanowioném i ogłoszoném zostało, że ono w trzy dni późniéj ma być powtórzone. Olesia wychodziła, przeprowadzana przez Lutka, który zarazem matce rękę podawał, gdy na pożegnaniu zwróciła się ku niemu.
— Czy mogę pana prosić, abyś był łaskaw przyjść na jeszcze jedną próbę jutro do teatru. Mam w myśli zrobić niespodziankę widzom i grać gorzéj, czy lepiéj, nie wiem, ale inaczéj. Pan mi do tego jesteś potrzebny.
Lutek przyrzekł się stawić. Przez ten czas, gdy szli razem, Pawłowiczowa miała okazyę przypatrzéć się Olesi; znalazła ją piękną, ale śmiałość zbytnia dziewczęcia nie bardzo się jéj podobała.
Olesia ze łzami na oczach miała zręczność szepnąć na ucho Lutkowi:
— Jaki pan jesteś szczęśliwy, mając taką matusię. O! mój Boże, dałabym za nią jedną wszystkie moje hrabine.
— I bądź pani pewną — odparł półgłosem chłopak — że jabym jéj nie oddał za nie.
Miała słuszność piękna Kurszanka, iż stworzoną była, a raczéj, że ją los jéj usposobił na artystkę. W téj roli, którą grała, znajdowała tyle odcieni, iż na drugie przedstawienie chciała ją zupełnie uczynić odmienną, a równie naturalną.
Lutek, choć był zachwycony pomysłem, znajdował, że każda rola tylko w jeden sposób dobrze i właściwie odegraną być mogła. On starał się odgadnąć autora, ona lekceważyła sobie go i chciała miéć swobodę interpretacyi.
Wymogła nawet na Lutku w końcu, że, ulegając jéj życzeniu, trochę grę swą zmienić musiał, ale Olesia niezbyt była z niego kontenta.
— Pan nie jesteś stworzonym na artystę — mówiła, potrząsając główką.
— Ja nie wiem, na co i do czego jestem stworzony — odpowiedział Lutek — ale to pewna, że teatr bardzo lubię.
— To co innego — mówiła Olesia. — Pan mi się przyznałeś, że tak samo lubisz muzykę, malarstwo i różne ładne rzeczy, ale miłośnictwo sztuki a powołanie do niéj to są rzeczy dwie bardzo różne.
— I zdaje mi się, że ja skromnym miłośnikiem będę musiał pozostać na zawsze — rozśmiał się Lutek.
— Tak — dodała Olesia, zawsze śmiała i nie umiejąca się powstrzymać — ale kto chce być miłośnikiem tych rzeczy pięknych i sztuk pięknych, powinien się z góry do tego przygotować, że go to wiele pieniędzy kosztować będzie. Zbieraj więc ich pan jak najwięcéj. Artyści robią pieniądze, dyletanci je tracą.
— Ale i pani nigdy nie będziesz artystką — przerwał Lutek, ośmielony trochę. — Masz pani tyle cioć hrabin, krewnych bogatych i tytułowanych, że jéj pewnie nie pozwolą się skompromitować.
— A! a! ale ja o pozwolenie ich pytać nie będę, gdy mi przyjdzie fantazya — rozśmiała się Olesia — a, wierz mi pan, one tak będą szczęśliwe, iż się mnie wyrzec znajdą powód słuszny, iż gotowe przebaczyć potém, szczególniéj, gdy zostanę sławną. Naówczas będę przypominać Ristori i t. p.
Dobrym tym swoim humorem i otwartością Olesia zupełnie podbiła Pawłowicza, rozkochał się i nadzwyczaj mu było przykro pomyśléć, że po teatrze amatorskim więcéj już jéj nie zobaczy.
Smutny, między aktami przyszedł się z nią pożegnać.
— Muszę pani podziękować — odezwał się — żeś mnie raczyła przyjąć do grania z sobą. Było to dla mnie wielkiém szczęściem, ale po niém zostanie mi smutek, bo gdy raz ostatni zapadnie zasłona, wszystko skończone, i muszę sobie powiedziéć, że żegnam panią na zawsze!
Olesia uważnie, długo wpatrzyła się w niego i podała mu rączkę, z początku nic nie mówiąc. Nie przybrała nawet zrazu szyderskiego tonu swego i odezwała się tylko:
— Dlaczego to ma być pożegnanie na zawsze? Ludzie się dziwnie na świecie spotykają.
— W tych kołach, w których pani żyjesz, ja nie bywam wcale — odparł Lutek — dobijać się do nich ani mogę, ani chcę.
— Dobrze czynisz — przerwała Olesia — gra świecy nie warta, trudności mnóztwo, a na zupełne przyswojenie rachować nigdy nie należy. Posługiwanoby się panem, dając mu czuć ciągle, że jesteś na łasce. Po cóż się tak upokarzać nadaremnie?
Możemy się jednak spotkać jeszcze gdzieś na świecie, bo ja prawdopodobnie wyśliznę się z tych kół. Mam lat piętnaście dopiéro, choć czuję się znacznie starszą. Uciekać teraz byłoby zawcześnie, lecz mam niewzruszone postawienie, jak tylko będę mogła zdobyć sobie niezależność.
— To najłatwiejsze — rzekł Lutek — bo, wychodząc za mąż, znajdziesz ją pani, a za mąż wyjść będzie bardzo łatwo.
Zaczęła potrząsać głową.
— Jakie to pan masz wyobrażenie o mnie — rzekła. — Dzisiejsza moja niewola nie jest przynajmniéj wiekuistą, gdy małżeństwo straszniejsze daleko. Ja téż za mąż iść! a! niech Pan Bóg broni! ani myślę! Prędzéj artystką zostanę, to mi się nawet uśmiecha. Nie żegnam więc pana, bo jesteś miłośnikiem teatru i rachuję na jego oklaski.
Uśmiechnęła mu się, popatrzyła w oczy i tak się rozstali.




Z drugiego przedstawienia w teatrzyku dobroczynności, na którém hrabina Idalia była także, wróciła do domu jeszcze mocniéj rozgorączkowana, zniecierpliwiona, zaklinając hrabiego Witolda, aby jéj koniecznie w jakikolwiek sposób ułatwił poznanie Pawłowicza.

Napróżno jéj tłómaczył, że się wywiadywał o niego, iż niepodobieństwem było widziéć w nim Bartskiego, że miał żyjącą matkę, do któréj był nadzwyczaj przywiązany; hrabina Idalia upierała się przy swojém, płakała, złościła się, nie odstępowała od przekonania, że to być musiał jéj Maks.
Trwała jeszcze ta walka z hrabią Witoldem, która go męczyć i nudzić zaczynała, gdy rano, na ciepłe nóżki wszedł Trybulski, a raczéj wtoczył się swym kaczkowatym chodem i, ocierając pot, usiadł przy łóżku panicza.
— Z próżnemi rękoma wracasz, Trybula?
— Jakto? — uśmiechnął się dumnie gość. — Hrabia przecie wiész, że ja nie zwykłem wracać z niczém.
— Masz chłopca?
Trybulski zrobił minę dwuznaczną.
— No, mam — rzekł — ale jest rzecz taka. Choć ja nie jestem głupi, widzi pan, zawsze co wasze oko, to nie moje. Ja prostaczek, wy, panie hrabio, ho! ho!
Schylił się ku niemu.
— Nim się popiszę z chłopakiem, żeby pan téż go zobaczył i wyegzaminował, hę?
— Jakimże tytułem?
— Przez prostą ciekawość — rzekł Trybulski. — Pański jeden rzut oka zaraz dostrzeże, jeśli co jest, coby zdradzić mogło. Tylko dodać muszę, że ja to tak zrobiłem, iż chłopcu wmówiłem, że jest w istocie Bartskim, a potém douczyłem reszty. Biedaczysko, uśmiecha mu się być bogatym, gotów na wszystko.
— Gdzież on jest?
— Czeka na dole. Pozwoli hrabia, to ja go tu sprowadzę.
Podniósł się z siedzenia Trybulski. Witold pomyślał.
— Przyprowadź go do salonu, ja tymczasem choć szlafrok włożę.
Potoczył się Trybulski na schody i w kilka minut potém czekał w salonie razem z chłopakiem, którego z sobą przyprowadził.
Przybyły młodzieniec miał minę strwożoną i powierzchowność niezbyt pociągającą. Mógł miéć lat mniéj więcéj około dziewiętnastu, był brunet, rysów twarzy nie brzydkich, ale pospolitych i nic nie wyrażających, oprócz zahukania. Ruchy miał niezgrabne i w tak młodym wieku widoczną skłonność do otyłości. Umysł zdawał się w nim uśpiony. Ani stać, ani siedziéć, ani chodzić nie umiał, a zrobiwszy krok, trwożliwie się zaraz oglądał na swego kornaka.
Pańskiéj krwi, pochodzenia arystokratycznego nie było w nim najmniejszéj cechy, ni śladu.
Spoglądał z ukosa, nie dając sobie patrzéć w oczy.
Cera twarzy opalona, ręce namulane, dowodziły, że nie musiał próżnować. Trybulski starał się różnemi kosmetykami oddziałać na skórę i dokazał tylko tego, że była bardzo czerwoną.
Stali tak, milcząc, wpośrodku salonu, a przybysz ów nawet ciekawości nie okazywał przypatrzenia się dosyć eleganckiemu mieszkaniu, wbiwszy wejrzenie w podłogę, gdy hrabia Witold w pysznym szlafroku i fezie na głowie wszedł nagle.
Jedno spojrzenie na przyprowadzonego rzuciwszy, ramionami ruszył.
— Chłopisko jakieś — rzekł w duchu.
— Mam honor panu hrabiemu zaprezentować — rozpoczął, jąkając się Trybulski — młodzieńca, o którym mówiłem, godnego ze wszechmiar, aby się nim ktoś zajął. Los go bardzo nieszczęśliwy ścigał. Jest to sierota po panu Ryszardzie Bartskim.
Słysząc wymówione to nazwisko, młodzieniec, jak student lekcyi wyuczony, podniósł głowę i zaczął recytować żywo:
— Po śmierci... po śmierci nieboszczyka taty — tu się zająknął — po śmierci, matka biedna, nie mogąc, nie mogąc się mną zająć, oddała mnie starym państwu tu, w Warszawie, w Ogrodzie Krasińskich, ale ja tego mało co pamiętam, a potém oni mnie oddali na wieś, i takem się tułał, biedował, tylko to zawsze pamiętam, że mam imię Maks, że ojcu było Ryszard, a matce Idalia.
Gruby głos chłopca, wyrażanie się trudne, wzrok błędny, czyniły przykre wrażenie. Witold patrzył, nie mówiąc nic.
Wyrecytowawszy lekcyę, chłopak aż odetchnął swobodniéj i spojrzał na Trybulskiego, który się krzywił.
Hrabia Witold, nieporuszony, zimny, długo się wcale nie odzywał.
Znający go dobrze pan Oskar czuł już, że subjektum owe wcale mu się nie podobało, i dorzucił:
— Widać po nim, jakie to było zaniedbane, ale niechno, niechno odżyje, odje się, ośmieli, będzie z niego człowiek.
Uderzył się po czole.
— W głowie nieźle, ale nie miał czasu się rozgarnąć, musiał pracować ciężko.
— Siadaj pan — przebąknął Witold do młodego chłopca, który nieśmiało zaczął się oglądać, nie wiedział gdzie i jak ma siąść, nie umiał sobie poradzić z kapeluszem; zajął w końcu miejsce i spojrzał na Trybulskiego.
— Gdzież pan byłeś? — począł badać hrabia Witold.
— Na Wołyniu, proszę pana hrabiego — przebąknął mniemany Maks. — Na ostatku u hrabiów Czackich przy prowencie.
— A w szkołach?
— Tylko w elementarnéj — zamruczał Maks.
— Będziesz więc dużo miał teraz do uczenia się — szydersko trochę dodał hrabia Witold.
— A dlaczegoż jabym się nie chciał uczyć, to i owszem — rzekł bojaźliwie młodzieniec. — Ja nie od tego.
Niepodobna było mówić z nim dłużéj.
Witold, nie chcąc go upokarzać, dał znak Trybulskiemu i wyszedł z nim do sypialni, Maksa pozostawiając w salonie.
— Nie mam ci czego powinszować — odezwał się, drzwi zamykając za sobą. — Egzemplarz nieosobliwy. Ba! na bezrybiu i rak ryba, to prawda; ale się lękam, że ani matka, ani dziadowstwo nie zechcą się przyznać do niego. Okrutnie jest niezgrabny i bałwanowaty. Czy można będzie z niego co wykrzesać? Wąs mu się sypie.
Trybulski potarł głowę.
— No, nie mogłem innego sprokurować, to darmo! — odparł, ręce rozkładając. — Gdy żadnego niéma, nie powinni być trudni, a ja jestem pewny, że, dobrze go wytresowawszy, będzie z niego taki panicz, trochę ekscentryczny, jakich wielu.
— Honoru Bartskim nie zrobi! — rozśmiał się Witold.
— Dopytywałem pilno o obyczaje — szepnął Trybulski — wszyscy ręczą, że nie kradł, był pisarzem poczciwym, obowiązki spełniał pilnie. Ekonom dawał mu najlepsze świadectwo. Prawda, że za dziewczętami latał, że wódkę pije tęgo, no, ale to nie może być inaczéj. Na to młodość. Inni piją wino, on musiał gorzałkę.
Rozśmiał się Witold.
— Mówiłem ci, Trybulo — rzekł po namyśle — iż ja się w to nie mieszam. Prowadź go do hrabiny, jeżeli ona przyjmie, a Bartscy go od niéj wezmą, daléj niech sobie już będzie co chce.
— A moje tysiąc dukatów? — zagadnął Trybulski.
— Jabym ci za takiego bałwana i pięciuset nie dał — odezwał się Witold — lecz...
Ręką zamachnął.
Trybulskiego nie znała osobiście hrabina Idalia. Hrabia Witold przyrzekł jéj go wraz z Bartskim zameldować, ale niczego się więcéj nie podejmował.
Pan Oskar miał oczekiwać na wezwanie i oznaczenie godziny w małym hoteliku na Dziekance.
Następujący dzień upłynął cały, a Trybulski z elewem swym, nie ruszając na krok z ciemnéj izby, miał czas go mustrować, uczyć, przestrzegać. Mniemany Maks słuchał, chociaż potém się odzywając, strzelał okrutne bąki.
Z jednéj tylko funkcyi wywiązał się doskonale. Przyniesiono obiad niegodziwy z garkuchni, gdyż Trybulski nawykł był lada jakiém jadłem się obchodzić. Młodzieniec tak go zmiótł, talerze chlebem powycierał, kości poogryzał, że resztkami i pies-by się był nie pożywił. Chleba nie zostało ani okruszyny.
Trybulski go potém spytał, czy nie był głodny, zawahał się i odpowiedział skromnie:
— Żeby tak bardzo, to nie, ale-by się co przetrąciło.
Poprosił potém o piwo, wypił butelkę, a że z drugiéj pół zostało, wypróżnił i tę ze smakiem, poczém utrudzony, jak siedział na stołku, usnął i chrapać zaczął.
Trybulskiemu smętno się zrobiło.
Nazajutrz o oznaczonéj godzinie wprowadzono Trybulskiego z jego towarzyszem na dole w pałacu Strzeleckich do odosobnionego pokoju.
Nie czekali tu długo na hrabinę, która wbiegła poruszona mocno, oczy wlepiła w stojącego naprzeciw Maksa i aż się wzdrygnęła.
Nie witając się, nie mówiąc nic, padła na krzesło, zasłoniła oczy.
Trybulski się skromnie trzymał na boku.
Upłynęło dosyć czasu nim z trwogą i odrazą hrabina Idalia mogła przystąpić do egzaminu.
Najgorszém było to, że skłamała przed Bartskimi, iż wnuk ich wychowywał się w jednym z najznakomitszych zakładów pedagogicznych za granicą, a miała im przyprowadzić nieuka, który ledwie czytać i pisać umiał.
Należało więc przyznać się do fałszu, oskarżyć o zaniedbanie i narazić się na to, że Bartscy mogli takiego wnuka wcale nie chciéć odebrać, nie mając nadziei zrobić z niego człowieka.
Maks fałszywy tém okropniejszym się jéj wydawał, że świeżo miała widzenie prawdziwego, i obraz ślicznego chłopca, jak dwie krople wody podobnego do ojca, stał przed jéj oczyma.
Lecz tamtego ani dostąpić, ani pochwycić nie miała najmniejszéj nadziei, ni sposobu.
Im więcéj pytań zadawała temu synowi, tém bardziéj on się mieszał, bo do niektórych był całkiem nieprzygotowanym, a nie miał najmniejszéj zdolności i wykształcenia. Chcąc zaś skłamać, czynił to tak niezgrabnie, że rumieniec wywoływał na lica hrabiny, a Trybulski zęby aż ścinał.
Posłuchanie trwało bardzo długo.
Hrabina Idalia wahała się, rozpaczała, nie była pewna, co pocznie, nic stanowczego nie powiedziała Trybulskiemu, kazała czekać, wzięła adres i wyszła, nie okazując Maksowi, aby go za swe dziecię uznawała.
Ledwie była za drzwiami, gdy zmęczony młodzieniec szarpnął za rękaw Trybulskiego.
— Chodźmy jeść, mnie aż ckliwo, żeby byli choć dali się czém posilić — odezwał się grubiańsko. — Od Anasza do Kajfasza, człowiekowi pot ciecze z czoła, w żołądku burczy. Nim do tego państwa obiecanego przyjdzie, tylko się darmo męczyć trzeba.
Rad nie rad Trybulski musiał go do piérwszéj garkuchni zaprowadzić i pozwolił mu sobie samemu zadysponować, co chciał, aby miał wyobrażenie, co ten żarłok strzymać może.
Rozweselony młodzieniec tak się popisał, poczynając od miętówki, a kończąc na piwie, iż dwa razy mu pieczeń i po dwakroć flaki dawać musiano. Szczęściem nie był wybredny, i w końcu, poklepawszy się po żołądku, wyznał, że do wieczora gotów już być na czczo.
Następny dzień upłynął znowu na śnie i posilaniu się na Dziekance.
Hrabina Idalia pojechała do Bartskich.
Staruszkowie, już niemal straciwszy nadzieję, uwodzeni ciągle, wybierać się chcieli na wieś z powrotem.
Ukazanie się synowéj było im nadzwyczaj pożądaném.
Ale przybywała smutna, pognębiona.
Wyznała otwarcie pani Bartskiéj, że całym powodem zwłoki było to, iż, niestety, na cudze ręce zdane dziecko, nadzwyczaj zaniedbane, znalazła tak zbiedzone, ogłupiałe, zahukane, iż dotąd pracowała nad niém, aby się mogło lepiéj przedstawić dziadostwu.
— Niestety! wina to moja! położenia, okoliczności i ludzi, którzy moje zaufanie zawiedli — dodała. — Chłopiec jest takim, że mi go wstyd państwu okazać. Oszukano mnie, okradziono...
Zaczęła płakać, co jéj przychodziło z łatwością wielką.
Bartscy, znużeni oczekiwaniem, gotowi byli wnuka jakim był choć zobaczyć, aby się przekonać, co z nieszczęśliwego zrobiono.
Przestraszyli się, ale zarazem litość się w nich obudziła. Cóż sierota nieszczęśliwy winien był temu? Za co on miał winę matki okupować niedolą?
Bartska tylko uczuła wzgardę dla kobiety, która co krok kłamała, a dowodziła, iż wcale nie miała serca.
Naznaczono dzień następny dla zaprezentowania wnuka, a stary Bartski wymówił to sobie, ażeby nie mówiono mu, do kogo go wieziono.
Hrabina Idalia natychmiast posłała po Trybulskiego, i zamknęła się z przywiezionym Maksem.
Żywa, niecierpliwa, despotyczna, wzięła się do niego gorączkowo, ale gniewnie. Poczynając od chodzenia, ukłonu, miny, pokazywała mu wszystko, kazała powtarzać za sobą.
Zadawała pytania, poprawiała odpowiedzi, kazała je powtarzać po kilka razy, gniewała się.
Młodzieniec z początku znosił to dosyć cierpliwie, lecz po kilku godzinach okazał, na Trybulskiego się oglądając, chętkę do buntu.
— Jak Boga kocham! — zawołał do hrabiny — już nie wytrzymam. Wolę pójść w piecu palić u żyda.
Hrabina Idalia zdrętwiała.
Zaczęto go łagodzić i miękczyć, a Trybulski podszepnął jako najlepszy środek, aby go nakarmić.
Jakoż okazało się, że, podjadłszy dobrze, nawet stał się pojętniejszym.
Trwały znowu nauki różne do wieczora niemal, a nazajutrz, ubranego w suknie nowe, miała hrabina zabrać z Dziekanki.
— Pamiętaj to sobie — rzekła do odjeżdżającego — jeżeli się nie podobasz starym, znajdziesz się grubiańsko i głupio, powrócisz tam, zkąd przybyłeś.
Tego sobie nie życzył Maks i, gdy wyszli z pałacu, rzekł do Trybulskiego:
— Po co mnie wielkie państwo przy takiéj niewoli? Niechby dali parę tysięcy rubli tylko, dałbym sobie radę. A no, tyle muszą dać, choć dlatego, żebym milczał.
— I bez tego milczéć musisz — dorzucił Trybulski — lepiéj staraj się przypodobać, zrobią z ciebie człowieka; a jak zostaniesz magnatem, weź mnie za plenipotenta.
Maks obejrzał się na niego i głową poruszył dosyć dwuznacznie.
Z jak bijącemi sercami czekali staruszkowie Bartscy tego zapowiedzianego wnuka! Zapowiedź matki nie dozwalała się nic dobrego spodziewać, trapiło ich to zawczasu. Sama jéjmość, choć o tém nie mówiła mężowi, miała najmocniejsze postanowienie przyjąć takim syna Ryszarda, jakim go nieszczęsny los, niegodna matka oddawała.
Chciała sprobować, bądź co bądź. Podstawienie fałszywego wnuka ani na myśl im nie przychodziło, zdawało się niemożliwém.
Bartski, niewiele sobie obiecując po zaniedbanym ośmnastoletnim chłopcu, pragnął tylko, aby przynajmniéj powierzchowność miał przyzwoitą. Spodziewał się, że choć do pięknego Ryszarda był podobnym.
Gdy się drzwi salonu otwarły, a niemi weszła najprzód hrabina Idalia, za nią zaś strwożony znowu i onieśmielony pseudo-Maks, oboje Bartscy wstali i poruszyli się, śpiesząc ku niemu.
Chłopiec, taki, jakimeśmy go widzieli, nieokrzesany, niezdara, miał jedno dobre uczucie — szanował starych. Pamiętał tych, którzy się nim opiekowali sierotą, siwe włosy budziły w nim niemal religijne poszanowanie. W sercu téż złym nie był, choć bieda i opuszczenie zezwierzęciły go. Na widok Bartskich spokorniał, zląkł się i począł, nic nie mówiąc, całować ich po rękach, schylać się do kolan.
Uczyniło to niespodziane, a najlepsze wrażenie, rozpłakali się staruszkowie. Z za łez widzieli wprawdzie wielce niezgrabne stworzenie, lecz ono litość w nich nie odrazę budziło.
Przez chwilę oprócz płaczu nic słychać nie było. Piérwsze słowa, które na zapytanie dziadka odpowiedział Maks, zdradziły w istocie wielkie zaniedbanie, umysł mało rozwinięty, lecz dla tych, co kochać potrzebowali, były to rzeczy podrzędne.
Główna — mieli wnuka, mieli dziedzica imienia, cel w życiu.
Kazano Maksowi natychmiast pozostać u dziadostwa. Przystał na to z chęcią. Matka go pocałowała z czułością dosyć dobrze odegraną i pożegnała się wkrótce, wychodząc z bijącém sercem. Wszystko teraz zależéć miało od losu, od wypadku, od usposobienia dwojga staruszków.
Trybulski, gdy Maks mu nie powrócił, począł zacierać ręce.
— Tysiąc czątych — rzekł — nie chodzi piechotą, ale jeśli, uchowaj Boże, zechcą one wędrować przez palce hrabiego Witolda, oberznie mi je niezawodnie, bo o porękawiczném nigdy nie zapomina.
Nie będziemy opisywali piérwszych chwil pisarza prowentowego, spędzonych na łonie nowéj rodziny.
Dziad i babka w ciągu wieczora płakali razy kilka. Zdumiewali się ciągle. Młodzieniec najwięcéj był zachwycony naprzód wieczerzą hotelu, o jakiéj wyobrażenia nie miał, a ta go wprawiła w humor brylantowy; potém łóżkiem, na którém wyciągnąwszy się, rzekł do siebie:
— Jak Boga kocham, jestem Bartski i nie ustąpię. Będę jadł jak król, pił jak pan i spał jak aniołowie na obłokach. Niech robią ze mną, co chcą, poddam się wszystkiemu, a do prowentu nie powrócę! Adie!




Co człowiek na świat z sobą przynosi, a co na nim zdobywa? Jest to pytanie, narzucające się nieustannie psychologom.
Po rodzicach bierze w spadku organizm wyborowy, lub dwu różnych kombinacyę. To pewna, a organizm ten, posłuszny prawom natury swéj, jest niemal wskazówką przeznaczeń. On kieruje i prowadzi w walce z wpływami zewnętrznemi, które go rozwijają, modyfikują i zmieniają.
Narzędzie duszy, mózg, przychodzi już nastrojony, życie go rozstraja, stroi, przestraja, tępi lub zaostrza.
W Lutku dobitnie czuć było pochodzenie jego. Rozkochana w nim matka przybrana, stara Pawłowiczowa, z całém uwielbieniem swém dla dziecięcia czuła najlepiéj, że ono jéj własném być nie mogło. Czasami przychodziła jéj na myśl dawno słyszana bajeczka o kurze, która wysiedziała kaczęta i, gdy one rzuciły się na wodę, stać musiała strwożona, bijąc skrzydłami na brzegu, bo popłynąć za niemi nie mogła.
W Lutku odbijał się ojciec; coś może z matki wziął także, ale wychowanie, miłość, która go otaczała, atmosfera czyściejsza, rozwinęły w nim szczególnie szlachetne instynkta.
Miał popędy piękne, brzydził się wszelką nikczemnością, brud budził w nim odrazę. W towarzystwie młodzieży cyniczne niektóre usposobienia przestraszały go i odpychały.
Uczył się poezyi, latał po obłokach, lubił elegancyę we wszystkiém — i w sprawach duszy i serca; chciał być pięknym, a nieposzlakowanie czystym.
To go téż od wielu młodości niebezpieczeństw ratowało.
Spotykał się z rozpasanymi towarzyszami, rumienił się jak dziewczę, ale cynizm go zrażał, uciekał od niego.
W Olesi nawet, w któréj się zakochał, trochę raziła go śmiałość zbytnia, szyderstwo i lekceważenie.
On daleko poważniéj zapatrywał się na świat, niż biedne dziewczę, ciężkiemi losu zrządzeniami zawcześnie wypróbowane i zrażone.
Mówiliśmy już, w jakiém towarzystwie Lutek się zwykle obracał. W domu u matki mało kto bywał: przyjaciółki pani Salomei, do Grzegorzewiczowéj podobne, przyjaciele nieboszczyka Pawłowicza, kupcy, zegarmistrze, mieszczanie.
Szkoły, a późniéj uniwersytet, zmieniły trochę atmosferę tę zaduszliwą Starego miasta. Na ławach uniwersyteckich spotykał się z przedstawicielami wszystkich niemal klas społeczeństwa, począwszy od najwyższych aż do najupośledzeńszych. Była to chwila, w któréj liberalizm pewien nawet najznakomitsze rodziny skłaniał do wysyłania synów do zakładów naukowych, wszystkim przystępnych.
Lutka jego zamożność, powierzchowność, stosunki zbliżały do najwybrańszych i najskromniejszych kolegów. Poznawano się z nim chętnie, a że miał się zawsze czém podzielić i był bardzo uczynnym, obcowano z nim chętnie. Miał więc już młody Pawłowicz i hrabiów i książątka po trosze znane sobie, co nie przeszkadzało mu najbiedniejszym podawać rękę.
Do każdéj składki Lutek się przyczyniał chętnie, dopomagał nieproszony, a matka dbała o to, aby sobie tym sposobem jednał przyjaciół.
Jednakże znajomości z paniczykami nie wprowadziły Pawłowicza do domów pańskich, gdyż on się o to nie starał, i po raz piérwszy teatr amatorski zbliżył go do innego świata.
Hrabina Idalia tak nalegała, prosiła, naprzykrzała się, nagliła Witolda, ażeby w jakikolwiek bądź sposób ułatwił jéj sposób zbliżenia się do tego, w którym upierała się widziéć dziecię własne, że hrabia, choć niechętnie bardzo, musiał się do téj fantazyi, jak ją nazywał, zastosować, chociażby dla pozbycia się natrętnéj.
Nie było to zbyt łatwem zadaniem, ale hrabia Witold umiał w każdym razie poradzić sobie i do zamierzonego celu się dobić. Pomiędzy akademikami miał znajomych kilku młodzików, chciwych życia, dla których był wielce pożądanym inicyatorem do przyszłego wesołego używania. Pod jego opieką zaczynali oni, on ich uczył gry i przestrzegał, po trosze ogrywając, jak grać mieli; on im czasem ułatwiał znajomości z pięknemi paniami, do których sami nie śmieliby przystąpić.
Dobijano się zaszczytu zaproszenia na kawalerski wieczorek hrabiego Witolda, który niewielu do siebie przypuszczał, bo się lękał, aby z tego nie rosły plotki.
Mała liczba tych znajomości wśród młodzieży akademickiéj posłużyła teraz hrabiemu Witoldowi do zaznajomienia się z Pawłowiczem, niby przypadkowo.
Rozpytując młodego hrabiego Bolesława o Lutka, pod pozorem, iż gra w teatrze amatorskim zwróciła na niego uwagę, hrabia Witold oświadczył mu, iż radby go poznać bliżéj.
— To najłatwiéj — odparł Bolesław — uczyń mi ten zaszczyt i wpadnij do mnie pojutrze wieczorem, a ja go zaproszę. Lutek jest w istocie bardzo miłym chłopcem, i niktby się w nim nie domyślił kupieckiego syna, prostego dziecka mieszczańskiego. Il est très comme il faut.
— Właśnie mnie to uderzyło i ciekawy jestem — rzekł Witold.
Lutek więc został zaproszony na herbatę i przyszedł na nią, nie posądzając, dlaczego miéć go tam chciano.
Kilku paniczów, mała gromadka zebrała się w saloniku hrabiego Bolesława wieczorem. Hrabia Witold przyszedł późno; wpadał zwykle na krótką chwilę, tym razem zabawił dłużéj, był w doskonałym humorze i, gdy mu Pawłowicza zaprezentowano, rozpoczął od powinszowania mu dramatycznego talentu, widocznie ująć go sobie pragnąc.
Hrabiemu Witoldowi przychodziło to z łatwością nadzwyczajną, nawet gdy miał do czynienia z tymi, którzy byli uprzedzeni przeciwko niemu, cóż dopiéro z tak naiwną i dobroduszną istotą, jak Lutek.
Hrabia Witold do każdego umiał mówić i okazać mu się inaczéj.
Lutka oczarował, a choć on mu się wydał dziecinnym, okazał dobitnie, iż sobie go podobał wielce.
Odrazu nawet, bardzo naturalnie, nie ściągając na siebie żadnego podejrzenia, hrabia Witold potrafił Lutka zaprosić, aby kiedy, nie mając nic lepszego do czynienia, przyszedł do niego wieczorem na pogawędkę. Pawłowicz, zaszczycony tém, z wdzięcznością przyjął tak uprzejme zaproszenie.
Wszystko to z taką naturalnością i zręcznością wykonane zostało, iż Pawłowicz nie mógł nawet posądzić, aby w tém coś tkwiło więcéj nad prostą grzeczność i życzliwość.
Oprócz interesu, jaki hrabina Idalia miała w tém, aby koniecznie poznać bliżéj Pawłowicza, w którym widziała syna, sam hrabia Witold znajomością bliższą młodego, majętnego mieszczańskiego syna nie pogardzał. Wiedział, że był bardzo majętnym, że miał tylko matkę, która go kochała i była dla niego powolną. Można było więc bezkarnie, bez rozgłosu chłopaka wciągnąć do gry i z niedoświadczenia korzystać. Hrabia Witold korzyści takich nigdy z oczu nie tracił. Tego rodzaju rachuby stanowiły jego dochód i sposób utrzymania.
Lutek, choćby się zgrał, niktby o tém nie wiedział. Na wszelki sposób z chłopca można było korzystać, ucząc go, inicyując i psując. Tak jak złe i zepsute kobiety rade są niewiniątkom wskazywać drogę, mężczyźni téż chętnie ciągną młodzież i są mentorami do złego.
Rozpusta i cynizm są zaraźliwe i zarażające z upodobaniem.
Hrabiemu Witoldowi czyniło pewną przyjemność wywoływać rumieńce, rozczarowywać i okazywać prawdę życia tym, którzy jéj dopatrzéć się sami nie umieli.
Lutek więc z wielu względów był znajomością pożądaną dla hrabiego Witolda. Raz zbliżywszy się do niego, już mu łatwo było namówić do Strzeleckich, ułożyć jakieś spotkanie z hrabiną, która sama potém nadto była zręczną, aby pomocy potrzebowała dla utrzymania zawiązanych stosunków.
Hrabina Idalia nagliła, Witold śmiał się i nie przyspieszył ani na chwilę tego, co w planie jego powolnością iść musiało.
W skutek zaproszenia, Pawłowicz, uprosiwszy sobie hrabiego Bolesława, aby go wprowadził, przybył jednego wieczora do Witolda. Towarzystwo dnia tego było zawczasu dobrane stosownie — sama młodzież.
Rozmowa ożywiona, niezbyt w początku cyniczna, ale zwolna coraz realistyczniejsza, dowcipna, zabawna, chociaż onieśmielała Lutka, była dla niego czémś nowém i pociągającém.
Hrabia Bolesław, który już był namiętnym graczem, piérwszy po herbacie dopomniał się o dyabełka. Witold mocno się kartom opierał i, jakby zmuszony, pogwałcony, ulegając napaści, kazał je podać.
Lutek, który nigdy w życiu nie grał, był prostym widzem w początku.
Szyderstwo Bolka, miłość własna, obawa wydania się nazbyt dziecinnym, zmusiły go rzucić coś na kartę. Jak prawie wszyscy początkujący, miał szczęście, wygrał.
Cudze te pieniądze piekły biednego Pawłowicza, chciał ich się pozbyć co najprędzéj, lecz gra i los ludzki prawie zawsze na przekorę sprowadza to, co niemiłe.
Lutek nietylko nie mógł wygranéj zwrócić, stawiąc ją rozpaczliwie, śmiesznie, ale wygrał sumkę stosunkowo dosyć znaczną.
Niesłychanie go to zmieszało, tém bardziéj, że bardzo zręczny hrabia Witold grze umyślnie koniec położył i rewanż do przyszłości odesłał.
Lutek w ten sposób był związanym.
Do znajomości z hrabiną Strzelecką krok już był tylko. Za pozór do niéj użyto znowu talentu mniemanego Pawłowicza, projektu jakiegoś nowego amatorskiego przedstawienia, które hrabina Idalia miała na myśli.
Umówiono się, że Lutek przyjdzie wieczorem do Witolda i da się do Strzeleckich zaprowadzić.
Gdy matce to oświadczył Lutek, który się jéj ze wszystkiego spowiadał (do gry a wygranéj tylko się nie przyznał, wiedząc, jak się ona jéj obawiała), Pawłowiczowa dojrzała w tém tylko nader pochlebnego uznania wszystkich tych doskonałości swojego dziecka, które oddawna w niém widziała.
Ucieszyło ją to niezmiernie, wywołało uściski, a zaraz za tém troskę o ubiór, o to, ażeby Pawłowicz w hrabiowskim domu wyglądał jak paniczyk i t. p.
— On bo stworzony jest do tego świata — mówiła sobie w duchu — to darmo, ja, jak matka kura, z brzegu tylko patrzéć będę musiała, gdy on popłynie.
Z największą niecierpliwością wyglądała hrabina Idalia tego wieczora, gdy jéj Lutek miał być zaprezentowanym.
Od czasu, gdy go porzuciła tak nielitościwie w Ogrodzie Krasińskich, Lutek jéj nie widział wcale. W teatrze nie zwróciła na siebie oczu jego, rysy jéj, młodsze naówczas, zmienione, zestarzałe, w pamięci dziecka tak się zatarły, że poznać jéj, przypomniéć sobie nie mógł.
Chociaż przed Pawłowiczową nigdy o tém nie mówił, Lutek z młodych lat chwilę tę, gdy po raz piérwszy zabrali go z sobą Pawłowiczowie na noc do domu, ów nocleg na kanapie, owe piérwsze pieszczoty dobrze jeszcze pamiętał.
Znał historyę swą, o ile ją mógł znać, ale chował na dnie duszy. Była dla niego niepojętą, wstydził się jéj i, gdy teraz myślał czasem o swym losie, powiadał sobie, iż powinien był zapomniéć zupełnie o sromotném tém wyrzeczeniu się siebie, które go upokarzało. Zdawało mu się, że tamta matka nieszczęśliwa dawno umrzéć musiała, a przeszłość ta, pogrzebana, zatarta, tylko w jego duszy zostawiła garstkę czarnego popiołu.
Pawłowiczowa nigdy nie mówiła o niéj, unikała nawet starannie wszystkiego, co choćby najsłabiéj mogło wspomnienie to wywołać.
Nie bez wzruszenia i obawy znalazł się Lutek we wspaniałym salonie arystokratycznym.
Wystrojona, upiękniona, majestatyczna, poważna, z wielką słodyczą, pochlebnemi bardzo kilku słowami przywitała go hrabina Idalia.
Zblizka czynił na niéj wrażenie straszniejsze upiora, który powstał z grobu, tak dalece jéj przypominał nieboszczyka Ryszarda.
Kobieta zimna, zepsuta, z sercem wyschłém, po raz piérwszy w życiu znalazła się wobec zjawiska, które ją, nieporuszoną, sceptyczną, przejmowało trwogą niewysłowioną. Ona, co nie wierzyła w nic, myślała, patrząc na Lutka, o Bogu, o duszy, o wszystkich winach i plamach swojego żywota.
Zawsze pani nad sobą, tym razem musiała z największym wysiłkiem pracować nad tém, aby nie dać poznać, iż została onieśmieloną, że czuła się zwichniętą.
Lutek ani w głosie, ani w rysach nie poznał w niéj dawno i zupełnie zapomnianéj matki.
Wydała mu się wielką panią, bardzo poważną i miłą, ale zarazem straszną. Szczególnéj sympatyi nie obudziła w jego sercu; głos ten krwi, o którym tyle dawniéj prawiono, nie odezwał się w nim wcale.
Salon ten zresztą, osoby, które tu zastał, potrzeba czuwania nad sobą, całkiem w początkach Lutka pochłonęły. Musiał pilno zważać na każdy ruch swój i słowo.
Hrabina Idalia, chociaż pragnęła niezmiernie wypróbować zaraz tego zagadkowego Pawłowicza, badając o młodość, dzieciństwo, przeszłość, musiała się z tém powstrzymać, aby nie obudzić podejrzenia.
Na teraz szło tylko o to, ażeby pociągnąć ku sobie Lutka, wprowadzić go do domu, znaleźć pozór do dalszego stosunku.
Poczęła rozprawiać o teatrze, o sztuce, o grze amatorów, okazała się namiętną miłośniczką teatru i t. p.
Wszystkie grzeczności i pieszczoty, jakiemi mogła ująć młodego, niedoświadczonego chłopaka, wyszafowała tego wieczora, ale czuła, że wszystko to razem nie starczy jeszcze, aby dom jéj dla niego siłę pociągającą. Potrzeba było ją znaléźć.
Hrabinie Idalii przyszło na myśl, że gdyby na czas jakiś wzięła do siebie Olesię, pod pozorem teatru, starczyłoby to do wciągnięcia Lutka.
Pomysł był zręczny i szczęśliwy, a że Kurszanka, spokrewniona z całym światem, była jakąś niezmiernie daleką kuzynką Strzeleckich, hrabina Idalia miała prawo i pretekst pożyczyć ją sobie.
Na nieszczęście Olesia instynktowo nie lubiła hrabiny Strzeleckiéj, przewidywała w niéj fałsz wcielony; ale pani hrabina, u któréj przebywała, wydała rozkaz: musiała być posłuszną.
Płaszczem tedy miłośnictwa sztuki pokryte zostało wszystko.
Uśmiechając się i dając mu do zrozumienia, że odgadywała tajemnicę jego serca, hrabina Idalia szepnęła poufnie Lutkowi, że swoją kochankę teatralną u niéj spotykać będzie.
Pawłowicz odgadnięty, zarumienił się straszliwie i odpowiedział coś niezrozumiałego, lecz miłość własna młodzika, posądzonego po raz piérwszy o romansik, przyjemnie połechtana została.
Piérwsze odwiedziny Lutka, po których już Strzelecka miała prawo posłać po niego, zapraszać go, wciągać do siebie, były tylko rozpoczęciem sprawy, któréj końca Strzelecka nie widziała wcale.
Jednocześnie prawie, w tym chłopcu domyślając się prawdziwego syna swojego, fałszywego podstawiała państwu Bartskim i wydziedziczała to dziecię. Szło jéj o zdobycie dla siebie niezależności; projekt osnuty był, zrobiony, gdy ona o istnieniu Pawłowicza nie wiedziała wcale.
Ukazanie się tego widma w jéj życiu było czémś tak dla niéj saméj niezrozumiałém, iż oprócz pragnienia zbliżenia się do dziecka, dojścia prawdy, oprócz trwogi zabobonnéj, nie wiedziała, co czuła, co się z nią działo.
Przewrót jakiś w całéj istocie jéj wywołał ten upiór.
Ona, co nie wierzyła dotąd w nic, chwytała się na pragnieniu modlitwy; ona, co śmiała się z przywiązania, z uczuć, z wszystkiego, co nie było egoizmem, pojmowała, iż miała obowiązki, że była występną.
Hrabia Witold, znający ją doskonale, piérwszy dostrzegł zmianę, jaka w niéj zaszła, chciał ją ostudzić szyderstwem — rozgniewała się.
Nie myślała, nie mówiła, tylko o tym Lutku, poprzysięgała, że musiał być jéj synem.
Ułożyła natychmiast wszystko tak, aby go Olesią i teatrem ściągnąć do siebie. Kurszanka dała się, choć nie bardzo chętnie, wziąć, bo była ciekawą domu Strzeleckich, ale za piérwszém zbliżeniem się do Lutka szepnęła mu, że tego chwilowego zapału do teatru serio brać nie potrzeba, że w głębi tkwić musi coś innego, niezrozumiałego, i że się to wszystko rozchwieje i spełznie na niczém.
Bardzo zręcznie starała się o to hrabina Idalia, aby Pawłowicza miała na cztery oczy i mogła go wybadać.
Badanie to prowadzone było z całém staraniem sędziego śledczego, który nie chce dać poznać, iż nim jest.
Lutka naiwność i prostota do pewnego stopnia ułatwiała to, lecz Pawłowicz pamiętał zawsze, że się nie powinien był zdradzić z pochodzeniem swém dziecka znalezionego na ulicy. Nadto go to upokarzało.
W piérwszych dniach po zrobieniu znajomości hrabina dowiedziała się, co ją najmniéj obchodziło, biografii ojca Pawłowicza, nasłuchała się pochwał matki Salusi, wspomnień dzieciństwa, szczegółów domowych i t. p., lecz najmniejszego śladu nie odkryła, ażeby ów Lutek, tak do jéj męża podobny, mógł być jéj synem.
Przyprowadzało ją to niemal do rozpaczy. Im bliżéj poznawała Lutka, tém mocniéj upierała się w przekonaniu, że był tym, którego szukała, a hrabia Witold śmiał się z niéj, bo poprzéć téj wizyi nie było czém.
Jednego wieczora prawie rozpaczliwą przedsięwzięła próbę; nie mogła już wytrzymać dłużéj.
Niezmiernie czułą się dnia tego okazując dla Lutka, siadła przy nim i z uśmiechem poczęła:
— Wiész pan, dlaczego ja się nim tak mocno interesuję?... nie dla samego talentu jego... Pan mi niesłychanie, straszliwie przypominasz straconego syna. Jest to okropna przygoda mojego życia, o któréj ja nie mówię nigdy, przed nikim, ale przed panem jéj zataić nie mogę. Jesteś w tym samym wieku, w którymby był mój Maks, i tak do jego ojca podobny.
Działo się to wieczorem, w salonie był mrok, a Lutek szczęściem siedział tyłem obrócony do okna, hrabina nie mogła dostrzedz, że się zarumienił i na bardzo krótką chwilę odrętwiał.
Za cud prawdziwy poczytywać było można, iż się nie zdradził, ale od tak dawna krył w sobie tajemnicę, gotował się niejako do wypadku, w którym ona może stanąć przeciwko niemu, iż niewiele czasu potrzebował do odzyskania mocy nad sobą.
Matusia Pawłowiczowa ze słodkim uśmiechem swym przyszła mu na pamięć, a prawdziwa matka, która w nim wprzódy już obudzała obawę, teraz wstręt jakiś wzbudziła.
Spojrzał na nią i w duszy się wzdrygnął. Nic go z nią nie łączyło oprócz gniewu, jaki oddawna żarzył się ku niéj w jego piersi.
Hrabina Idalia napróżno czekała na odpowiedź, Lutek milczał i dodał tylko zimno w końcu:
— A! jakaż to straszna historya.
— Pan jesteś żywym obrazem mojego dziecka — dodała hrabina.
Pawłowicz spuścił oczy.
— Ale jakże się to stać mogło — odezwał się — ażeby matka straciła dziecię? Gwałt chyba wyrwać je musiał pani. Ja wiem, że moja droga matusia prędzéjby życie straciła, niż sobie mnie dozwoliła odebrać.
Zarumieniła się hrabina.
— A! — zawołała — jam niewinna! byłam oszukaną... zbieg nadzwyczajnych okoliczności. Napróżno potém szukałam śladów, jeździłam, śledziłam... Maks mój na wieki stracony!
Chusteczkę przyłożyła do oczu. Łzy z nich płynęły w istocie, choć im kłamstwo towarzyszyło.
Uczyniona próba przekonała ją o tém przynajmniéj, że Lutek nie pamiętał wypadku, lub że nie był jéj synem.
A tymczasem podobieństwo, głos i upór jéj serca zdawały się za tém przemawiać, iż się nie myliła.
Pawłowicz jak tylko mógł najprędzéj dnia tego wyniósł się z pałacu Strzeleckich. Był tak przestraszony, wzruszony, iż nie wiedział już co mówił, i Olesia go razy kilka upomniała, że nie swój jest, jakby co nieprzyjemnego mu się przytrafiło.
Dla młodego, niedoświadczonego człowieka było w istocie czém się przerazić.
Wybiegłszy na ulicę, jakby się wyrwał z piekła, Lutek nie miał odwagi pójść prosto do domu; potrzebował rozmyślić się, ochłonąć, rozważyć, co ma czynić, przypomniéć sobie najmniejsze okoliczności.
Łzami nabiegły mu oczy, drżał.
Na najświetniejszą przyszłość u boku téj kobiety, która go się wyrzekła, nie zamieniłby nędzy ze starą Pawłowiczową. Zdawało mu się, że teraz kochał ją mocniéj jeszcze.
Hrabina Idalia nie podobała mu się od piérwszego wejrzenia, coś go od niéj odpychało, widział w niéj potworę.
— O, mój Boże! — mówił sam do siebie, biegając po Saskim Ogrodzie — co za los mój! jakie położenie! Trzeba było, ażebym ją znalazł, widział, aby ona prawie mnie poznała!
Nim powrócił na Stare Miasto Lutek, pomimo uroku, jaki dla niego miała Olesia, uczynił mocne postanowienie bodaj chorego udać, a zerwać stosunki z hrabiną Strzelecką.
Nie chciał jéj widziéć więcéj.
Obawiał się tylko, aby nagła ta ucieczka nie dowiodła, że zbyt wielką wagę przywiązywał do jéj zwierzenia się.
Potrzebował okazać się obojętnym zupełnie, sądził więc, że raz jeszcze wypadnie mu może pójść do hrabiny, poskarżyć się na niezdrowie, a potém w domu pozostać.
Nadchodziła pora, w któréj zwykle się wszyscy rozjeżdżali z Warszawy, Strzeleccy więc także mieli ją opuścić, a Lutek swobodniéj odetchnąć.
Z myślami temi spędziwszy więcéj niż godzinę na przebieganiu alei ogrodu, zwrócił się nareszcie na Stare Miasto, wiedząc, jak go tam niecierpliwie matusia zawsze oczekiwała.
Zastał ją samą, niepewną, czy on wróci na wieczerzę, uradowaną niezmiernie, gdy chód jego posłyszała. Nigdy tak wcześnie nie wracał od hrabiny. Spojrzała na niego i uderzyła ją zmieniona twarz syna, malujący się na niéj niepokój i cierpienie.
— Duszko moja! Lutku! co tobie! co tobie! zmiłuj się! — krzyknęła.
— Nic mi, matusiu, słowo daję — rzekł Lutek, całując ją po rękach. — Zmęczyłem się, znudziłem, i tak mi jakoś było niedobrze, że musiałem z godzinę chodzić po Saskim Ogrodzie, aby otrząsnąć się z tego.
Dla Pawłowiczowej dość było najmniejszéj poszlaki, możliwości choroby, aby się przestraszyć. Nie powiedziała nic, wprowadziła go do saloniku, a sama pobiegła do kuchni i potajemnie posłała po doktora Helbiga.
Lutek tymczasem ochłonął, znalazłszy się znowu w tym domu, w którym istotnie zdawało mu się, że nowe rozpoczął życie. Po piérwszéj matce zostało mu tylko zatarte, mgliste wspomnienie surowego obejścia, potrącań, groźb i łajania.
Powróciwszy z kuchni, Pawłowiczowa chciała go rozpytywać o hrabinę, ale Lutek zbył ją tém, że oprócz nudów, jakie go tam spotkały, nic nie miał do opowiadania.
Wieczerza się przypóźniła nieco, a tymczasem, nauczony co miał mówić, nadszedł doktór Helbig ze śmiejącą się twarzą, oznajmiając, że przypadkiem obok był u chorego i nie chciał pominąć pani Pawłowiczowéj, nie pokłoniwszy się jéj.
Matusia wykrzyknęła, niby ciesząc się niespodzianką:
— A! jakże to dobrze, że kochany konsyliarz miałeś myśl zajrzéć do nas. Oto właśnie Lutek mi z miasta czegoś niedysponowany powrócił.
Chłopak doskonale zrozumiał całą tą macierzyńskiéj troskliwości komedyjkę, uśmiechnął się.
Helbig wziął za puls, rozpytał się go po cichu, ruszył ramionami i kazał wziąć proszki burzące dla uspokojenia.
Ale i bez nich Lutek już wracał do normalnego stanu. Mówił sobie, że nie miał się czego obawiać, że najgorszą przebył chwilę.
Im więcéj myślał nad tém, co go spotkało, tém się mocniéj utwierdzał, że powinien był dom hrabiów Strzeleckich opuścić zupełnie i wymówić się od amatorskiego teatru.
Doktór, któremu podszepnął słów kilka, ścisnął go za rękę i, choć nie rozumiał powodu, obiecał pomoc swoją.
Po rozmowie z Lutkiem hrabina Idalia, długo rozdrażniona, nie mogła przyjść do siebie. Stało się — musiała wyrzec się syna.
Usiłowała wmówić teraz w siebie, iż powinna była o nim zapomniéć, że imaginacya ją uniosła, że Lutek nie był podobnym do Maksa i że na starość oszalała.
Gorzkie sobie czyniła wymówki, ale one nie pomagały i w głębi duszy pozostało coś, co mogło być zgryzotą sumienia, żalem, czémś dla ostygłéj kobiety niepojętém razem i nieznośném.
Ażeby nie myśléć o doznanym zawodzie i przykrości, zajęła się losem owego fałszywego syna i ukończeniem interesu (tak go nazywała) z Bartskimi.
Staruszkowie, chociaż z wielu względów innego wnuka życzyliby sobie, gotowi byli wziąć, jakiego im dał Pan Bóg. Umowa z hrabiną, zapewniająca jéj dwadzieścia kilka tysięcy rocznego dochodu dożywotnio i sto tysięcy złotych oprócz tego do rozporządzenia, prawnie zawartą została.
Podpisując ją, hrabina Idalia wyraziła się, tłómacząc ze swego postępowania, że, bądź co bądź, choćby bezdzietna, tyle dla Ryszarda wycierpiawszy, miała do indemnizacyi prawo.
Ponieważ z wychowaniem wnuka śpieszyć było potrzeba, Bartscy starzy natychmiast opuszczali Warszawę i przenosili się na stały pobyt do Krakowa.
Hrabina Idalia oddychała swobodniéj, pocieszało ją to po okropnym zawodzie na Lutku.
Jak skończył Trybulski z hrabiną i Witoldem, mało nas obchodzić może. Wyjechał do Lublina kwaśny, a na wyjezdném wyłajał go jeszcze panicz.
— Słuchajże, głupi Trybula! Chciałeś wziąć tysiąc czątych, proszę cię; a ja, com ci je nastręczył, miałem za to dostać figę! Gdzieżeś ty słyszał, abym ja robił takie interesa? Za kogo ty mnie miałeś? Ręka rękę myje...
Choć zły, pan Oskar po staremu się do kolan panicza pochylił.
— Niechże się hrabia nie gniewa — rzekł. — Ja jestem biedny wyrobnik, u mnie złotówka więcéj warta, niż u hrabiego dukat, mnie każdego uronionego grosika szkoda, muszę go bronić, a u pana pieniądze, to jak woda na sito. Lej, lej, nigdy się ona nie ostoi.
Całuję nóżki pana hrabiego!




Hrabina Idalia, dowiedziawszy się o Bartskich po raz piérwszy, nie zważywszy następstw jeszcze, nieco rozgorączkowana, przyznała się przed mężem do całéj swéj przeszłości i wyjednała przebaczenie tém łatwiéj, że przyszłą zdobyczą, jaką sobie obiecywała, miała się z nim podzielić.

Ze zwykłą lekkomyślnością swoją hrabia Adaś, zawsze żyjący tylko dniem dzisiejszym, wkrótce zapomniał o wszystkiém.
Nie przywiązywał wagi, nie dawał wiary w to, ażeby starzy mieli coś poświęcić dla odzyskania wnuka.
A że podpieranie ruiny nieustanne, sprzedaże koni, ratowanie się lichwą, niesłychanie Strzeleckiego pochłaniały, niemal zapomniał o Bartskich, zdawszy ich zupełnie na żonę.
Parę razy zapytał ją:
— A cóż twoi Bartscy?
I otrzymywał odpowiedź:
— Nieznośni ludziska do ładu z nimi trafić niepodobna. Chcą, nie chcą.
Gdy układ nareszcie został zawarty, hrabina Idalia już się była porozumiała z Witoldem. Oboje tak sobie byli dogodni, tak im z sobą było dobrze, iż postanowili dzielić wspólne losy.
Strzelecki o bożym świecie nie wiedział, potrzeba go się było pozbyć. Godzili się na to oboje. Witold tylko nalegał:
Sans esclandre!
Hrabina także wrzawy i hałasu chciała uniknąć. Umówioném było, że ona wyjedzie naprzód do wód dla zdrowia. Celem miał być Wiesbaden, chociaż, mimo upałów, miała zamiar hrabina Idalia wprost jechać do Włoch i tymczasem gdzieś u brzegu morza zatrzymać się dla kąpieli, czekając na hrabiego Witolda.
Siedzieli jednego wieczora we troje po rozejściu się gości. Strzelecki sobie zapalił cygaro i wyciągnął się w fotelu, gdy hrabina wstała i, powolnym krokiem zbliżając się do niego, rzekła ostygłym głosem:
— Słuchajno, Adasiu...
— Droga moja — westchnął Strzelecki — wiész, że ja zawsze je suis tout oreilles, gdy do mnie mówić raczysz... Słucham.
Pocałował ją w dosyć obojętnie podaną mu rękę.
— Ja jadę do Wiesbadenu — odezwała się hrabina.
— A ja? — zapytał Adaś.
— No, ja nie wiem — mówiła daléj żona — naprzód dla mnie Wiesbaden est de toute necessité, a ty jesteś zdrów zupełnie.
— Ale, ba!
— Potrzeba uniknąć wydatków — kończyła hrabina — wiész, jak koło nas, z twojéj łaski, krucho. Ja się ograniczę nadzwyczaj skromnemi pokoikami, wezmę tylko Rozalię.
— A mnie nie?
— Nie.
Strzelecki zadumał się, czyby się to nie dało na jaką osobistą korzyść obrócić.
— Chcesz jechać do Wiesbadenu — począł po namyśle — ale w téj chwili, kochana Idalko, w kasie jest...
— Deficyt, wiem! — odparła żona z rezygnacyą.
Witold dodał cicho:
— Stan normalny.
— Z czemże pojedziesz? — zapytał Strzelecki.
— Chciałam się ciebie o to zapytać! — rozśmiała się Idalia.
— Gdyby Witold, który ma kredyt niewyczerpany, chciał nam dopomódz — wtrącił hrabia.
— Ja o to samo chciałem ciebie prosić, bo mi na mój katar żołądka nakazują Homburg — szepnął Witold szydersko. — Sprzedajesz konie; mówią, że ogromne wziąłeś pieniądze za nie...
Strzelecki się z krzesła porwał i aż podskoczył, rękę przeciągając po gardle.
— Ale byłem zadłużony po póty... Gdyby nie konie, ba! coby się stało, nie wiem.
— Widzisz, niewdzięczny — odezwał się Witold — wyrzucałeś mi, że ja cię na ten sport namówiłem, a gdyby nie on...
— Ale on mnie zarznął...
— I uratował, więc kwita! — śmiał się Witold.
Strzeleckiego już to nudziło; spojrzał na żonę, która nie odchodziła.
— Cóż będzie z Wiesbadenem? — spytała.
Hrabia milczał dość długo.
— Jeżeli potrafisz dostać, lub coś sprzedać — rzekł — ale z koni został Drogman kulawy, więcéj nic.
— A ja czekać nie mogę — odparła syczącym głosem żona. — Nudzisz mnie.
Wśród panującego milczenia przeszła się po salonie. Stanęła znowu naprzeciw męża.
— Wiész Adasiu, że przy twojéj nieporadności można umrzéć, a tobie żadna szczęśliwa myśl nie przyjdzie...
Ruszyła ramionami.
— Będę musiała gdzieś na mój rachunek pożyczyć, bo jechać dla mnie, to kwestya życia.
— A! jeżeli możesz pożyczyć! — wykrzyknął mąż — à la bonne heure! Jedź. Ja może późniéj nadciągnę.
— Powiadam ci, że muszę! — potwierdziła hrabina.
Witold nogę na nogę założył i zwrócił się do Strzeleckiego.
— Gdybyś późniéj dostał pieniędzy, zawieziesz mnie do Homburga.
— Albo ty mnie — westchnął Strzelecki, który już w głowie układał kombinacye niemożliwe.
Rozeszli się tak potém, a hrabina kazała pakować rzeczy. Strzelecki był ślepy, nie widział nic, chociaż jawném było, że hrabina Idalia wybierała się tak z domu, jakby do niego nie miała powrócić. Sprzedawano wszystko, co tylko się dało spieniężyć, odprawiono służące, została tylko Rozalia powiernica. Z pokojów hrabiny najkosztowniejsze fraszki zniknęły.
Przywiązany do pana kamerdyner jednego dnia zrana, podając mu kawę, uczynił uwagę, że hrabina dziwnie się do podróży przygotowuje.
Strzelecki zbył go ruszeniem ramion. Nie mógł przypuszczać nawet, aby żona go porzuciła; wiedział, że nie miała nic, a o wykradzeniu jakiémś i romansie mowy być nie mogło.
Hrabina Idalia, uniknąwszy nawet pożegnania, znikła z Warszawy.
Strzelecki pozostał, Witold nic nie mówił o wyjeździe.
Nie troszcząc się o żonę, hrabia Adaś, dla którego miasto stawało się coraz trudniejszém, z kolei ulotnił się, wynosząc się na wieś, nawet bez wiadomości Witolda.
Z żoną nie mieli zwyczaju korespondować, tylko w interesach pieniężnych. Listów od hrabiny długo nie było, ale tém się Strzelecki nie kłopotał. Rad był milczeniu, gdyż pieniądze codzień stawały się trudniejszemi do zdobycia, a długi coraz dokuczliwszemi.
Nagle niespodzianka, list ze znaczkiem pocztowym włoskim, a na kopercie ręka żony. Pisała z Livorno.
— To kobieta czarownica! — zawołał Strzelecki, rozrywając kopertę. — Bez pieniędzy do Wiesbadenu i, nie odwołując się do mnie, dopłynąć do Livorno! Dokazuje cudów.
Zadumał się nieco.
— Gdyby mnie była zabrała z sobą!
Natychmiast jednak pomiarkował, że, wyjeżdżając, majątek bezbronny oddałby na łup wierzycielom. On jeden jeszcze opędzać się im umiał kłamstwami, wybiegami i z dnia na dzień wymyślanemi środeczkami odroczenia katastrofy, w nadziei, że jakieś cudowne zrządzenie Opatrzności powinno go ocalić nad przepaści brzegiem.
Wyjeżdżając z Warszawy, porzucił był w niéj hrabiego Witolda, niby zawsze wybierającego się jeszcze do Homburga. Razem prawie z listem hrabiny z Livorno nadeszła wiadomość ustna, że hrabia Witold wyprzedał się zupełnie z mebli, mieszkanie swoje odnajął jakiemuś Wołyniakowi a sam, jak powiadano, miał się zupełnie ekspatryować.
Żałowali go jedni, drudzy, szczególniéj bliższa rodzina, któréj nie był pociechą, radzi byli, pozbywając się, nieco zawsze kompromitującego ją kuzyna. Majętniejsi nawet, których łaską się utrzymywał w części, gotowi byli złożyć się dla niego na pensyę stałą, byleby nie powracał do kraju.
Przed ludźmi oni sami go bronili, ale między sobą nazywali go szulerem, awanturnikiem, czyniącym zakałę rodzinie. Nie mogło więc być nic dla nich milszego nad wygnanie go za granicę. Złożyć się chętnie ofiarowano na kilkanaście tysięcy złotych z warunkiem, aby nie powracał.
Rozumié się, że hrabia Witold z właściwym sobie cynizmem wyzyskał położenie, które znał doskonale i, jakeśmy mówili, z góry rachował na nie. Składało się wszystko najprzedziwniéj dla Idalii i dla niego, ale dla Strzeleckiego fatalnie.
Już to samo, że miał pozostać osamotniony, że musiał myśléć o sobie, przerażało go. Nie przypuszczał jeszcze zupełnego rozstania z żoną, ale list jéj dawał do myślenia. Odczytał go razy parę.
Idalia pisała:
„Zdrowie moje wymaga koniecznie zmiany klimatu, doktorowie mi Włochy zalecają. Wiem, że interesa twoje nie dozwolą ci zapewnić mi tu nawet najskromniejszego, ale wygodnego bytu. Ty sam musisz dla zawikłanych interesów w kraju pozostać. Szczęściem się tak składa, że ja tu wypadkiem odszukałam moich krewnych, których nie znałam, a ci mi chcą dopomódz.
Nie będę ci więc ciężarem, lub przynajmniéj jak najlżejszym. Przyślesz mi co będziesz mógł. Staraj się swoje majątkowe interesa ułożyć, życzę z serca, aby ci się to powiodło i t. d.”
List ten w początkach zmieszał Strzeleckiego, lecz było w jego charakterze i nawyknieniu zawsze szukać w każdym wypadku pociechy chwilowéj, wybiegu jakiegoś, troskę odkładającego na jutro. Potrafił sobie wytłómaczyć, iż to było prawdziwém szczęściem, że go żona od siebie oswobodziła.
Nastąpiła narada ze starym kamerdynerem Raszkanem, który wprawdzie dorabiał się niezależności z kieszeni swego pana, ale miał pewien rodzaj politowania i przywiązania do niego.
Raszkan radził zlikwidować długi, wejść w układy z wierzycielami, sprzedać pałac w Warszawie i, ograniczając się tém, co mogło pozostać, urządzić sobie wygodne życie na wsi. Zarazem stary sługa ofiarował się znaléźć człowieka, prawnika, plenipotenta, który mógł się podjąć wszystkiego i Strzeleckiego nieudolnego uwolnić od troski.
Hrabia Adaś myślał to powierzyć Witoldowi, ale kamerdyner, znający go, krzyknął, protestując.
Razem z tém dowiadywano się, że wyemigrował. Jak w całém życiu, tak teraz Strzelecki z lekkomyślnością niepojętą los swój zdał na kamerdynera i na człowieka, którego mu ten nastręczył.
Oddychał, bo miał być przez jakiś czas wolny, a na wygodne życie na wsi coś się zapasu znalazło.
Strzeleckiemu, gdy miał dobrego kucharza, łóżko dobrze posłane, wino, do którego przywykł, i bodaj Raszkana do gawędki, nic więcéj tak dalece nie było potrzeba.
Owdowienie to niespodziane czyniło go swobodniejszym, wydatki mógł zmniejszyć, a o śpieszeniu w pomoc hrabinie Idalii nie myślał.
— Po cóż, gdy znalazła familię, która jéj pomoże?
Dowiadując się potém, że i Witold pociągnął na południe, domyślił się, że tam pewnie z Idalią się spotka, ale nie obeszło go to wcale.
Namiętność dla pięknéj pani dawno była wystudzoną, a Strzelecki o kobietach w ogóle nie myślał, i były dla niego tylko wspomnieniami przeszłości, któremi czasem pochwalić się lubił.
Pan Bóg ulitował się nad bezbronnym, słabym i biednym hrabią Adasiem w chwili, gdy ani on, ani nikt nie mógł się tego spodziewać.
Rada Raszkana okazała się praktyczną i doskonałą, wynaleziony przez niego człowiek — zręcznym i stosunkowo uczciwym.
Nie należy się uśmiechać z tego wyrażenia, uczciwość bywa téż stosunkową.
Mąż ten, który był przeznaczonym do dokazania prawie cudu, zwał się Pragski. Bodźcem dla niego do podjęcia się interesów Strzeleckich była, nie chęć zarobku i wielkie zyski, ale ambicya. Chciał pokazać światu, że on potrafi ze zrozpaczonego położenia wyprowadzić okrzyczanego już za bankruta człowieka.
Pracowity, choć nie mający może nadzwyczajnych zdolności, a przynajmniéj nie błyszczący niemi na zewnątrz, Pragski był rozważny, powolny, głęboko roztrząsający każdą okoliczność, przewidujący ewentualności wszelkie. Nieco powolny, gdy się na krok stanowczy ważył, był swego pewny.
Raszkan go we własnych małych interesach znać się i cenić nauczył; podsunął go Strzeleckiemu.
Hrabiemu ten człowiek zamknięty, milczący, surowy, nigdy nic na pół nie pozostawiający, nie podobał się wcale. Znalazł go prostakiem i niewygodnym, bo skrupulatnym, docierającym zbytnio do głębi. Ale wszechmogący kamerdyner za niego ręczył.
Strzelecki wydał najnieograniczeńszą plenipotencyę.
Przez jakiś czas niecierpliwemu hrabiemu Adasiowi wydawało się, że o nim ów Pragski zapomniał zupełnie.
— No, a cóż ten twój Pragski? — zapytywał kamerdynera czasami.
— Niech się pan hrabia nie niecierpliwi, potrzeba czasu — mówił sługa, otulając niedołęgę. — Hrabia przez lat kilkadziesiąt siał nieład i wywracał wszystko do góry nogami, trzeba mu choć tyleż tygodni, aby się rozpatrzył. Pragski powiada, że to chaos. Hrabiego wszyscy oszukiwali i zarywali.
Po cichu, bez wiadomości Strzeleckiego, do którego Raszkan nie dopuszczał wierzycieli, rozpoczęto układy z nimi.
Powolność i zimna krew Pragskiego wyszły na dobre Strzeleckiemu. Nie ustępował on, stał twardo i umiał tak zastraszyć wierzycieli z jednéj strony, z drugiéj taką im dać nadzieję odzyskania zrozpaczonych należności przez układy dobrowolne, że wszyscy podpisali projektowaną umowę.
Pragski rozrzucone a odłużone dobra chciał sprzedać, dla hrabiego pozostawiając jedną z pomniejszych, ale bardzo miłych rezydencyi z pałacykiem i ogrodem.
Dzierżawa trzech folwarków, prawie czystych, miała hrabiemu Adasiowi zapewnić co najmniéj czystych złotych dwadzieścia tysięcy dochodu.
Było to niczém dla człowieka, który czasem dwakroć zjadał w ciągu roku, ale perspektywa nie umierania z głodu czyniła to dla Strzeleckiego dobrodziejstwem.
Obiecywał się ograniczyć. Obawiał się tylko, ażeby żona, dowiedziawszy się, że mu coś pozostało, nie dopomniała się o prawo zjedzenia téj resztki.
Pragski mógł się tym wypadkiem pochwalić jak cudem. W świecie już Strzeleckiego miano za żebraka.
Obawiano się zawczasu tego pasożyta, który mógł spaść na rodzinę.
Pragski zyskał imię i wziętość, a o to mu właśnie chodziło.
W Strzelczu, na pograniczu Galicyi, gdzie hrabia Adaś zmuszony był się zamknąć, zaopatrzono pałacyk w to wszystko, co się z Warszawy i innych rezydencyi dało pościągać. Miał więc piwnicę zaopatrzoną, dom ze staroświecka ale po pańsku umeblowany, koni kilka, powozów aż nadto, sprzętu do zbytku, i zrezygnowany był na pustelnię tę, dostawszy kucharza, który pod wskazówkami Raszkana gotował cale znośnie. Inspekta i ogród obiecywały nowalie. Sąsiedztwo Strzelcza było przyjemne, obowiązków nie czuł żadnych hrabia Adaś. Cóż więcéj starzejącemu się było potrzeba?
Miał nawet tyle, iż raz w rok mógł odwiedzić Warszawę i Stępkowskiego.




Lutek ochłonął i uspokoił się zupełnie, dowiadując się, że hrabina Idalia wyjechała za granicę. Wstręt, jaki miał ku niéj, łączył się z obawą.
Wyjazd, o którym mówiono, że jest stanowczym, ruina Strzeleckich, ogłoszona sprzedaż pałacu ich, zapewniały Lutkowi, iż nic już przyszłości jego nie zagrozi.
Z zetknięcia się z większym światem, który nie był bez uroku dla niego, Lutek wyniósł jednak wrażenie niezbyt miłe. Poznał bliżéj tylko hrabinę i Witolda. Instynkt w nim wskazywał mu niebezpiecznego człowieka, szyderstwo nieustanne odstręczało od niego.
Odetchnął teraz, nie potrzebując już ani bywać u hrabiny, ani odwiedzać hrabiego Witolda.
Żal mu było jednéj sympatycznéj Olesi, w któréj był rozkochany i myślał o niéj ciągle.
Nie wiedział o tém, że i w jéj losie zaszła zmiana stanowcza.
Przeznaczeniem jéj było, ażeby krewni podawali sobie z rąk do rąk sierotę. Olesia, śmiejąc się, mówiła, że już przeczuwała zwrot jakiś nowy.
Nie omyliło ją przeczucie.
Hrabina, u któréj była w ostatku na rezydencyi, zaczynała sobie przykrzyć pobyt jéj w swoim domu z obawy, aby w nim nie pozostała na zawsze. Tymczasem nastręczyła się opiekunka nowa. Była nią bezdzietna, niezbyt bogata, ale rządna, oryginalna wdowa z hrabiów * * * senatorowa Lubicka.
Stopień pokrewieństwa, jaki ją łączył z Olesią, był prawie ten sam, co z hrabiną. Lubicka nie miała dotąd nikogo przy sobie, a potrzebowała lektorki i towarzyszki. Rzuciła okiem na Olesię, i dziewczę się jéj podobało.
Senatorowéj brakło dzieci, familii bliższéj, zajęcia, nudziła się. Pobożna dosyć, dewocyi oddać się całkiem nie mogła. Temperament miała żywy i wesoły, świat jako widowisko dosyć ją zajmował. Trochę złośliwości i dowcipu mając sama, umiała je ocenić w Olesi.
Sierota na zadane sobie pytanie, czyby nie chciała zamieszkać z senatorową, bez namysłu przyjęła jéj ofiarę.
Teraźniejsza opiekunka obchodziła się z nią opryskliwie, dumnie i nieustannemi monitami dręczyła, a dowcipu jéj i wesołości znieść nie mogła; nie cierpiały się obie.
— Moja kochana Olesiu — odezwała się do niéj chuda, sucha, kaszląca, ale żywa i wesoła prawie zawsze senatorowa — mnie się zdaje, że my się zgodzimy z sobą; naprzód ja rozumiem młodość, powtóre nie jestem wymagająca. Innych ci obowiązków nie narzucę, oprócz czasem godziny czytania, a potém gawędki. Ja plotki lubię.
Wprawdzie stołu tak wykwintnego jak u hrabiny miéć nie będziesz u mnie, ale ja téż jeść lubię. Towarzystwo u mnie trochę mniéj sztywne i wyłączne, ale złe nie jest. Jeżeli przeznaczeniem twém pójść za mąż, młodzież znajdzie cię i u mnie. Za jedno zaręczam, że gderać jak hrabina nie będę, i że się nie znudzisz.
Olesia z wdzięcznością przyjęła propozycyę i, pokornie podziękowawszy hrabinie * * * za przytułek, natychmiast się przeniosła do senatorowéj, która jéj u siebie ładny pokoik przygotowała.
Dawna opiekunka, pozbywając się Olesi, może dla zatarcia w niéj nieprzyjemnych wspomnień, znalazła się wspaniale i wcale znaczną ofiarą, pod pozorem na szpilki, starała się pozyskać sobie odchodzącą.
U senatorowéj usta miało dziewczę rozwiązane i rozpoczęło życie nowe. Temperamenta były dobrane, stara jéjmość wyrozumiałą była, i Olesia się jéj po piérwszych dniach stała niezbędną.
— Skarb nie dziewczę — mówiła — obawiać się o nią nie potrzebuję, bo stateczna i rozważna, a zabawna, wesoła szczebiotka i dowcipna, aż miło.
Dnie tu upływały bardzo przyjemnie. Oprócz zabawiania cioci senatorowéj Olesia żadnych innych obowiązków nie miała.
We dnie czytywała głośno, wieczorami chodziły lub jeździły na spacery. Kilka razy w tygodniu senatorowa przyjmowała.
Towarzystwo u niéj było w istocie trochę różnorodne, ale złém nie było nigdy. Długie życie w mieście, stosunki męża, własne upodobania łączyły panią senatorową z mnóztwem osób, urzędnikami, arystokracyą, artystami i t. p. Młodzieży bywało niewiele, kobiet mniéj, mężczyzn bez liku.
Zadziwiającéj pamięci senatorowa każdego życiorys mogła opowiedziéć ze szczegółami, znała doskonale charaktery, wiedziała nawet tajemnicze, zakulisowe sprawki swoich przyjaciół, dla których była pobłażającą. Dom był na téj średniéj stopie, która jednym się wydaje pańską, drugim skromną. Porządek panował wzorowy, życie wygodne, zbytku żadnego. Do przymiotów gospodyni zaliczyć było można, iż nigdy się nie wysadzała na występowanie.
— U mnie i w świątki i w piątki jednakowo — mawiała. — Opowiadano mi o Arabach, że długi czas żyją garścią mąki i daktylami, a gdy się dorwą barana, mało im brzuchy nie popękają. Ja wolę, aby było codzień potrosze, niż lusztyk i post po nim.




W jednéj z piérwszych przechadzek po Saskim Ogrodzie senatorowa, sparta na ręku Olesi, spotkała Lutka, który pozdrowił, rumieniąc się, swą dobrą znajomą.

Zapytana o niego, Kurszanka opowiedziała, co wiedziała, i przypomniała grę jego w amatorskim teatrze, a choć się Olesi zdawało może, iż z sympatyą dla Pawłowicza się nie zdradzi, zbyt żywo i wiele mówiła o nim, ażeby to nie zwróciło uwagi opiekunki.
Lutek i z gry i z powierzchowności się jéj podobał, był on właśnie typem młodzieńca, jaki lubiła pani senatorowa.
— Gdy się jeszcze raz spotkamy — odezwała się do Olesi — przemów do niego i zaprezentuj mi. Pewna jestem, że się w tobie kocha.
Olesia poruszyła ramionami.
— Chłopak, choć mieszczanin, syn kupca, ale ma być majętny — rzekła — na coby mu się przydało wziąć taką ubogą, a w domach arystokratycznych wychowaną dziewczynę? Przytém to taki jeszcze młokos, że ja z mojemi piętnastu latami jestem od niego starszą. Matusia go wypieściła, a jak się kochają!
Senatorowa się zamyśliła.
— Mój Boże, nie mogłaś mi go pochwalić więcéj jak tém słowem. Miłość to dziś rzecz tak rzadka, że jéj nawet między rodzicami i dziećmi znaléźć trudno. Matka i on muszą być bardzo, bardzo poczciwi. Tém więcéj pragnę go poznać.
Jednego dnia, gdy Lutek się przesuwał, może nie bez myśli krążąc po Saskim Ogrodzie, Olesia go słowem przywitała i, gdy się zatrzymał, zaprezentowała go pani senatorowéj. Zaczęła się rozmowa, usiedli na poblizkiéj ławce.
Lutek, gdy się do niego zbliżyła, jeszcze się sympatyczniejszym wydał senatorowéj.
Mówiono o wszystkiém i o niczém, przypatrując się sobie wzajemnie. Olesia dnia tego była w usposobieniu szczególném, szczebiotliwa, wesoła, a że Ogród Saski i przechodzący dostarczali tematów, zabawiała swą opiekunkę, która czasem jéj klapsy dawała, gdy nadto się stawała złośliwą, ożywiała Lutka, i czas na ławeczce spędzony przeszedł jak błyskawica.
Gdy wstawać i rozejść się mieli, senatorowa zwróciła się do Lutka.
— Ponieważ, jako grzeczny kawaler, zechcesz mnie waćpan zapewne odwiedzić, a pod pozorem uszanowania dla staréj, zajrzéć w oczy temu trzpiotowi, odprowadźże nas do mieszkania na Nowy Świat, abyś wiedział, gdzie nas szukać.
Uszczęśliwiony Lutek naturalnie poszedł z niemi.
Za każdym razem, powracając do domu, zwykł się był spowiadać przed matusią, jeżeli mu się coś trafiło. Weszło to w zwyczaj, nie miał dla niéj tajemnic.
I teraz począł zaraz chwalić się znajomością zrobioną z senatorową Lubicką za pomocą Olesi, odprowadzeniem jéj do domu, zaproszeniem.
Trafiło się, iż Pawłowiczowa słyszała dawniéj o téj pani, wiedziała coś z jéj życia, przypomniała sobie i z kolei zaczęła Lutkowi o niéj stare opowiadać dzieje, malując ją z bardzo dobréj i oryginalnéj strony. Pawłowiczowa uważała to za szczęście i zaszczyt dla syna, iż taką zrobił znajomość, chociaż obawiała się zawsze Olesi.
Lutek, jéj zdaniem, nie powinien się był żenić zbyt zawczasu, a nie szukać żony w innéj sferze oprócz własnéj. Na majątek mógł nie zważać. Lecz o tak dalekich rzeczach, jak ożenienie, zwykle nie mówiono.
Dotąd całe wychowanie Lutka bardzo się wiodło szczęśliwie staruszce, cieszyła się nim, trochę czasem obawiała rozrzutności, trochę niepokoiła tém, że żadnego nie obrał powołania, ale miał dopiéro lat ośmnaście.
Martwiło go to samego, że sobie drogi nie umiał oznaczyć, że z jednéj się przerzucał na drugą, że w żadnéj pracy stale, długo wytrwać nie umiał. Postanowienia były najlepsze, ale fantazya nad nie silniejsza, a matka nie zmuszała do niczego.
Czasem żartem się go zapytywała:
— Co z ciebie będzie?
On, całując ją po rękach, śmiejąc się, przyznawał do grzechu:
— Lękam się wyjść na próżniaka.
Nie próżnował w istocie, owszem potrzebował zajęcia, zawsze coś robił, ale nie było w tém ciągu i wytrwałości.
Może Pawłowiczowéj najmiléjby go było widziéć kupcem, aby nie wyszedł z téj sfery, w któréj ona czuła się w domu, lecz stanowczo do handlu nie miał Lutek zmysłu. Wszystko w nim zapowiadało artystę, a dotąd żadne studya nie przygotowywały go do tego.
Na fortepianie był dyletantem. W kraju téż jeszcze, w czasie, o którym mowa, ani miłość, ani uprawa sztuki nie były tak rozwinięte, jak dzisiaj.
Literatem Lutek, rozmiłowany w poezyi, wcale być nie myślał, deklamował, ale się do tworzenia nie porywał. Pawłowiczowa chętnieby go widziała czémś wielkiém, sławném, odznaczającém się, znakomitém, lecz przedewszystkiém szło jéj o to, aby Lutek był szczęśliwy i poczciwy.
Po téj burzy chwilowéj, jaką w duszy jego obudziło spotkanie z własną, wyrodną matką, nastąpiło uspokojenie i cisza.
Mógł się nazwać szczęśliwym, był o tyle swobodnym, o ile tylko człowiek być może, matka przepadała za nim, odgadując jego życzenia. Olesia patrzała okiem przyjazném. Nie pochlebiał sobie, ażeby go kochała, ale pewien był, że wstrętu nie miała do niego. Posługiwała się nim, nie zrywała stosunków, owszem, można było dostrzedz, że się starała je zachować.
Senatorowa uważała go niemal za domownika, zapraszała na obiady we troje i radziła mu przychodzić wieczorami.
— Dla młodego, jak waćpan, stosunki towarzyskie i znajomości zawsze są przydatne na przyszłość. Nie potrzeba ich zaniedbywać. U mnie masz zręczność poznania osób poważnych. Choć, dzięki Bogu, jak słyszałam, służyć nie będziesz potrzebował i masz majątek, zawsze ludzie się na coś przydać mogą. Przychodź waćpan, nie żenuj się, nie zrujnujesz mnie.
Śmiała się pani Lubicka.
Oprócz przyjemności, jaką miał z widywania u niéj Olesi, bo więcéj dla niéj pewnie niż dla innych znajomości tu przychodził, Lutek przypadkiem znalazł w tym domu wskazówkę, która zdawała się o jego powołaniu rozstrzygać.
Dla senatorowéj wielkiém zadaniem tych ostatków życia było miéć jakieś zajęcie. Swatała, godziła, pomagała, opiekowała się ludźmi, zatrudniała dobroczynnością i ochronkami, ale wszystko to jéj nie starczyło.
Za życia męża dwa razy z nim była we Włoszech, a że lubiła i dawniéj sztukę, po zwiedzeniu galeryi Florenckich, Rzymu, muzeum w Neapolu i t. p., naczytawszy się o tém wiele, poznawszy artystów znakomitych, Lubicka namiętnie się zaczęła zajmować sztuką, szczególniéj malarstwem.
Najmilsi jéj byli goście, co to jéj upodobanie podzielali. Na stolikach leżały zawsze przepyszne wydania galeryi, z zakładkami przy tych obrazach, które senatorowa szczególniéj upodobała.
Smak miała wykształcony, ale sąd oryginalny. Można było zaręczyć, że arcydzieło, które vox populi uznawał za najwspanialszy utwór sztuki, Lubicka będzie krytykować i szukać w niém stron słabych, a natomiast odkrywała nadzwyczajne piękności tam, gdzie ich nikt dotąd nie widział.
Myliła się często w piérwszych, ale drugie odkrywała szczęśliwie.
Lutek, który wogóle miał zmysł piękna nie każdemu dany, słuchał, patrzał, uczył się, w końcu rozbudziło to w nim miłość sztuki.
Rysować się uczył, ale nie miał wprawy. Robił karykatury, które tylko Pawłowiczowa zbierała i do szufladek chowała.
Dopiéro u senatorowéj dowiedział się Lutek, że malarstwo było ars longa, że można się czuć było do niego powołanym, a, nie ucząc się, nie zostać artystą.
Dlaczegoby nie miał zostać wielkim malarzem? pytał siebie Lutek. Mógł nauczycieli, wzory łatwo dostać, pojechać do akademii nawet.
Uśmiechało mu się to, ale oprócz sławy, oprócz dogodzenia wewnętrznemu pożądaniu, malarstwo nie prowadziło do niczego, zwłaszcza w kraju. Do imienia malarza przywiązane było pojęcie niemal rzemieślnika. W towarzystwie on nie miał miejsca.
Gdy się raz o tém wieczorem zgadało, a Lutek powiedział jakąś herezyę o losie artystów, senatorowa go wywiodła z błędu. Wcale inne było położenie wielkich artystów za granicą, którzy dobijali się i stanowisk, i majątku, znaczenia i sławy.
Cytowała mu tych, których znała.
Była to chwila, gdy u nas téż uczeń Verneta, Suchodolski, zyskiwał imię, obudzał ciekawość, gdy hrabia Z. malował chór Kapucynów, a hrabia Skarbek, choć ekonomista, zabawiał się malaturą.
— Właśnie taki niezależny młody chłopak, jak waćpan, mający majątek, nie potrzebujący o głodzie się dorabiać sławy, może łatwo zostać artystą. Jeżeli się okażą zdolności, czemużbyś nie miał nim być?
Lutek dumał. Senatorowa widziała to z innéj strony, ale Pawłowiczowa, znająca tylko pokojowych malarzy, przeżegnała się, słysząc od Lutka, że on mógłby chciéć być malarzem. Dla niéj było to zupełnie niepojętém.
Dobre dziecko, Lutek, nie chcąc matki martwić, a nie widząc w tém grzechu, potajemnie zaczął brać lekcye rysunków i rysować z gipsów naprzód. Wiedział już, iż musi długo rysować, że będzie miał potém do czynienia z naturą, a do malowania bardzo było daleko.
Senatorowa pożyczyła mu Winkelmana. On sam kupił sobie Vasarego. Nie przeszkadzało to słuchaniu lekcyi w uniwersytecie.
Ale gdy się to działo, a Lutek sobie winszował, że życie mu tak znowu płynęło szczęśliwie, zaszedł wypadek, który zatruł mu wszystko.
Pobożna Pawłowiczowa bardzo pilno uczęszczała na nabożeństwa różne, a nie dosyć w swoim wieku dbała o siebie. Powróciła raz z kościoła, przeziębiwszy się mocno, i zachorowała.
Wprawdzie pomoc doktora, starania Lutka, który na krok od niéj nie odstępował, wkrótce usunęły niebezpieczeństwo natychmiastowe, ale w późniejszych latach życia dosyć jest jednego takiego ciosu, aby stracić zdrowie i siły.
Staruszka prawie już wychodzić nie mogła z domu, kaszlała, straciła apetyt, nogi jéj zaczęły puchnąć, sama spostrzegła, że koniec się jéj zbliża. Żal jéj było Lutka porzucać, lecz z rezygnacyą chrześcijańską poddawała się woli bożéj i przygotowywała do śmierci.
Sama ona, rozmyślając o życiu swém, zażądała spowiedzi z niego ogólnéj, a przy niéj nie mogła pominąć tego, że cudze dziecię, wiedząc o tém, przywłaszczyła sobie, i że go nie oddała, gdy się matka rodzona upomniała o nie.
Kapłan, jakkolwiek z pobłażaniem sądził o tém przestępstwie, a surowo o wyrodnéj matce, nie mógł tego zataić, że zadośćuczynienie było obowiązkiem. Zażądał od Pawłowiczowéj, aby pisała do matki, wyznała jéj swoją winę i spełniła rodzaj restytucyi.
Ile łez to kosztowało staruszkę!
Ksiądz tłómaczył jéj napróżno, iż to bynajmniéj położenia zmienić nie miało, że Lutka, dochodzącego do lat, nikt jéj odebrać nie może, że miłości jego i serca nie postrada. Pawłowiczowa rozpaczała.
Lecz było to rzeczą sumienia, należało się przyznać do winy i Lutkowi przywrócić jego nazwisko.
Nie mogło się to stać bez zawiadomienia syna. Oburzył się naprzód, padł jéj do nóg, winę całą chciał brać na siebie; pobiegł potém do księdza. Kapłan był litościwy, ale ustąpić nie mógł. Z kłamstwem na ustach nie godziło się staruszce umierać. To, co się przywłaszczyło, należało powrócić.
Matka wyrodna wprawdzie sama się wyrzekła dziecka, ale późniéj odezwała się o nie, domagała go, było jéj własnością.
Wypadek ten, casus conscientiae, podziałał tak na Pawłowiczową, że zdrowie jéj bardzo się znacznie pogorszyło.
Lutek oświadczył stanowczo, że cokolwiek się stanie, on matki, która raz nie chciała go miéć i odrzuciła od siebie, znać nie będzie, ani za matkę uznawać.
— Może hrabina Strzelecka uważać mnie za dziecko swoje, ale ja jestem i będę tylko twoim synem, matusiu. Tobie ja winien jestem wszystko, cała moja miłość do ciebie należy.
Sprawa ta, któréj końca nie można było przewidziéć, trzymana była w tajemnicy. Od hrabiego Strzeleckiego dowiedziano się adresu żony, Pawłowiczowa napisała do niéj list. Lutek miał się przypisać, ale odmówił.
Hrabina Idalia była jeszcze w Livorno, gdzie ją napędził hrabia Witold i bardzo przyjemne porobił znajomości, gdy ją ta niespodzianka spotkała.




Trudno opisać jak ją przyjęła hrabina. Spadło to piorunem na nią.

Wrażenie, które na niéj Lutek uczynił było zatarte, a zjawienie się jego teraz groziło komplikacyą z Bartskimi, z któréj nie wiedziéć jak wyjść było.
Hrabia Witold, wezwany na ratunek, nie wiedział co czynić, co radzić. Powracać do kraju dla przerobienia tego, co się zrobiło? narazić się na plotki, skandale, potwarze, gdy za granicą tak było spokojnie i błogo, za nic w świecie nie chciała Idalia. Zmilczéć i nie dawać znaku życia, zdawało się najrozumniejszém.
Ale za cóż prawdziwy potomek Bartskich miał być pozbawionym ogromnéj fortuny, z któréj (staruszkowie byli w wieku tak podeszłym) hrabina Idalia mogła téż korzystać?
Nad tém się należało zastanowić. Strzelecka postanowiła dla rozpatrzenia się bliższego w tém pojechać do Warszawy. Wezwany do towarzyszenia hrabia Witold, stanowczo odmówił.
— Jedź, jeśli chcesz, ja nie jadę. Ani wiem, ani rozumiem, jak się to może skończyć. Zawikłana rzecz, brudna, a jak ją wezmą starzy Bartscy, nie można przewidziéć. Nuż z tego wyniknie proces kryminalny.
Zachwiała się hrabina Idalia, trwała niepewność dni parę. Wbiegła potém rano do Witolda.
— Jadę incognito — rzekła — nigdzie się nie będę pokazywała, zobaczę się tylko z synem, dowiem coś może o Bartskich, coś postanowię... nie mogę się oprzéć temu — jadę.
Chociaż panna Rozalia równie była przeciwną podróży pani jak przyjaciel, Strzelecka nie dała się zatrzymać. Napisała zaraz do męża, aby na nią czekał w Warszawie, odpowiedziała słów kilka Pawłowiczowéj, i para ją już uniosła na Wiedeń do Warszawy.
Zapowiedziane przybycie nikogo nie uszczęśliwiło, ale Strzelecki był w rozpaczy. Już sobie usłał gniazdo wygodne, i był pewien, że żona nie powróci, gdy list raził go ciosem niemal śmiertelnym.
Żona, to była podległość, wymagania pieniężne, podniesienie stopy domu, niewola i ruina znowu.
Kamerdyner radził ignorować zupełnie przybycie i siedziéć na wsi cicho, jak w myszéj dziurze, wszakże na poczcie listy nieraz przepadają. Ale nuż hrabinie miała przyjść fantazya ścigać męża w Strzelczu i, znalazłszy go tak wyśmienicie tu zainstalowanym, pozostać u boku jego?
Strzelecki wolał już jechać na spotkanie i starać się wykłamać.
Większy jeszcze popłoch w kamienicy na Starém Mieście zrodził list hrabiny; chociaż Lutek twardo stał przy tém, że nie uchybi hrabinie, ale matki w niéj uznawać nie chce i nie może.
Pawłowiczowa osłabiona już i tak, nie wstawała z łóżka.
Gdy nadeszła w końcu wiadomość, że hrabina jest w Warszawie, a nazajutrz o południu przybędzie do Pawłowiczowéj, Lutek i doktora i księdza na tę godzinę uprosił, tak się o matkę obawiał.
Hrabina Idalia w istocie przybyła incognito, zakwefiona, w stroju nie zwracającym oczu. Zmieniona bardzo, zestarzała na twarzy, w ruchach tylko i postawie zachowała dawną powagę i wdzięk pewien, ale owa udawana dystynkcya, którą się chlubiła przedtém, znikła gdzieś zupełnie. Przypominała starą komedyantkę.
Na spotkanie wyszedł doktór, prosząc, aby chorą oszczędzała. Lutek ani się nie ruszył od łóżka. Blady, smutny, zasępiony, okazywał twarzą, jak wstrętliwém dla niego było to spotkanie.
Niezmiernie rozczuloną, serdeczną chciała być hrabina, chusteczki nie odejmowała od oczu, głos miała drżący, obwiniała się sama.
Lutek, którego chciała uścisnąć, cofnął się milczący i z daleka ukłonił, spojrzeniem powiadając, że napróżnoby go sobie pozyskać chciała.
Zwróciła się więc cała do Pawłowiczowéj, dziękując jéj, zapewniając, że uznaje jéj prawa a swoją winę. Poczém zażądała rozmowy z Lutkiem na osobności.
Odchodząc, zbliżył się on do choréj, pocałował ją w rękę i w czoło i coś szepnął, spokojnie do drugiego pokoju za hrabiną krocząc.
Co się działo w sercu jéj zepsutem, w rozbiór wchodzić nie możemy; są momenta w życiu i są stany materyi w organizmach, których analiza nie dotyka bez wstrętu.
W młodym Lutku hart ducha, jaki mu nadawała miłość, był do podziwienia.
Hrabina, ciągle go ścigając oczyma, usiadła na fotelu.
— Nie mam ci za złe, że mnie pokochać nie możesz, a całą swą miłość oddałeś téj, która ci była matką. Czuję moją winę, nie chciałabym jéj powiększyć, zaniedbując odkryć całą prawdę.
Posłuchaj mnie.
Zawczasu przygotowaną historyę substytucyi fałszywego Bartskiego, ozdobioną, oczyszczoną, stworzoną na to, ażeby ją uniewinniała, poczęła opowiadać hrabina Idalia, pilno śledząc na twarzy syna, jakie ona uczyni wrażenie.
Lutek zdumiony, oburzony, pozostał dla niéj nieodgadniętym.
Po razy kilka ironiczny uśmiech, zadziwienie ukazało się na twarzy, lecz zbytniego zajęcia widać nie było.
Hrabina nalegała na to, że majątek był ogromny, że możnaby było go dla Lutka odzyskać, zwłaszcza, gdy, oprócz innych świadectw i dowodów, podobieństwo do nieboszczyka Ryszarda było nadzwyczajne, uderzające, i Bartscy nie mogli się oprzéć wrażeniu, jakie ono czyniło.
To mówiąc hrabina, na nowo oprawną starą miniaturę męża pokazała synowi, która, gdyby nie strój już nie modny, mogła uchodzić za wizerunek Lutka.
Gdy ukończywszy długą, a dosyć zawikłaną swą powieść, zamilkła, oczekując, co powié syn na to, chłopak prawie bez zastanowienia odparł, że kosztem tylu przykrości, zachodów, skandalów, nie chce ani imienia, ani majątku odzyskiwać.
— Nawykłem być Pawłowiczem — rzekł — majątek, który mi moi przybrani rodzice zostawiają, jest aż nadto dostateczny dla mnie. Wyrzekam się wszelkich pretensyi.
Najmniejszego słowa czułości dobyć z niego nie mogła matka; zimny, trzymał się zdaleka, unikając nawet spotkania z jéj wzrokiem.
Nawykła do przybierania tonów różnych, do zalecania się łzami, bólem, obudzeniem politowania, hrabina wyczerpała wszelkie środki, aby poruszyć serce Lutka i rozbiła się o obojętność nieprzełamaną.
Poczynało ją to gniewać w końcu. Rzadko w życiu tak nielitościwą poniosła klęskę, a zwycięzcą był syn jéj własny.
Widząc, że nie potrafi już nic dobyć z niego, hrabina zmieniła rozmowę, okazała troskliwość o przyszłość syna i chciała się dowiedziéć jakiemu zawodowi miał się poświęcić.
Lutek nie skłamał, mówiąc, że nic nie postanowił i powołania w sobie nie czuł jeszcze.
Chciała wiedziéć o majątku, odparł, że się o niego nie dopytywał, ale w domu był zawsze dostatek.
Niczém z niego nie potrafiła wydobyć więcéj nad kilka słów zimnych, krótkich, zawierających ściśle tylko to, co odpowiedź na pytanie stanowiło.
Rozmowa przedłużała się przez to samo, że Lutek mówić nie chciał, a hrabina Idalia upierała się przełamać tę jego oziębłość i wstręt dla siebie.
Gdy się to działo w jednym pokoju, tuż obok Pawłowiczowa modliła się, płacząc, drżała ze strachu; patrzyła na drzwi ciągle, pragnąc, aby Lutek się co najrychléj wyzwolił.
Po męczeńskiéj godzinie tego badania, na ostatek hrabina wstała zniecierpliwiona, dumna, rzuciła okiem prawie gniewném na Lutka i zapowiedziała mu tonem nakazującym, że nazajutrz widziéć się z nią powinien, bo się to jéj przynajmniéj należało, gdy dla jego interesu jedynie odbyła nadaremnie podróż.
Lutek się skłonił nic nie mówiąc.




Zmuszeni jesteśmy tokiem tego opowiadania zajrzéć teraz do domu starych Bartskich, którzy sfałszowanego wnuka zabrawszy z sobą, wynieśli się z nim do Krakowa.
Wybraniec losu, którego to szczęście spotkało, wcale do niego nie był przygotowany, a przychodziło mu ono zapóźno, aby już rozwinięty organizm pod wpływem szczęśliwszych warunków mógł się bardzo odmienić.
Sierota po biednych oficyalistach, tylko twardéj, a zahartowanéj młodością spędzoną w walce z głodem i chłodem naturze winien był, że wyszedł cało i krzepko.
Jeżeli kto, to on wszystko był winien sobie, lecz nie wiele to stanowiło.
Jednego nauczyła go doskonale bieda, to przebiegłości, milczenia w potrzebie, pokory, posłuszeństwa. Są to przymioty może bierne, lecz w życiu nie do pogardzenia, gdy innych braknie.
Tępego dosyć umysłu, Maks miał jednak tyle rozsądku, że się całkiem z sobą nie odkrywał; czekał, patrzył i pilnował, aby zbyt śmiałego nie zrobić kroku.
Zaraz piérwszego wieczora poczuwszy, że mu tu będzie bardzo dobrze i wygodnie ze starymi Bartskimi, nie przewidując, czego oni wymagać mogą, oprócz poszanowania i uległości, postanowił pokornie się stosować do ich woli.
Biedny chłopiec, który od dzieciństwa doświadczał niedostatku, dla którego trochę lepsza strawa, wypoczynek, czysta odzież, bezpieczeństwo o jutro, były niezmiernie drogiemi zdobyczami, gotów był zastosować się do najdziwaczniejszych nawet żądań, byle nie stracić tego, co tak cudownie spadło na niego.
Zdolności nie miał wielkich, biedny sierota, a gdyby nawet natura go niemi wyposażyła, musiałyby w walce ciężkiéj o chleb powszedni zaniedbane zamrzéć w zarodku.
Ochoty w sobie nie czuł żadnéj, oprócz do wygodnego cielesnego życia. Reszta nie obchodziła go, myśl jego nie sięgała daléj.
Było to zwierzątko jeszcze, mające tylko zewnętrzne cechy człowieka.
Gdy nazajutrz po wygodnym noclegu w hotelu obudził się pan Maks i przypomniał sobie położenie, strach go ogarnął wielki, aby nie stracił pozyskanego szczęścia i począł się modlić.
Dotąd jego religijne uczucia były tylko formą zimną, po raz piérwszy udawał się do Boga z sercem poruszoném.
Obawa go ogarnęła, jak się starym najlepiéj podobać, jak wkupić w ich łaski. Zaledwie zdążył się ubrać w suknie przygotowane, gdy stara Bartska weszła.
Maks przyskoczył całować jéj ręce i ściskać kolana. Babka naprzód nauczyła go, że schylać się tak nizko nie potrzeba.
Usiadła zabierając się do badania. Maks stał drżący.
Była to chwila strasznéj męczarni, pot ocierał ciągle z czoła, bo na wiele pytań wcale nie umiał odpowiedziéć, lub odpowiadał tak niedorzecznie, iż Bartska niecierpliwie się zżymała, śmiała i ręce załamywała.
Zupełne nieuctwo byłoby niczém jeszcze, gdyby jakaś iskierka inteligencyi obudzała nadzieję, że się coś da z tego rozwinąć, wyrobić. Babka nie mogła się łudzić, tępym był straszliwie. W czasie następującego śniadania stary pan Waleryan więcéj słuchał niż sam badał, i krzywił się również, co chwila rażony gburowatością, ogłupieniem wnuka.
Stanem jego zdrowia pocieszyć się tylko mogli, gdyż przy śniadaniu, pomimo zakłopotania pytaniami, Maks jadł i pił tak obcesowo, chciwie, łakomie, iż nastarczyć mu nie było można.
— Okropnie wygłodzony — mówiła babka — potrzeba go naprzód odżywić, to się i umysł może rozbudzi.
Z wielu względów nie chcieli Bartscy z wnukiem takim pozostać na oczach w Warszawie. W Krakowie, mniéj znani, spodziewali się łatwiéj znaléźć naprzód człowieka, któryby był nieodstępnym towarzyszem, potém pomoce naukowe, profesorów i lekcye.
Główném zadaniem jednak było wyszukanie mentora, w którego obcowaniu z żywego słowa mógł zaniedbany Maks daleko więcéj korzystać niż z lekcyi i nauki.
Oprócz czytania, pisania, czterech działań arytmetycznych i katechizmu dziecinnego, młody Bartski nie umiał nic i, co gorzéj, nie pojmował, ażeby uczyć się było potrzeba.
Za to wszystkich życia przyjemności był świadom i łakomy. Konie, psy, strzelba, jadło i napój obfite i smaczne, nęciły go niezmiernie. Wszystko to obiecywał sobie i zawczasu się cieszył.
W parę dni potém, zabierając go z sobą, starzy opuścili Warszawę. W Krakowie nie znali nikogo, oprócz starego bardzo weterana, kolegi niegdyś pana Waleryana, który tu mieszkał oddawna.
Był to pan major Robsza mający dworek na Czarnéj Wsi z ogrodem wielkim, mieszkający tu z żoną i namiętnie zajmujący się ogrodnictwem. Długie lata spędzone w staréj stolicy, uczyniły majora niemal dzieckiem Krakowa. Znał miasto doskonale, kochał je, odczuwał wszystko, co je spotykało, i zdawało mu się, że nigdzie w świecie żyć nie można było wygodniéj, miléj, jak tutaj.
Stary Bartski łatwo się o niego dowiedział, gdyż ex-wojskowy był zarazem jakimś wysokim urzędnikiem miejskim, i pojechał do niego na ową Czarną Wieś.
Magnatowi nawykłemu do wszystkich życia form zewnętrznych, bardzo wykwintnych, drewniany, niepoczesny dworek majora, podwórko jego gospodarskie, zawalone sprzętem i narzędziami ogrodniczemi, wydało się niesłychanie nędznie.
Sam major w prostym kubraczku, z rydlem w ręku wychodzący na spotkanie, w wyszarzanéj włóczkowéj czapeczce na głowie, w butach kozłowych, bez chustki na szyi, z brodą od dni trzech nie goloną, obudził zadziwienie i prawie przerażenie.
Zaprezentował mu się Bartski, a major potrzebował gdzieś głęboko sięgać do wspomnień zatartych, nim sobie starego przypomniał towarzysza, rydel cisnął, a sam pospieszył go uściskać i zaprowadzić do pokojów.
Tak, zwały się one pokojami, ale były izdebkami ubogiemi, w których właśnie stara pani majorowa w fartuchu, w białym czepcu, ze szczotką w ręku i ścierką robiła porządek.
Zobaczywszy gościa — uciekła.
W nieuporządkowanéj bawialni rozpoczęła się żywa rozmowa, ale wkrótce potém, major zważywszy, że żona go wyłaje, przeprowadził gościa do altany w ogrodzie, obsadzonéj fasolą, nasturcyą i sycyosami.
Stał w niéj drewniany, chwiejący się stolik i dwie ławeczki.
Po kilkudziesiątletniém niewidzeniu się zaprawdę mówić było o czém.
Gadatliwy rozwlekle major chciał o sobie prawić, Bartskiemu pilno było wytłómaczyć, z czém przyjechał, a niezwyczajne położenie wymagało długich omówień i tłómaczeń.
Ledwie nieledwie pan Waleryan potrafił wreszcie wyłuszczyć, czego potrzebował, z czém właściwie przybywał.
Major się zamyślił. Zrozumiał dobrze o co chodziło, ale gdzie tu było znaléźć człowieka, coby tak dziwnym potrzebom wychowania mógł zadość uczynić? Robsza znał tylko jednego profesora emeryta, z którym był w wielkiéj przyjaźni, ugruntowanéj na wspólnéj miłości roślin i kwiatów, niejakiego Paradziewicza, niegdyś nauczyciela fizyki, a dziś — filozofa. Człowiek był ubogi, niewiele potrzebujący, chorujący na filozofię, gaduła, dziwak, ale natura szlachetna, serce złote.
Szło o to, czy ceniący wielce swą niezależność, a bardzo mało pieniądze i dostatek, Paradziewicz chciałby się podjąć zadania tak trudnego.
Po kilkogodzinnych rozprawach, których przedmiotem było téż najęcie lub kupienie domu dla Bartskich, rozstali się dawni towarzysze broni, a major po południu obiecał przyprowadzić emeryta, jeżeliby skłonić go potrafił do uwzględnienia propozycyi, co zawczasu uważał za bardzo trudne.
Tymczasem sama Bartska czuwała nad wnukiem, obawiając się go nawet puścić na miasto, któremu przez szyby przyglądał się z ciekawością wielką.
Maks niezawodnie dałby sobie radę, ale bez pozwolenia kroku uczynić nie śmiał, a oprócz tego grosza w kieszeni nie miał. Karmiono go, pojono, odziewano, lecz pieniędzy dać nie pomyślano.
Dosyć późno major ustrojony, z niebiesko-czarną wstążeczką w pętlicy, z wąsami wypomadowanymi i brodą świeżo ogoloną, zjawił się z rodzajem Diogenesa.
Emeryt nie uważał za właściwe do nikogo się ubierać. Chodził zawsze w długim surducie zimowym lub letnim, z kijem w ręku, w słomkowym kapeluszu lub czapce.
Twarz szeroka, jasna, wygolona, z oczami wyrazistemi, napiętnowana była pewnością siebie i szczęśliwym filozoficznym spokojem. Jako profesor miał téż pedagogiczną powagę i nauczycielski sposób wyrażania się.
Paradziewicz nie odrzucał wniosku zajęcia się wychowaniem zaniedbanego młodzieńca, był to dla niego eksperyment ciekawy, ale pragnął widziéć i poznać subjectum.
Bogactwa Bartskich, złote ich obietnice dla emeryta nie wchodziły w rachubę wcale. Potrzebował tak mało, iż, tracąc swobodę, nie rozumiał, aby mu ją opłacić można. Mógł tylko uczynić tę ofiarę dla pobudek wyższych, aby sprobować społeczeństwu wykształcić użytecznego człowieka.
Bartscy przyjęli go z uszanowaniem, które nakazywać umiał.
Bałwanowaty, niezgrabny, strwożony Maks, ze wzrokiem bojaźliwym a chytrym stał w kącie.
Przyszły mentor czynił na nim wrażenie onieśmielające. Czuł, że z tym człowiekiem trudno będzie, bo go na wylot wzrokiem swym przejrzy.
Paradziewicz, rzuciwszy okiem na przyszłego ucznia, ani myślał go zaraz wziąć na próbę, rozumnie to odłożył na potém, a naprzód z babką i dziadkiem rzecz o wychowaniu, o naturze ludzkiéj i t. p. rozpoczął. Słuchano go z namaszczeniem.
— Zdaje mi się — dokończył profesor — że najwłaściwiéj będzie, gdy mi państwo na parę dni powierzycie jegomości. Będę go brał z rana, pójdziemy się przechadzać, wrócimy na obiad, po obiedzie powtórzymy przechadzkę, zapoznamy się z sobą i zobaczymy, co daléj.
Maksa przeszły dreszcze, ale on nie miał głosu.
Nazajutrz po śniadaniu młody Bartski był w rękach emeryta.
Przelękniony, rozpaczał już o sobie Maks, ale rozmowa ze starym tak poszła gładko, tak była prostą, zwyczajną, nie wymagającą najmniejszego wysiłku, że chłopak wkrótce odetchnął i nabrał odwagi.
Czekał ciągle na egzamin, ale ten nie nadchodził. Paradziewicz rozpytywał o życie przeszłe, rzucał pytania tak powszednie, mówił o tak pospolitych przedmiotach, że Maks wniósł, iż łatwo sobie z nim da radę. Rozbudziło to w nim gadatliwą otwartość, zaufanie, wylanie się, i emeryt, nader pobłażająco, wesoło przyjmując zwierzenia, nie okazał, aby w nich go co raziło.
Przechadzki i równie niewymuszone rozmowy trwały dni parę. Maks ciągle się spodziewał badania, ale emeryt więcéj nad to, co się dowiedział, nie potrzebował już wiedziéć.
Bartscy oczekiwali z wielką niecierpliwością. Mieli tymczasem sposobność sami poznać lepiéj emeryta, który obudził w nich szacunek i wielkie wyobrażenie o swéj filozofii i znajomości świata i ludzi.
Wprawdzie obejściem się nie mógł Maksa nauczyć salonowego obyczaju i języka, bo był prostakowaty i weredyk, ale na rozwinięcie umysłu podziałać skutecznie było mu łatwo.
Po tych dniach kilku Paradziewicz zdał sprawę starym z tego, co znalazł w ich wnuku.
— Zaniedbany zupełnie — rzekł — wszystko w nim śpi, ani wyrokować można, co się da z odrętwiałości wyprowadzić, a co na wieki zamarło.
Dziś jest to roślina, wegetująca tylko jako istota cielesna, duch nie wyzwolony. Tymczasem organizm zwierzęcy czyni go dojrzałym, instynkta się poruszają. Dziecko umysłem, jest ciałem już mężczyzną. Wiele zrobić z niego wątpię ażeby można było, coś jednak da się wykrzesać.
Probójmy.
Trudność potém zaszła o to, że profesor chciał do siebie wziąć ucznia, a Bartscy profesora do domu swojego zapraszali, aby miéć wnuka ciągle przy sobie i sami téż przykładać się do wyrobienia z niego człowieka.
Zgodził się wreszcie Paradziewicz zamieszkać przy nich, poczyniwszy sobie zastrzeżenia różne, i rozpoczęło się wychowanie i nauka.
Emeryt podjął się tylko mentorstwa i nadzoru, to jest najcięższéj części wychowania, do reszty wzięto osobnych nauczycieli.
Chłopiec pod wąsem musiał rozpoczynać od elementarnych prawie lekcyi, a nie szły mu one łatwo. Pamięć miał dosyć dobrą, pojęcie pozostało tępém.
Ale wyszedłszy z Paradziewiczem po lekcyach na przechadzkę, gdy o życie praktyczne się ocierał, okazywał pojęcie jego tak zdrowe, a nawet czasem bystre, iż go zadziwiał.
Z książki nie korzystał wiele, z rozmowy illustrowanéj tém, na co patrzał, więcéj nierównie.
Emeryt nie rozpaczał.
Trudno tylko było niezmiernie hamować cielesne pożądliwości. Widok jadła i napoju czynił na nim wrażenie jak na wygłodzoném zwierzęciu.
Paradziewicz probował przesytu, ale ten na bardzo krótki czas pomagał, wstrzemięźliwości zaś żadne rozumowanie wmówić mu nie mogło. Milczał naówczas i kłamał.
Emeryt udawania tego nie znosił.
O pośpiechu, jakiego żądali Bartscy, mowy być nie mogło. Paradziewicz mówił, że karczować musi, nim siać zacznie.
Staruszkowie oboje ze swéj strony przykładali się także do wychowania wnuka, a wnuk, mimo wiedzy i woli, zmusił ich do zmiany obejścia się małżeństwa z sobą, gdyż owe wiekuiste kłótnie i spory Bartskich musiały przez wzgląd na niego ustać.
Kłócili się sam na sam, ale przy nim wstrzymywali. Maks parę razy śmiać się zaczął z ich sporu, spostrzegł to pan Waleryan, poszeptał z żoną, i musieli się pilnować.
Serce niezepsute a wdzięczne przywiązało się rychło do dobroczyńców. Szczególniéj do babki, wyrozumialszéj dla niego, przystał Maks. Dla obojga był z poszanowaniem niezmierném, pokorą niemal zbyteczną, ale ich ujmującą.
Prawda, że miał im za co być wdzięcznym, bo wszelkie możliwe życzenia jego spełniali chętnie, ze szczodrobliwością ludzi możnych.
Dostał więc konia wierzchowego Maks, do którego się namiętnie przywiązał, kupiono mu psa ogromnego, stroił się jak chciał, a jadł i pił tak, że babkę tém często przestraszał. Obawiała się choroby, chociaż nigdy mu nic nie zaszkodziło.
W tych pieszczotach powierzchowność młodzieńca zyskała wiele. Pozostał trochę niezgrabnym, ciężkim, zwłaszcza że do otyłości miał skłonność, ale strój i nieustanne nauki, jak się miał trzymać, chodzić i t. p., nieco go uczyniły pokaźniejszym.
W program Paradziewicza wchodziły znajomości z przyzwoitą młodzieżą, na któréj nie zbywało.
Bartscy urządzili u siebie wieczory dla towarzyszów i przyjaciół Maksa, a obcowanie to z kolegami okazało się może ze wszystkich środków okrzesywania najskuteczniejszém.
Jest w naturze ludzkiéj naśladowanie, a Maks zaniedbany potrzebę zastosowania się do ludzi czuł mocniéj niż inni. Zwolna więc coś przejmował od towarzyszów.
Słowem jedném, po upływie kilku miesięcy Paradziewicz nie rozpaczał. Potrzeba tylko było jego zdaniem w programie nauk zaprowadzić zmianę i niektóre z nich albo zupełnie wykreślić, lub ograniczyć się ogólném o nich pojęciem.
Lat straconych niepodobna było odzyskać. Dziwna rzecz, zaniedbany ten umysł do najtrudniejszéj z nauk ścisłych, do matematyki miał zdolność widoczną, gdy w innych ospały, ani upodobania nie znajdował, ani drogi do wtajemniczenia w nie.
Poezye wydawały mu się śmieszne po prostu, chociaż wypadkiem połapane szyderskie wierszyki, trawestacye, piosenki wesołe chwytał na pamięć i bawił się niemi.
W obłoki ani patrzył, ale był to poczciwy kawał mięsa, jak się czasem wyrażał Paradziewicz.
Pomiędzy młodzieżą Maks miał jedną nad wszystkich wyższość, celował w każdym rodzaju sportu, który zaczynał wchodzić w modę. Nie lękał się najswawolniejszego i najdzikszego konia, pływał jak ryba, powoził czterema szkapami mistrzowsko, strzelał doskonale, a choć się nie uczył gimnastyki, dokazywał co chciał, bo siłę miał ogromną.
Mniejszéj zapewne wagi jest tego rodzaju wyższość, ale w życiu człowieka i to coś znaczy; gdzie wychowanie nadto było pieszczoném, znaczyło bardzo wiele.
Maksa zaczepić niktby się nie ważył, on zaś nie lękał się niczego. Zahartowany był téż na zimno, na słotę, i bawiło go, gdy inni na nie narzekali.
Stary Bartski, patrząc na wnuka, mruczał, że najwłaściwszą byłaby dla niego służba wojskowa, ale się z nim rozstawać nie chciał.
Emeryt, gdy był niekontent, nazywał go kawałkiem mięsa, ale w dobrym humorze czasem zwał go téż dzieckiem natury.
Bartscy zwolna przywiązywali się do niego, a on do nich, pozostawała mu jednak pewna nieśmiałość, pokora, uszanowanie, z których wyjść nie mógł.
Tymczasem pani Idalia, jak mówiliśmy, zawitała do Warszawy, poznała bliżéj Lutka, przekonała się, że go sobie pozyskać nie potrafi, i gdy zarazem męża sprowadziwszy, znalazła go zbiedzonym, gołym, mówiącym tylko o swéj ruinie, niedługo pobywszy w Warszawie, zimno się pożegnawszy z Pawłowiczową, zawróciła do Livorno.
Zimę miała spędzić we Florencyi, i już hrabia Witold poczynił starania o najęcie mieszkania w blizkości Cassina, o co naówczas nie było trudno.
Wycieczka ta do Warszawy, niepowodzenie, odebrane jéj serce dziecięcia, które znać nie chciało matki, uczyniły na niéj daleko głębsze wrażenie, niżby, znając ją, spodziewać się było można.
Hrabia Witold piérwszy spostrzegł po powrocie jéj zmianę pojęć niektórych, smutek, zadumanie, niechęć i wstręt, z jakiemi słuchała go, gdy rozpowiadał różne cyniczne przygody, dawniéj w niéj śmiech obudzające.
Dopatrzył się, że zaczęła chodzić do kościoła i z uśmieszkiem ironicznym raz jéj powiedział:
— Stanowczo starzejesz się! Sądziłem, że będziesz wyższą nad inne kobiety, które na dewocyach kończą, ale zdaje się, że to nieuchronny los wasz, słabe istoty.
Idalia wprost się rozgniewała.
Hrabia Witold wkrótce potém doszedł, iż sławny naówczas Abbate, pisarz i kaznodzieja, o którym mówiono wiele, poznał się z hrabiną, która sama jego znajomości szukała.
Wiedział już, co go czekało, przewidywał, że będzie musiał porzucić dawną przyjaciółkę. Ale o tém nie było jeszcze mowy. Ona sama miała dnie zupełnego powrotu do dawnych przekonań i sądów, i inne, w których milczała smutna i zasępiona.
Dawna medycyna i psychologia przypuszczały w życiu ludzkiém pewne zwroty i lata klimakteryczne.
Było to proste przypuszczenie, nie oparte na doświadczeniu, ale w zasadzie jednak nie pozbawione prawdy. Zwroty w życiu ludzkiém nie są przywiązane do dat i lat, do siódemek i cyfr, ale do pewnych zmian organizmu i okoliczności zewnętrznych. Całkiem się pozbyć życiem długiém wyrobionéj natury niepodobna, ulega ona jednak modyfikacyom znacznym pod naciskiem doli lub niedoli.
Hrabina po burzliwém życiu znajdowała się u portu spokojnego, to prawda, ale okręt jéj przybył tu rozbity, skołatany, pusty, życie nie miało dla niéj uroku. Utraconéj piękności niepodobna było odzyskać, nie było czém na świecie błyszczéć, nie zajmowało nic, nie mogła kochać. Witolda przyjaźń była prostym nałogiem, czasem nawet ciężarem.
W téj zupełnéj próżni dziecko własne, węzeł jedyny, który ją łączył ze światem, dziecię, przeciw któremu zawiniła, mszcząc się obojętnością, stało się przedmiotem ciągłych rozmyślań, celem pożądliwości.
Chciała się na niém pomścić szlachetnie, czuwając nad niém, powracając mu, co utracił.
Chodziła ciągle z myślami niedorzecznemi i niepraktycznemi, ale pozbyć się ich nie mogła.
Gryzło ją to, że obcego jakiegoś gbura uczyniła szczęśliwym kosztem Lutka.
Najprostszą było rzeczą, raz czując swą winę, otwarcie ją starać się naprawić. Ale nałóg intrygi i nawyknienie do chodzenia krętemi drogami przemogły.
Z Witoldem się o tém nie naradzała, nie mówiła mu nawet nic, ale po namysłach, rozgorączkowana raz, z niewieścią porywczością istot słabych siadła, napisała do Bartskich list bezimienny, a obawiając się, aby się nie rozmyśliła, natychmiast rzuciła go na pocztę.
W liście tym, uniewinniając siebie i przedstawiając się jako uwiedzioną przez intrygantów, opisała cały wypadek podstawienia fałszywego wnuka, wskazywała, gdzie był prawdziwy, żądała, aby go Bartscy zobaczyli i przekonali się, jak niesłychanie do Ryszarda był podobnym.
Naostatek dodawała, że Pawłowiczowa, żyjąca jeszcze, może poświadczyć, jak dziecię się do niéj dostało.
List był bezimienny, jakoby przez osobę życzliwą Bartskim pisany, bez wiedzy hrabiny i t. d.
Doszedł on do pana Waleryana, który, zacząwszy czytać, nic nie zrozumiał zrazu i rzucił go, mając za niezgrabną próbę wyłudzenia pieniędzy.
W kwadrans potém powrócił do niego, z uwagą przeczytał cały raz i drugi, schował do kieszeni.
Rodziła się wątpliwość.
Żonie o tém mówić i niepokoić jéj nie chciał, ale sam mocno się zmieszał i zgryzł.
Znalazł natychmiast pretekst odbycia podróży i oznajmił jéjmości, iż na dni kilka musi się oddalić dla interesu.
Nie przyznał się nikomu do listu odebranego, ale inném okiem począł patrzéć na Maksa. Wydał mu się, czém był, strasznie gburowatym.
Nie dosyć było do Warszawy pojechać, gdzie oprócz barona mało miał stosunków, należało téż, nie spowiadając się i nie narażając na śmiech, dotrzéć do tego Pawłowicza, coś zdobyć.
W ciągu dni kilku, nosząc się z tą nową troską, Bartski podupadł i postarzał. Czuł się złamanym.
Człowiek nawykły do chodzenia drogami prostemi, gdy go los zmusi pójść na kręte ścieżki, ocierać się o intrygantów i brudy, doznaje najboleśniejszego niepokoju.
Bartski, przyjechawszy, sam jeszcze nie wiedział, gdzie się uda, co pocznie. Rachował na pomoc losu.
Hrabina Idalia w liście wskazywała mu numer kamienicy na Starém Mieście, była to jedyna pomoc i wskazówka. Z rodzajem wstydu na twarzy wykradając się jak złodziéj, stary Bartski upokorzony poszedł rankiem czatować u bramy, spodziewając się, że przypadek jakiś może ułatwić mu spotkanie się z tym mniemanym wnukiem.
Wstręt miał do takiego potajemnego dochodzenia.
Dnia tego stara Pawłowiczowa była cokolwiek lepiéj, i Lutek mógł wyjść na miasto. Podobieństwo jego do ojca w istocie było uderzającém.
Bartski zaledwie go spostrzegł, został niém tak uderzony, iż omało się nie zdradził.
Dla niego nie było już wątpliwości, to być musiał wnuk prawdziwy.
Niezbyt się zastanawiając nad tém, co czyni, zbliżył się grzecznie do niego i prosił o jakąś informacyę, składając się tém, że nie znał miasta.
Lutek, nadzwyczaj uprzejmy i grzeczny, nietylko żądanéj wiadomości udzielił mu, ale chciał sam być przewodnikiem. Głos jeszcze bardziéj utwierdził Bartskiego w tém, że list bezimienny nie był oszukaństwem i bałamuctwem.
Poruszony do najwyższego stopnia, stary powrócił do hotelu.
Ale tu przyszedł mu na myśl ów fałszywy wnuk, do którego się oboje przywiązali, żal mu się go zrobiło. Nie posądzał, aby ze świadomością mógł go tak młody chłopak oszukiwać. Wiedział i to, że żona się mocno do podrzuconego im przywiązała.
Łzy się staremu zakręciły w oczach.
— Mój Boże — zawołał w duchu — nie mieliśmy litości nad obłąkaném dziecięciem, które można było może łagodnością na lepszą nawrócić drogę; strasznie nas Bóg karze!
Przez cały dzień Bartski się tak bił z myślami.
List bezimienny miał z sobą.
A gdyby z nim, wypatrzywszy godzinę, udał się do Pawłowiczowéj, tak, aby mógł zastać ją samą?
Zdało mu się to najwłaściwszém.
Nazajutrz, nie bez trudu dopilnowawszy, gdy Lutek wyszedł z domu, udał się na górę.
Ale chora nikogo nie przyjmowała bez wyjątku.
Powrócił do hotelu i wysłał do niéj list, proszący o posłuchanie w sprawie syna.
Podpisany nazwiskiem zmyśloném, nastraszył on Pawłowiczową, która się zlękła, czy Lutek nie popełnił czegoś, z czemby się przed nią taić musiał. Natychmiast kazała prosić Bartskiego, chociaż musiała go przyjąć w łóżku.
Drżała staruszka, gdy się zbliżył Bartski, którego poważna powierzchowność ją uspokoiła trochę.
Pan Waleryan bezimienny list dał jéj do przeczytania. Zaledwie nań rzuciwszy okiem, Pawłowiczowa przyznała się do wszystkiego.
Rozwiązana była wątpliwość.
— Ale państwo mi go nie odbierzecie! — zawołała staruszka. — Zlitujcie się nademną. Niewiele mi życia zostało, jego jednego tylko mam!
Bartski nadto cierpiał, ażeby nie umiał wejść w cudze uczucia i boleści.
— Będziemy się nim dzielić — rzekł cicho.
I popłakali się oboje.
Lutek miał wkrótce powrócić, nie ruszył się już stary i czekał na niego.
Zdumiony chłopak, poznawszy w gościu wczorajszą swą znajomość z ulicy, sam nie wiedział, co to znaczyć mogło.
Pawłowiczowa podjęła się ułatwić zbliżenie do dziadka.
— Lutku, jest to ojciec ojca twojego.
Bartski szeroko otworzył mu ramiona, chłopak się zawahał i rzucił się w jego objęcia. Zaczęły się opowiadania, tłómaczenia, objaśnienia, w których o hrabinie Idalii z obu stron unikano wspomnienia.
W pół godziny stary Bartski wiedział już, że miał przed sobą wnuka, którego nietylko się nie potrzebował wstydzić, ale się nim mógł pochwalić.
Lutek miał wszystkie świetne przymioty ojca, nie mając jego wad i lekkomyślności. Do późnego wieczora Bartski nie mógł się z nim rozstać, nacieszyć nim, nasłuchać go.
Pozostawało rozwiązanie w Krakowie i pozbycie się fałszywego wnuka w taki sposób, aby się na śmiech nie narazić i nie wywołać poczwarnych plotek.
Lutkowi chętnie pozwoliła Pawłowiczowa, aby dziadkowi towarzyszył.
Miał późniéj razem z dziadowstwem wrócić do Warszawy, gdyż obowiązków swych względem przybranéj matki wyrzec się nie chciał.
Bartski nadewszystko zdumiewał się bezinteresownością Lutka, który wcale się nie cieszył świetnością losu, jaki go czekał.
Pobłogosławiony na drogę, ruszył z dziadem do Krakowa.




Starzy Bartscy, rozglądając się po Krakowie, nie mieli jeszcze czasu nabyć tu własności, zajmowali więc dom najęty, którego piérwsze piętro przeznaczone było dla nich, parter dla wnuka, a reszta dla licznéj służby.
Wyjazdem do Warszawy męża, niedosyć dobrze umotywowanym, pani Bartska niecierpliwiła się i niepokoiła. Nie mogła go zrozumiéć.
— Stary — gderała — aby mu się włóczyć, nie usiedziéć na miejscu. My tam żadnych interesów nie mamy.
Dnia, którego powrót był zapowiedziany, jéjmość oczekiwała z herbatą. Uprzedził przybysza list; w przypisku stało, iż Bartski, krewnego dalekiego, pana *** (nazwisko podał piérwsze lepsze), spotkawszy w Warszawie, wiezie go zaprezentować żonie.
Ruszyła staruszka ramionami, ale herbatę przygotowano jak dla gości.
Emeryt ze swoim uczniem, staruszka w bok podparta, znajdowali się w salonie na górze, gdy dorożka przywiozła starego Bartskiego z Lutkiem.
Pan Waleryan chciał naprzód sprobować na żonie, jakie zrobi wrażenie nadzwyczajne podobieństwo wnuka do ojca.
Lecz w piérwszéj chwili staruszka nie przypatrzyła się nawet przybyłemu, gderała na męża. Dopiéro, gdy zapytany Lutek się odezwał, głos ją przestraszył.
Zwróciła oczy na niego, wlepiła je, oniemiała. Wpatrzyła się w męża. Zbladła. Widoczném było, że przypomniał jéj Ryszarda, lecz odezwać się z tém nie śmiała. Wzrok jéj skierował się na Maksa, który stał z boku z oczyma wlepionemi w zastawiony podwieczorek.
Milczenie dziwne, długie zapanowało w salonie.
Bartska przysunęła się nieco do Lutka. Z nieśmiałością zaczęła go rozpytywać o rodzinę. Zmieszany, spoglądał na Bartskiego, nie wiedząc, co odpowiedziéć, gdy pan Waleryan parsknął.
— A co! — zawołał — nie umiem ja dojść prawdy i odzyskać zguby? Czy to nie Ryszard wykapany?
Bartska rzuciła się, rozpytując, ciesząc, tak, że zupełnie zapomniano o biednym Maksie, stojącym u drzwi.
— Co to jest? — mruczał emeryt — nic nie rozumiem.
— Omyłka! — odezwał się stary Bartski, skinąwszy na fałszywego Maksa. — Chodź ze mną.
Posłuszny chłopak z głową spuszczoną poszedł za Bartskim do gabinetu. Tu się rozpoczęła indagacya.
Bijąc się w piersi, płacząc, poprzysięgał na klęczkach chłopak, że on nic winien nie był, że spełniał, co mu wskazano i wmówiono.
Kto był sprawcą, intrygantem w dosyć zawikłanéj i poplątanéj intrydze, Bartski nie mógł się jasno dopatrzéć, ale czuł rękę hrabiny Idalii i jakiegoś jéj pomocnika.
Pan Erazm, takie bowiem miał imię pseudo-wnuk, płakał rzewnemi łzami, padł do nóg staremu, prosząc, ażeby go nie gubił.
— Idź na dół i czekaj, gubić cię nikt nie myśli. Będziesz miał za co ręce zaczepić, nie odprawię cię z niczém. Zbieraj tymczasem manatki, bo jutro możesz sam myśléć o sobie, ja się nie czuję w obowiązku.
I koniec?... Mógłbym na tém zakończyć. Historya jest trochę starsza niż w opowiadaniu, ale ma być mutatis mutandis prawdziwą, choć nieprawdopodobną.
O los osób, z któremiśmy się zapoznali w tém opowiadaniu, jeżeli kogo obchodzi, możemy uspokoić czytelników. Hrabina Idalia pozostała we Florencyi wyposażona; Strzelecki, powoli rdzewiejąc, umarł z niestrawności na wsi.
Lutek się ożenił z Olesią, było to nieuchronném, a pan Erazm, ex-pisarz prowentowy, ex-milioner i spadkobierca, naprzód rozpoczął od nieszczęśliwéj dzierżawy, późniéj na bruku miejskim, jako pomocnik w handlu delikatesów dosyć szczęśliwie się obracał, dopóki nie zniknął z horyzontu w sposób tak tajemniczy, iż nikt nie umiał powiedziéć, co się z nim stało.
D. 3 Czerwca 1884, Magdeburg.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.