Awantura (Kraszewski, 1885)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Awantura
Podtytuł Powieść osnuta na plotce
Pochodzenie „Świt“, 1885, nr 44-66
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1885
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


On to dla swoich widoków doradził ten świetny bal karnawałowy, który groził Strzeleckiemu dobiciem jego kredytu i ostatnich zasobów.
Równie jak hrabia Adam, Witold miał ujmującą, piękną, dystyngowaną powierzchowność, trochę był od niego młodszym, a nieskończenie rozumniejszym. Bądź co bądź Strzelecki nigdy czci nie postradał i dla niéj gotów był siebie, mimo egoizmu, poświęcić; Witold zaś tylko zewnętrzne oznaki jéj jako tako zachować się starał.
Serca w nim nie było za grosz.
Świetną gwiazdą wielkiego świata była hrabina Idalia Strzelecka. O pochodzeniu jéj i przeszłości chodziły wieści tak sprzeczne, iż z nich jeden tylko wniosek wyciągnąć było można, ten, iż ona musiała być bardzo chmurną, i zapomnianą, zatartą być potrzebowała. Po ożenieniu Strzelecki długo musiał walczyć, nim żonę potrafił w świat swój i towarzystwo wprowadzić.
Raz jednak stopę na nim postawiwszy, piękna, niesłychanie zręczna, umiejąca się przypodobać, przypochlebić hrabina Idalia potrafiła zwyciężyć wszystkie na drodze spotykane zawady.
Najhermetyczniéj przed nią pozamykane domy otwarły się w końcu, najsurowsze panie dały się jéj ująć i oczarować. Typ ten niewieści doskonale odpowiadał męzkiemu hrabiego Witolda, i dlatego może tak ścisły i serdeczny związek między nimi, przymierze dla wspólnego dobra zawarte zostało.
Strzelecki padł jego ofiarą, ale mu tak miękko wysłano nastawioną pułapkę, tak mu szło tymczasem dobrze pod rządami żony i przyjaciela, że się czuł najszczęśliwszym. Jutro — mówiliśmy już o tém — nigdy w rachubę nie wchodziło u niego.
Bal w Niedzielę zapustną urządzał naturalnie hrabia Witold, który był niezrównanym magistrem elegantiarum. Począwszy od malowniczéj strony do gastronomicznéj, hrabia znał się na wszystkiém, był wyrocznią, ale téż sypał pieniędzmi jak plewą.
Wzywając go do rady, należało być przygotowanym na szalone wydatki.
— Nie mając kredytu nieograniczonego, nie potrafię nic — mówił otwarcie. — Potrzebuję zupełnéj swobody, ale mogę zaręczyć, gdy ją mam, że potrafię dokazać cudów.
Zawczasu téż zapowiadano tu cuda.
Pałac Strzeleckich zamknięty był od dni kilkunastu, tak go ad hoc przerabiano. Wozami przychodziły drzewa, krzewy, kwiaty, niewiadomo zkąd sprowadzane. Tapicerowie pracowali oddawna nad drapowaniem dekoracyi. Mistrze w sztuce ornamentacyjnéj pod zwierzchnim kierunkiem Witolda przerabiali wszystko dla popisu jednego wieczora; ale wieczór ten miał pozostać we wspomnieniach miasta i towarzystwa jako fenomenalny, historyczny.
Strzelecki chodził upojony przyszłym tryumfem i dopytujących się o szczegóły zbywał tajemniczém:
— Zobaczycie.
Pałac, jak wiele piękniejszych budowli Warszawy, sięgał drugiéj połowy ośmnastego wieku i charakter jego zachował, chociaż go odświeżono i upiękniono w tym samym stylu ostatniemi czasy.
Salony, niezbyt wielkie, były za to liczne i dozwalały teraz urozmaicić ornamentacyę. Zużytkowano nawet umiejętnie zbyt obszerne sienie, które miały chwilowo stać się zimowym ogrodem.
Bal, koncert, małe przedstawienie żywych obrazów w teatrzyku, umyślnie na ten cel urządzonym, bufety i wieczerza Lukullusowa do białego dnia miały licznych zatrzymać gości.
Jeden z najsłynniejszych kuchmistrzów paryzkich kierował kuchnią i zarazem zastosowaną do wymagań jéj piwnicą, całą z doborowych win złożoną.
Hrabia Witold, hrabina Idalia, hrabia Adam Strzelecki byli smakoszami, zdawało się im więc, że gości nakarmić i napoić najwykwintniejszemi, najdroższemi produktami targów europejskich, było jedném z najgłówniejszych zadań.
Muzyka, taniec, obrazy, wszystko to były tylko dodatkowe, mniejszéj wagi akcesorya. Zkąd Strzelecki mógł dostać stosunkowo ogromną sumę gotówki, którą ten występ miał pochłonąć, dla niewtajemniczonych było nierozwikłaną zagadką.
Strzelecki może jednemu tylko przyjacielowi się zwierzył. Nawiasowo dodać musimy, iż ci, co znali bliżéj hrabiego Witolda, utrzymywali, że gdy się podejmował kierowania podobnemi Baltazarowemi ucztami, nigdy nie omieszkał z nich dla siebie korzystać. Nie zdawał ścisłych rachunków, a śpiżarnię i piwnicę zaopatrywał w drogie delikatesy, których pochodzenie potém łatwo się odgadnąć dawało. Hrabia Witold do posądzeń tego rodzaju, z któremi był ostrzelany, najmniejszéj nie przywiązywał wagi.
W Sobotę wieczorem młotki tapicerów jeszcze się rozlegały po pokojach, wozy i wózki nadciągały jeszcze, lecz wszystko już niemal było na wykończeniu.
Hrabia Adam Strzelecki, który nie lubił się kłopotać przygotowaniami, i do gotowego rad był zawsze siadać, uciekał teraz z domu, aby dopiéro naówczas się przypatrzéć wszystkiemu, gdy ostatni ćwieczek zostanie przybity.
O zmierzchu w Sobotę pani Idalia, sparta na ręku przyjaciela, Witolda, krokiem powolnym obchodziła z nim salony i napawała się przyszłym tryumfem, który jemu winną była.
Wiek hrabiny trudno było oznaczyć, patrząc na nią, lecz właśnie to mówiło, iż piérwsza, a może nawet druga młodość jéj daleko już gdzieś były. Hrabina miała pozór jeszcze młody, który winną była sztuce, a może i charakterowi swemu, czyniącemu ją zimną, nie wrażliwą i, jak coś zamrożonego, doskonale zakonserwowaną.
Rysy piękne mało uległy działaniu czasu, a spłowiały koloryt dawał się umiejętnie odrestaurować. Ślady znakomitéj piękności widoczne były na niéj jeszcze, a w całości pozostał wdzięk i majestat ruchów, który jéj nadawał charakter arystokratyczny. Bardzo tylko wprawne, analizujące szczegóły oko mogło dostrzedz, że piękne ręce więcéj były winne staraniu o nie, niż pierwotnym kształtom, że nóżce pomagał trzewik, zbudowany tak, aby ją czynił wypuklejszą i zmniejszoną. Nie było w niéj tego, co się zowie rasą, ale długie studyowanie pewnemi pozorami ją zastępowało.
Wieczorem jeszcze, zdaleka zwłaszcza, była to postać urocza, przypominająca znakomite artystki w roli królowych. Śliczne oczy czarne zachowały się w téj ruinie z całym blaskiem swoim, a kunszt używania ich nadawał im siłę potężną. Nikt nie umiał tyle i tak rozmaitych odcieni wzroku jednemi stworzyć oczyma, co ona. Wszystko, aż do naiwności i dobroduszności, mogła wyrazić niemi, z chwilowém przynajmniéj wrażeniem. Zalotność, smutek, melancholia, tęsknica, błyski szczęścia, na zawołanie jawiły się w tych źrenicach, ognistych naprzemian i łzawych.
Nie wychodząc dnia tego z domu, hrabina była ubraną dosyć skromnie, ale wcale nie zaniedbanie.
Hrabia Witold tłómaczył jéj właśnie i wskazywał, co zrobił, podnosząc naturalnie dzieło swoje. Hrabina przypatrywała się, milczała, niekiedy mimowolny wykrzyknik z ust się jéj wyrywał, ale znać było smutne jakieś zadumanie na dnie duszy, którego się pozbyć nie mogła.
Wchodzili właśnie do ostatniego gabinetu, poprzedzającego apartament osobisty hrabiny, gdy, zwróciwszy się ku szeregowi salonów przeglądanych, piękna pani zapytała swojego towarzysza:
— A potém?
Na znużonéj, choć przystojnéj twarzy hrabiego Witolda wystąpił jakiś półuśmiech niezrozumiały. Poruszył ramionami.
— Cóż chcesz — odezwał się chłodno. — Życie jest walką, zawsze i wszędzie. Zaledwie jedna bitwa stoczona, gdy już o drugiéj myśléć potrzeba i do niéj się gotować.
Bardzo to jeszcze wielkie szczęście, gdy się z zapasów choć raz wyjdzie zwycięzko.
— Tak, to prawda — odparła, drzwi otwierając do swych pokojów i wprowadzając go z sobą hrabina — to prawda, ale i zwycięztwo ma swą słabą stronę. Obudza ono zazdrość, wzmaga niechęć, czasem przyśpiesza wysiłek nieprzyjaciela, który wytęża całą swą moc, aby zadać cios śmiertelny.
I po krótkiém milczeniu dodała, spoglądając na Witolda, który bez zapytania dobywał cygaro i przygotowywał się je zapalić:
— Jesteśmy zrujnowani!
— Tak — odparł Witold — ale ruina podpierana sztucznie nie od wczora datuje. Potrzeba szukać środków, ażeby się dłużéj utrzymać mogła, nie runąwszy w gruzy.
Zresztą, kochana Idalio, nie wy jedni jesteście w tém położeniu. Z małemi wyjątkami wszyscy u nas albo są już, lub wkrótce będą zrujnowani. O sobie nie mówię — dodał, śmiejąc się — jestem chodzącą ruiną en permanence.
Hrabina smutnie się uśmiechnęła.
— Kawalerska ruina — rzekła sucho — daleko jest łatwiejszą do znoszenia, do pokrycia. We dwoje, z takim domem, jak nasz...
Nie dokończyła.
— Nie trzeba przesadzać — wtrącił Witold. — Ludzie, jak wy, mający jeszcze znaczne posiadłości terytoryalne, pałac w mieście i t. d., nie padają z dnia na dzień.
Jest polskie przysłowie, które powiada, że pańskie ostatki lepsze są, niż szlacheckie dostatki.
— Wszystko to prawda — przerwała hrabina — gdyby... gdyby Adaś był innym, gdyby, naprzykład, Witold był Adasiem.
— A! ze mnąby nigdy do takiéj ruiny nie przyszło — rzekł, śmiejąc się i dym puszczając, Witold. Wprawdzie, żeniąc się bogato od lat dwudziestu, sztuki téj dokazać nie umiałem, pomimo sprzymierzeńców, swatów i swatek, ale żyłem i żyję na stopie najlepszéj, na niczém mi nie zbywa, a nie mam absolutnie nic.
Rozśmiał się zwycięzko. Idalia popatrzyła na niego.
— Gotóweś w końcu mnie się zaprzéć — dodała — gdy... gdy nadejdzie katastrofa.
— Nie — rzekł Witold. — Najprzód długa przyjaźń wkłada obowiązki, a potém, wiesz Idalio, jak wielkim byłem, jestem i będę twoim wielbicielem. Nie na wiele się wam przydam, ale jestem zawsze na usługi.
— Nie mogę pojąć — rzekła, zwracając rozmowę hrabina — co myśli Adaś; nie podobna, aby się łudził i nie czuł, jak położenie jest groźném.
— Adaś naprzód nigdy nie myśli o niczém, oprócz tego, co ma przed sobą — odezwał się Witold. — Jak struś chowa głowę w krzaki przy nadchodzącém niebezpieczeństwie. Nie rachuje wcale, umyślnie zatapia się w nieświadomości położenia.
Jeżeli mam jaką dać radę, na wypadek wszelki — dorzucił Witold — to żebyś sama myślała o sobie, wcale się nie odwołując do niego, nie rachując na niedołęgę.
— Dobrze, ale wskażże mi środki — zapytała, zwolna się pochylając ku niemu hrabina.
C’est tout simple — rzekł Witold — potrzeba wszystko, co się tylko da, pochwycić, opanować, spieniężyć, ukryć, zachować. Te pańskie ostatki mogą jeszcze stanowić sumkę très respectable.
— I cóż? z nią na dewocyę? — rozśmiała się hrabina. — Śmieszny jesteś. Znasz mnie. Życia zmienić nie potrafię.
Westchnęła ciężko. Milczeli czas jakiś oboje. Kroki szybkie dały się słyszéć nie od salonów, ale od małych schodów, prowadzących do pokojów hrabiny. Łatwo po chodzie poznać było można Strzeleckiego, który zawsze biegł żywo, spieszył się, i nigdy na nic nie miał oczu.
Jakoż ukazał się we drzwiach zaraz ze swą wesołą, uśmiechniętą twarzą; okrągluchny, rumiany, chociaż z policzkami obwisłemi, czołem i oczyma otoczonemi marszczkami.
— No, słyszę, że wszystko gotowe. Przyszedłem podziękować twórcy i odetchnąć.
Padł na krzesło.
— Okropnie jestem zmęczony, ach!
Słuchacze milczeli zadumani.
— Nie brak nic? — zapytał.
— Oprócz tych rzeczy, które dopiéro jutro przyjść powinny — rzekł poważnie Witold. — Ostrygi nadejdą jutro... z Ostendy.
— Szkoda, że nie dziś — rozśmiał się Strzelecki — bobyśmy ich sprobować mogli.
Hrabina nieznacznie poruszyła ramionami.
Strzelecki tymczasem oglądał się, oczyma szukając dzwonka. Wedle zwyczaju myślał już o tém, czémby chwilę tę odpoczynku w domu mógł sobie okrasić.
— Należy nam do herbaty coś z tych delikatesów, na jutro przygotowanych — dodał, zwracając się do Witolda.
Żona powtórnie ściągnęła ramiona z wyrazem pewnéj pogardy.
Hrabia zadzwonił. Po chwili wszedł stary, wielce dystyngowanéj powierzchowności kamerdyner.
— Płochecki — odezwał się żywo hrabia — jestem głodny, każ podać herbatę i do niéj mi coś przystaw smacznego.
Milcząc, głową tylko dawszy znak przyzwolenia, Płochecki się oddalił.
Strzelecki zacierał ręce.
— Witold czegoś zasępiony — rzekł. — Co ci jest? Chybiło co?
— Nie, tylkom się zmęczył — począł hrabia. — Dobry jesteś. Ja od kilku tygodni zastępuję ciebie, latam jak oparzony, nie mam dniem ni nocą spokoju, zarzynam się, gdy ty uciekasz z domu, aby mi nie być w niczém pomocą, i chcesz, abym świeżo potém i wesoło wyglądał.
Strzelecki zerwał się, aby go uściskać.
— Wiesz, panie Witoldzie, że ja biedny człowiek, nie zdałem się do niczego. Gdybym ci pomagać chciał, popsułbym, czegobym dotknął. Sam ty mnie wypędziłeś z domu.
Obejrzał się, mówiąc to, ku żonie, jakby się od niéj spodziewał potwierdzenia, a zobaczywszy ją zasępioną, pochwycił za rękę i pocałował.
— I ty na mnie koso patrzysz! — zawołał.
— Ja? ale wcale nawet nie spojrzałam na ciebie — odparła hrabina. — Myślę o jutrze.
— Ja zupełnie jestem spokojny, zdawszy je na Zawiszę-Witolda — rzekł, śmiejąc się Strzelecki. Wiém, komu zaufałem.
Od ręki żony wrócił do twarzy przyjaciela, całując go powtórnie i chcąc koniecznie rozdobruchać go, bo twarzy posępnych nie znosił.
Witold palił cygaro, z kwaśną miną.
— Gdybyśmy po herbacie spróbowali butelkę Montebello? — wtrącił hrabia gospodarz.
Witold głową potrząsnął.
— Dajże pokój; co za myśl, nie potrzebujemy co próbować.
Zbity z tropu Strzelecki zwrócił się do żony.
— Gdzież dziś pijemy herbatę? — spytał.
— Tu, u mnie, w moim małym saloniku — odparła pani. — Nie trzeba psuć porządku jutrzejszego w salonach.
W istocie słychać było obok brzęczenie filiżanek.
Strzelecki ziewnął i wyciągnął się.
— Niewypowiedzianie znużony jestem — rzekł.
— Nic nie robisz — wtrącił Witold.
— To właśnie męczy najokropniéj — dodał hrabia. — Ciebie utrzymuje duch, masz cel, zajęcie, a ja...
Ziewnął raz jeszcze.
Otworzono szczęściem drzwi, w których stary kamerdyner pokazał się, nic nie mówiąc. Idalia wstała, ruszył się żywo hrabia, opieszale Witold i przeszli do małego saloniku, w którym herbata i wykwintny podwieczorek już były na stole.
Wyprzedzając wszystkich, hrabia Strzelecki poszedł rozpatrzyć się starannie w tém, co podano. Schylał się nad każdym półmiskiem i oczy mu się do nich śmiać zaczynały.
Usiadł potém, zakładając serwetkę pod brodę.
A la guerre, comme à la guerre! — zawołał weseléj, biorąc nóż i widelec do ręki.
Widok zastawionego przysmakami stolika wprawił go w humor doskonały, którym chciał się koniecznie podzielić z żoną i przyjacielem, tém bardziéj, że oni mniéj zdawali się do rozweselenia usposobieni.
— Wiecie — zaczął — bal nasz już robi furore, nie mogłem się oprzéć natrętom, którzy mi się przymawiali, abym ich zapraszał. Szczęściem w tém miałem wymówkę, że na żonę zdałem wszystko, że salony dosyć są szczupłe, a ścisk odejmuje zabawie całą jéj przyjemność.
— A przysiągłbym — dodał Witold — żeś nikomu oprzéć się nie umiał i pospraszałeś nam takie figury...
Strzelecki zamyślił się, jakby chciał sobie przypomniéć, ile popełnił niedorzeczności. Liczba ich musiała być znaczną, bo się do nich nie przyznał. Potrząsnął głową.
Witold i pani domu spojrzeli na siebie, porozumiewając się oczyma.
Strzelecki ciągnął daléj:
— Najzabawniejsze to — rzekł — że ja w mieście dowiadywałem się o tém dopiéro, co u mnie w domu się przygotowywało. Słowo daję. Dla mnie będzie niespodzianek bez liku.
Sprobujże tego pasztetu — dodał, podsuwając talerzyk Witoldowi, chociaż go z ręki nie puszczał — c’est exquis.
Witold z udaną obojętnością wziął dobrą porcyę i w milczeniu pożywać ją począł.
— Wiele osób zaproszonych? — zapytał gospodarz domu.
— Kontrola dosyć trudna — po namyśle odpowiedział Witold. — Hrabina zapomniała trochę, ile osób ustnie angażowała, ja mniéj więcéj wiem i porachowałem moich, ale o dwudziestu, trzydziestu mylić się mogę. Zawsze do trzechset się doliczymy.
C’est très joli! — rozśmiał się Strzelecki — liczba imponująca, tylko żeby mi wszyscy na wieczerzę nie zostali, bo... nie damy sobie rady.
Mojém zdaniem, poświęciwszy bufety, z wieczerzą należy się opóźnić, jak najdłużéj przeciągnąć, a będziemy mieli tylko elitę.
Witold głową dał znak przyzwalający.
— Cieszę się zawczasu — dodał Strzelecki. — wszystko będzie grandioso, a choćby się jakiś dysonans przytrafił, wrażenie pozostanie ogromnie.
Idalia, zatopiona w myślach, jakby nic nie słyszała i nie słuchała. Siedziała z oczyma spuszczonemi, a mąż z trwogą przewidywać się zdawał, że, wedle zwykłéj strategii swéj, humorem złym coś z niego zechce wytargować.
Omylił się tym razem, gdyż hrabina pozostała zadumana, milcząca i nie spojrzała nawet na niego. W myśli jéj powracała, kołując, ta zwrotka niepozbyta, od któréj poczęła rozmowę z Witoldem.
— Co potém?
Groźne symptomata zwiastowały tuż tuż nadciągającą chmurę. Hrabina nie widziała i nie chciała zrozumiéć, że sama ją w większéj części ściągnęła; obwiniała o nią męża.
— Co potém? — zostało bez odpowiedzi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.