Przejdź do zawartości

Atlantyda (Jókai, 1926)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Atlantyda
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII

— Spojrzyjcie na to miasto imponujące, które leży przed wami!
Ani Roma, ani Londyn, ani stolica państwa niebieskiego — Pekin, ani sława starożytności — Babilon, ani żadne inne miasto na świecie równać się z niem nie może.
Z wierzchołków gór ledwie dostrzec można jego krańce. Niegdyś stało ono między dwojgiem rzek, które go odgraniczały, ale dziś pełne są zabudowań i same są już miastem.
Dziwna, piękna architektura, w blasku i bogactwie dzikiej fantazji, śmiałym rzutem ducha łączy harmonijny styl klasyczny z rozrzuconym wspaniałym gotykiem. Wrota miasta tworzą piramidy z kamieni olbrzymich, ułożonych jedne na drugich; w najniższym, z jedenastu kamieni złożonym, szeregu urządzone są otwory, tak szerokie, że wóz przejechać może; nad tym szeregiem jest drugi, o jeden kamień mniej zawierający, i tak dalej, aż w jedenastym szeregu jeden tylko kamień się znajduje, a na nim, także z kamienia wykuta, podobizna boga, obrońcy miasta, potwornego megatherion.
Na ścianach każdego kamienia wyrzeźbiona postać ludzka z koroną na głowie, z berłem królewskiem w ręku, u spodu zaś nieznanem pismem wyryto ich imiona.
Wchodzącego do miasta cudzoziemca przedewszystkiem uderzy upajająca dziwna woń, która tam zdaje się być w powietrzu i której para złotym tumanem ulatuje wieczyście nad miastem i osiada na wieżach najdalszych pałaców i na kopułach świątyń. To zapach ambry i piżma, i jakichś ziół nieznanych, które właściciele domów wśród murów rozleli i rozsypali, aby miasto całe kąpało się zawsze w morzu pachnącem. A każda ulica inne miała pachnidła, inną woń rozlewała.
Zdala już widać było wspaniałe wille, pałace miejskie, niby domki, z kart ułożone. Jeden szereg kolumn na drugim, a każdy otoczony fantastyczną sztachetką, tworzyły w ten sposób śmiało położone na sobie altany; pierwsza kolumnada była metalowa, z pięknie cyzelowanej miedzi, druga z jaspisu lub alabastru, a najwyższa ze szkła przezroczystego, w pryzmaty wyciętego, tak, że słońce w niem tęczowemi barwy się łamało.
Zewnątrz pałaców nie błyszczały okna, nie można wewnątrz zajrzeć, jak to u nas bywa; cała ściana zewnętrzna wymalowana w cudowne obrazy, któremi wciążby oko się napawało, gdyby innych nie widziało piękności.
U stóp domów, jak długie ulice, chodniki były wysłane srebrnemi płytami, a w gorące dni letnie, aby lekkie nóżki kobiet nie palił rozgrzany metal, służebnicy w biegu rzucały przed niemi haftowane dywany.
Na dachach domów zawieszone były łukowe mosty, tak, że jeden most łączył się z drugim i można było przejść całe miasto z końca w koniec, zarówno po ulicach dolnych, jak i powietrznych. Tamte stanowiły drogę dzienną, te — nocną. Gdy pierwszy zmrok upadł na ulice, napełniały się mosty radosnemi okrzyki i śpiewem, i muzyką, a rozweselone tłumy przebiegały po dachach i każdy miał tu swoją słodką tajemnicę.
Blask pochodni oświetlał całą tę przestrzeń i w pijanej orgji nieumiarkowana ludność traciła rozum i szalała, tak, że gdyby ktoś obcy stanął tutaj i słyszał tę wrzawę bezmyślną, zwątpiłby czy ludzi ma przed sobą.
Nad palmami gdzie niegdzie wiszą wspaniałe kopuły, niby olbrzymie jaja, ustawione na ziemi. Podziwiać tylko można tę niezrównaną architekturę, gdzie cała budowla zdaje się z oddzielnych złożona kamieni, a jednak tworzy całość nieporuszoną.
Tylko w środku miasta stoi niezdarna, ogromna świątynia, której dziewięć boków pokryto oślepiającemi tablicami z polerowanego srebra, a w tych olbrzymich zwierciadłach po stokroć i po stokroć odbija się złociste słońce i różnobarwne miasto, aż do najdalszych ulic.
Na dachu świątyni siedzi olbrzymi, ze srebra wykuty, bałwan. Głowę okrągłą ma, jak człowiek, u rąk i nóg po piąć palców, ale długi ogon ztyłu zaprzeczać się zdaje jego ludzkiej naturze. W oczodołach lśnią wielkie, jak jaja, diamenty, w których słońce tęczowemi barwami się łamie.
To podobizna Trytona! To najstarożytniejsze bóstwo, jakie tu nad wszystkie straszydła wyniesiono; to potwór tysiącletni, którego obraz nad każdą bramą świątyni błyszczy. On wyje, gdy głodny, a wtedy drży całe miasto, drży cały kraj przed jego gniewem. Raz tylko w rok chce jeść i wtedy pożera jednego męża i jedną kobietę, którzy w paszczy jego giną. Odtąd milknie na rok cały i siedzi na złotym tronie, złożywszy ręce na kolanach, i nieruchomem okiem spogląda na swą postać, odbitą stokrotnie w srebrnych zwierciadłach chodników.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.