Atlantyda (Jókai, 1926)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Atlantyda |
Pochodzenie | Atlantyda |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antoni Lange |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Gdyby te dziwotworne, przedpotopowe zwierzęta, te bezkształtne straszydła zawyły nagle u wrót ludnego miasta, niby huk piorunu, padającego w ulice, czyż nie zadrżałby w takim razie każdy człowiek? A jednak byłby to tylko pusty dźwięk, a dźwięku czegóż się lękać?
Może jest w głębi duszy jakieś pierwotne nieświadome uczucie, które pojmuje słowa wyjącego słonia i które w tych bolesnych skargach widzi tylko powtórzenie skarg swoich, innym językiem wypowiedzianych.
— O, przeklęte cierpienie! Gdyby ciebie nie było, byłoby szczęście na ziemi. Ty krwawisz ziemię, niebo i morze. Twój głód, mróz i nędza pustoszą lasy. Twoja wściekłość łamie góry, przebija wnętrze ziemi. Twój bezwstyd zatruwa rzeki. Twoje fale psują powietrze, twój oddech zaciemnia słońce. Kamieniami zarzucasz kwitnące łąki, aby zielenieć nie mogły. Toczysz wojnę przeciw całej naturze, ty, wszystkożerny potworze! I zwierz, i roślina nie uniknie twych zębów. Groby rozkopujesz, aby ciało swe pokryć, i okradasz jednych, aby dać drugim! Przez ciebie świat pustoszeje.
Ale serca drżą, usłyszawszy grom: czy z nieba on idzie, czy z paszczy potwora? Straszny huk przeraża, a gdy zamilknie niebo czy megatherion i gdy znów ta muzyka się powtórzy, znów w sercach bojaźń się rodzi, uczucie bolesne i haniebne.
Szerokiemi ulicami płyną fale ludu w towarzystwie muzyki świątecznej. Jakaś wielka uroczystość w mieście Trytona.
Pałacowe okna pełne świeżych kwiatów, owych przedziwnych półroślin, półzwierząt, które naprzód z ziemi wyrastają z korzenia i pną się po innych roślinach, niby zielone węże, których głowa kończy się wspaniałym tulipanem; ale w tym kwiecie jest jadowite żądło i, gdy koliber siądzie na nim, aby sokiem jego się pożywić, listki się składają i wysysają krew i ciało biednego ptaka. Altany, ozdobione kwiatami, na dnie morskiem rosnącemi. Wynalazczy duch człowieka, zamiast wody, przyzwyczaił je żyć w powietrzu, choć dawnie śmiało oplatały one swemi objęciami czerwone korale i czule ściskały polipy, wzajemnie się przenikając i wciąż zmieniając swe barwy i swą postać, aż wkońcu przezroczysty małż pochłonął oboje i wciągnął w swe błękitne żyły. Zwykłe kwiaty natury nie uderzają już ludzkiego serca; tylko dziwne, nadzwyczajne twory budzą do życia zdrętwiałe, stępiałe uczucia.
Główna ulica, od wrót począwszy, aż do świątyni Trytona, pokryta jednym dywanem, a dywan cały wyhaftowany z włosów dziewiczych. Czarne, jak heban, stanowią fundament, a z kasztanowatych i złotoczerwonych utkano kwiaty, pałace i gromady ludzi. Pewno droższej materji nie miał na świecie żaden król, ani książę udzielny. Co rok dziewice ścinają swe warkocze, co rok dywan jest dłuższy, bo miasto jest większe, a dywan musi iść z końca w koniec.
Po tej, droższej od złota, materji kroczą tłumy ludu, niby fala płynącej rzeki.
Naprzedzie idzie więcej, niż dwadzieścioro tysięcy dzieci, chłopców i dziewcząt, którzy chórem śpiewają i ku świątyni się kierują. Śpiewając, tańczą jakiś taniec konwulsyjny, twarz płonie im gorączkowo, a w oczach nie dziecinny ogień błyszczy. Podniecające napoje dawano dzieciom w uroczystości Trytona, aby pod ich wpływem upojone, śpiewały i tańczyły w konwulsjach ku czci bałwana…
Za niemi posuwa się dwadzieścia tysięcy kobiet. Odziane w świetne materje, pokryte barwnemi pióry, a twarze ich we wszystkie kolory tęczy pomalowane, brwi i usta wyzłocone, a na głowach warkocze, stokrotnie złotemi nićmi powiązane, spadają im na ramiona. Żaden rys w ich postaciach nie pokazuje, że to są boskie istoty: wszystko, co radość ludzka stanowi, ukryte, wymalowane, wyzłocone. Tylko blask oczu wskazuje, że to ludzie; tylko ogień niebieski w źrenicach — że to kobiety.
Za niemi szło trzystu sześćdziesięciu pięciu kapłanów w złotych mitrach, w długich płaszczach; w ręku nieśli berła ze srebrnemi dzwoneczkami. Byli to starcy poważni, którzy swemi wysokiemi tiarami, długiemi togami zasłaniali, znajdujący się między nimi, wóz o sześciu kołach. Na każdem kole wyrzeźbiony był obraz słońca, a na wozie łukowaty baldachim, wyhaftowany złotem i srebrem.
Na tym wysokim, bogatym wozie leży człowiek; jest blady, półumarły, oczy jego bez blasku, jak ił wody morskiej, twarz płowa, jak ziemia, policzki zapadłe, kości wystające. Cała jego postać wciela zmęczenie, zanik życia, zatratę duszy. Twarz jego nieruchoma, tylko usta drżą niekiedy.
Ten człowiek, to Teczkatlepoka.
O uroczystościach Teczkatlepoka pisali w swych dziełach historycy ziemi Azteków, których Hiszpanie wniwecz obrócili. Tak zwali oni straszliwe misterja ku czci boga, którego corocznie sami obierali.
Wyszukiwano najpiękniejszego, najdzielniejszego mężczyznę w całym kraju i sprowadzano go do miasta Trytona.
Tam, na placu, stały najpiękniejsze dziewice, o niemalowanych twarzach, o niesplecionych włosach, w cudnie utkanych sukniach z włókien szklanych.
Te zaś tak przemawiały do wybranego młodzieńca:
— Jesteś na ten rok bogiem Teczkatlepoka. Jesteś panem wszystkich piękności, władcą wszystkich rozkoszy, królem wszystkich kobiet. Każdy kwiat ci się otwiera, każde usta ciebie całują. Czy chcesz być bogiem Teczkatlepoka? Czy chcesz się kąpać, zginąć, umrzeć w rozkoszy?
I jeżeli wybraniec, oślepiony ułudami tych czarujących piękności, z błyszczącem okiem, z przyśpieszonem biciem pulsów, zawołał: — „Tak!“ — wtedy, oblanego balsamem, w sukni, perłami ozdobnej, wiedli go do świątyni Trytona i tam wybraniec, wśród zapomnienia i szału, dni i noce w rozkoszy przeżywał. Dziewice najpiękniejsze, o długich rozpuszczonych włosach, odwiedzały go kolejno, a gdy odeń wracały, bujne warkocze im obcinano. Z tych warkoczy układano ów olbrzymi dywan.
Ten szał i te sny rozkoszne rok się ciągną. A w ostatnim dniu roku, wraz z ostatnią dziewicą, którą sam sobie wybiera, zostaje ofiarowany Trytonowi. Jedna paszcza pożerała oboje.
Raz na dziesięć lat zdarzyć się może, że serce wybranego nie ugnie się przed tem upajającem widowiskiem, że wśród tych niezrównanych czarów — bo cóż czarowniejszego nad wdzięki niewieście? — odrzeknie dziewicom: — „Nie!“
Wtedy rozrywają na nim złocone suknie i mówią mu:
— Miałeś iść w świat rozkoszy i szczęścia, idź do świata boleści i smutku. Spójrz na te, śniegiem pokryte, góry. Tam mieszkają dwie nieme siostry: Próżnia i Nicość! Idź tam! Tam w przerażeniu i męczarni ginie każdy człowiek i każde zwierzą. Żyj tam samotny w głodzie, w mrozie, w nędzy. Niech z tobą pójdzie ta, co cię kocha!
I wtedy, wśród szyderstw i śmiechów niewieścich, odprowadzano człowieka, który odmówił rozkoszy, do bram miasta i przeklinano go, aby nigdy nazad wrócić nie mógł.
I zwykle oddalającemu się towarzyszy dziewica, skromniejsza, łagodniejsza, niż inne, bogatym złocistym włosem źle ukrywająca wdzięki swej postaci. Podaje ramię wyklętemu i wraz z nim uchodzi z miasta rozkoszy do nieznanej krainy lodów. Gdyż odmówić tylu czarom nikt nie może, prócz prawdziwej, czystej miłości, która jest niepodzielną, jak bóstwo.
Ale taki wypadek zdarza się raz na lat dziesięć.
Ośmieszonych, obrzuconych błotem kochanków dzika tłuszcza prowadzi ku mglistym, śnieżnym górom, do krainy chmur i lodowisk, i nigdy żadne oko ludzkie nie widziało, aby stamtąd jeszcze powrócili.
Nie zdarzyło się nigdy, aby ich znów ktoś w mieście zobaczył. Przypuszcza się, że giną tam z zimna i głodu lub stają się pastwą dzikich zwierząt, albo w mogiłę nędzy wpadają.
Ta uroczystość Teczkatlepoka odbywa się raz na rok, kiedy zagrzmi na milowe przestrzenie ryk zgłodniałego Trytona i wtedy, skąpanego w rozkoszy, młodzieńca stawiają na wóz triumfalny, złotem wybity ze wszech stron i, wśród śpiewu i muzyki, na śmierć prowadzą.
Oto historja człowieka, który leży na złotym wozie.
Procesja idzie dalej. Za kapłanami idą dziewice: na głowach wieńce z kwiatów, suknie ogniste, przezroczyste. Między niemi na wozie poświęcona dziewica.
Za tą półnadziemską, półpiekielną grupą szli mężczyźni.
Co za mężczyźni! Zgięte, zgarbione postacie, z chwiejącemi się kolanami, z ramionami bez mięśni, z wklęsłemi piersiami! W twarzy ich niema duszy, w oczach niema ognia! Nędzni, zwiędnięci, szałem zniszczeni ludzie! A jeśli jest między nimi jaki dzielniejszy, piękniejszy młodzieniec, to niby dziw wygląda wśród tej tłuszczy osłabionej. A na wszystkich twarzach, na pięknych i na brzydkich, jest jakieś znamię przeklęte, jakiś wyraz straszliwy, który oznacza zwierzę, demona i szaleńca.
Rzecz dziwna, że kobiety są tu po większej części piękne, a mężczyźni wstrętni. Niedaleki snadź upadek i zagłada ludu!
W końcu za szeregami mężczyzn idzie piekielna, bezrozumna tłuszcza potworów, którym ludzki język nazwiska nie nadaje. Zwierzęta o ludzkich głowach, ludzie o głowach zwierzęcych; straszliwe urągowiska ładu boskiej, świętej matki natury; przeraźliwe połączenia człowieka ze zwierzęciem, przeklęte świadectwa znikczemnienia rozszalałego króla stworzenia — istoty, o których dziejopisarze przeszłych wieków wspominają często, lecz raz tylko mówią o zagładzie jednego z tych potworów — o Minotaurze z wyspy Krety.