Przejdź do zawartości

Atlantyda (Jókai, 1926)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Atlantyda
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI

Na brzegu, gdziekolwiek spojrzysz, kwitnie las, tak przecudny, że tylko czarodziejska fantazja odtworzyćby go potrafiła. Szerokie konary drzew, których gałęzie znów wrastają w ziemię, tworzyć się zdają kolumnady świątyń, otoczone gęstą, ciemną roślinnością, co zdobi nowe korzenie, wrosłych w ziemię, gałęzi, uśmiechniętemi oczkami błękitnych i czerwonych, spoglądających wokoło, kwiatków. W zagajnikach o srebrnych liściach, wśród gałęzi, pokrytych różowemi kwiatami, mieszczą się ciche gniazda, a gęsta trzcina tak wysoko podnosi kłosy, że, gdyby ludzka istota przechodziła tędy, nie byłoby widać jej głowy.
W cieniu olbrzymich bananów kryją się szeregi palm cienistych z ciężkiemi owocami, z których więcej rozkoszy miał Stwórca, niż z jakiegokolwiek innego tworu natury, gdyż palmy te pod ich ciężarem wysoko głowy unoszą i, gdyby nawet koroną się zdobiły, umiałyby ją trzymać z godnością.
Na jednem z drzew palmowych był człowiek, który się zabawiał strącaniem wielkich kokosowych orzechów i rzucaniem ich na ziemię. Niedaleko od niego, u stóp drzew, między trawą, niby skała bezkształtna, leżało olbrzymie megatherion, którego cztery ogromne, leniwe łapy cały pagórek pokrywały.
Nagle potwór ten się podniósł, kręcąc nieforemną głową, spoglądając małemi oczami i strzygąc małem uchem. Całe wielkie jego ciało pokrywała goła, chropowata skóra, pomarszczona ze wszech stron, a w kątach zmarszczek spokojnie przesiadywały ślimaki morskie, które w ciepłych dniach, w czasie kąpieli, nań powłaziły. Tylko w nozdrzach, w uszach i na krótkim ogonie była twarda, choć bardzo rzadka, szczecina.
Przybywszy na brzeg, żeglarz tyryjski wbród przeniósł żonę swoją i arkę na ląd, a gdy uczuł się na ziemi, padł na kolana przed Panem, który cuda czyni ze śmiertelnymi i, całując ziemię, tęsknoty pełnym głosem zaśpiewał psalm dziękczynny:

„W Tobie, o Panie! moja ufność leży,
Boś Ty był i Tyś jest prawdziwym Bogiem
I będziesz Bogiem prawdziwym na wieki!“

Na ten dźwięk podniósł bezkształtną głowę, ukryty w trawie, potwór i, leniwie ruszając grzbietem, zagrzmiał okropnem wyciem, które było raczej podobne do ryku ranionej bestji, niż do przerażającego grzmotu.
Bar Noemi wyjął szablę i serce w nim zadrżało, kiedy ujrzał tę okropną głowę, podnoszącą się wpośród trzciny; ale wnet opuścił miecz i uścisnął czule Byssenję, która bojaźliwie złożyła głowę na jego piersi, i uspakajał ją, mówiąc:
— Nie lękaj się! Zwierz ten ma zęby czarne i tępe, to jest stworzenie roślinożerne. Człowieka nie napada. W Mizraimie (w Egipcie), w wielkich jeziorach, widziałem podobne potwory, które tam zowią behemotami. Tylko nie są tak ogromne.
Człowiek, będący na drzewie, usłyszał głos przybyszów; rzuciwszy parę orzechów kokosowych na grzbiet megatherion, zeszedł z palmy i ruszył ku nim.
Megatherion, zadowolone, że tak wiele łupów przed niem leży, szybko poczęło czarnemi zębami łamać twarde orzechy, niby ziarna pszeniczne.
Człowiek jeszcze parę orzechów rzucił potworowi — który, rozdziawiwszy mordę, chwytał je w locie, jak to robią czajki, kiedy matka je karmi — a potem począł ku Bar Noemiemu się zbliżać.
Była to postać godna pożałowania. Ani jednego włosa nie miał na czaszce, ani na brodzie; twarz miała jakiś chorobliwy odcień carnej barwy, rysy były chude, kolana chwiejne, klatka piersiowa wklęsła, plecy zgarbione. Był gorący dzień wiosenny, a on w bramowanej odzieży zdawał się marznąć.
Podziw Bar Noemiego urósł, gdy obcy, na drugim końcu ziemi, odezwał się doń łamaną, ale zrozumiałą mową kartagińską:
— Czy wy z Kartaginy jesteście?
Bar Noemi z rozkoszą słuchał w tej oddalonej części świata dźwięków rodzinnej mowy.
— Jesteśmy z Kartaginy — odrzekł. — Okręt nasz rozbił się na drodze. Ale ty skąd jesteś i kto jesteś, że naszą mowę znasz tak dobrze?
Obcy człowiek, drżący z zimna przy czterdziestostopniowem cieple, zawinął się mocniej w bawełniany płaszcz, na którym wyhaftowane były złote i srebrne kwiaty, i jeszcze bliżej przystąpił do przybyszów. Zdaleka trudno mu było mówić, gdyż głos jego był zbyt słaby, aby mógł czynić to bez męczącego wysiłku.
— Jeżeli z Kartaginy przybywacie, toście pewno słyszeli o tablicach Hannona, na których opisaną jest ta ziemia; bo, chociaż pod karą śmierci zakazano o tem wspominać, to jednak pewno wszyscy kartagińczycy o tem wiedzą. Tysiące ludzi już przypływało z brzegów Afryki na Szczęśliwą wyspę, jak Hannon nazwał tę ziemię.
— Ach, więc jestem na Szczęśliwej wyspie?! — zawołał Bar Noemi, któremu znane było wyrażenie żeglarzy.
— Nie wyspa to, lecz cała cześć świata, dziesięćkroć większa od tej, którą ty znasz tam, za morzami. Mieszkańcy jednego krańca nie znają mieszkańców drugiego; najśmielsi podróżnicy nie doszli do granic części tej ziemi, chociaż wciąż głąbiej i głąbiej wchodzili, coraz nowe ziemie, nowe gór pasma napotykali, nowe ludy wreszcie, których liczba stokroć jest większa, niż cała Roma i Grecja, razem wzięte, jak je opisali ci, co tam byli. Wyspa Szczęśliwa nie ma granic: to nieskończoność!
— A naprawdęż zasługuje ta ziemia, by ją nazywać szczęśliwą?
— Upadnij w proch i ucałuj jej piersi. Ten kraj jest ziemskim rajem: sam rodzi wszystko to, nad czem gdzie indziej trzeba pracować. Jedno drzewo niesie wełnę, bielszą, niż owcza; drugie w kwiatach swych miód ukrywa, trzecie daje mleko, inne zaś masło, tłustsze, niż mleko i masło bawolicy; z innych możesz zrywać gotowe a pożywne owoce, z których jedne są, jak chleb, drugie, jak wino, a każde ma sok jakiś, który szał w duszy twej wywołuje; nad ziemią ulatujesz, gdy się uśpisz areką; czujesz miłość tysiąca kobiet, gdy się upoisz żywicą balatów; dwa serca biją w tobie, gdy łykasz ognisty płyn ziarn kawy. Wkońcu pozwól sobie powiedzieć, że dzieciństwem jest wszelka rozkosz ludzka wobec moszczu winnego, który z trzciny cukrowej wypływa. Tysiąc jest tu rodzajów rozkoszy, o jakiej nigdzie pojęcia nie mają: szkoda, że dłużej żyć nie można. Szkoda, że życia jest tak krótkie. O! gdyby starość nie nadchodziła tak wcześnie. Ja mam dopiero lat trzydzieści.
Bar Noemiemu serce się ścisnęło. W trzydziestym roku taka starość! Rzeczywiście człowiek ten wyglądał na lat blisko siedemdziesiąt. Był wybladły, złamany, drżący, a nie miał tych imponujących i nakazujących cześć oznak starości, jakiemi są siwe włosy i siwa broda. Nie miał ani jednego włoska na głowie, ani jednego włoska na brodzie.
Po tak długiej rozmowie, mieszkańcowi wyspy Szczęśliwej zimno się zrobiło, tak, że drżeć począł i w gardle mu zaschło. Miał u boku na pasie przywieszony kubek z kości słoniowej, ze złotą pokrywą, a w nim jakiś sok upajający i podał go żeglarzowi.
Ale Bar Noemi nie przyjął.
— Piję tylko ze źródła — powiedział.
Mieszkaniec nowej części świata śmiać się począł. Upajający płyn wnet wywołał czerwone plamy na jego policzkach i czole, które zdawały się płonąć. Oczy lśniły dziwnym blaskiem, w którym malowało się ogłupienie.
Z zuchwałym uśmiechem zbliżył się do Byssenji i rzekł do niej w obecności męża:
— Piękna pani, nie zostawaj z tym, który pije wodę. Ja cię upoję rozkoszami, pójdź ze mną. Ja jestem piękny, godny miłości młodzieniec. Na ustach moich miód, w sercu mojem ogień. Porzuć tego żebraka, jam jest pan bogaty. Za każdy twój złoty włos dam ci złoty pierścień; za dwoje twych oczu błękitnych, dam ci dwa karbunkuły. W pałacu cię pomieszczę, którego szczyt w niebo strzela i którego złote kopuły o słońce się opierają. A męża twego nie lękaj się. Jam jest silny, niezwyciężony rycerz, który jedną ręką zegnie go ku ziemi.
To mówiąc, zachwiał się człowiek, nogi mu drżały, ręce chciały coś pochwycić, lecz bez oparcia upadł na ziemię.
Bar Noemi ze wstrętem odwrócił się od niego. Ucałował żonę i usunął się nabok.
A tymczasem magatherion głowę podniosło i zawyło. Było głodne.
To wycie otrzeźwiło pijanego. Chwiejnym krokiem pośpieszył ku potworowi, który, zdaleka go widząc, paszczę rozdziawił i czarne zęby pokazał, czekając na orzechy kokosowe, które mu obcy człowiek, zebrawszy z ziemi, do gardła rzucał.
Byssenja chciała uciec z tego okropnego miejsca, ale Bar Noemi ją uspokoił i wstrzymał, mówiąc, aby czekali końca widowiska. Człowiek ten wstrętny jest, gdy pijany, ale nie straszny. Dobrze z nim pomówić, gdy trzeźwy.
W ciężkiej pracy karmienia zwierzęcia znikło z głowy człowieka tego szaleństwo, a gdy wreszcie straszydło, głód zaspokoiwszy, legło na ziemi i usnęło, był zupełnie trzeźwy, tak samo blady i osłabiony, jak przedtem.
Zakończywszy pracę, zbliżył się do naszych znajomych i słabym głosem prosił Bar Noemiego, aby mu rękę podał, a on poprowadzi ich do miasta, gdzie jest jego mieszkanie i gdzie chciałby go, wraz z żoną, przyjąć w gościną.
Bar Noemi, dziękując bardzo, podał mu rękę, ale nie wytrzymał, by nie zapytać:
— Cóż to za zwierz potworny, którego karmisz i którym się tak opiekujesz?
Młody starzec spojrzał nań, zdziwiony.
— Cudzoziemcze, uważaj na usta swoje, kiedy mówisz. Czy to nie bóg?
Bar Noemi oburzył się:
— Jakto? Ten potwór wyjący, o okropnych kopytach, o chropowatej skórze, o niezdarnej postaci, jest twoim bogiem?
— Tak jest — odrzekł tam ten głosem, pełnym bojaźni i tęsknoty. — Każde miasto ma boga, którego lud wybiera i któremu służy. Dziś ja, jutro inny i każdego dnia roku jeden z mieszkańców jest kapłanem. Kiedy nasi ojcowie przybyli tutaj, na tysiąc lat przed nami, nadziemskie istoty były panami ziemi i można było je pozyskać sobie tylko błogosławieństwem, bojaźnią, modlitwą. Od nich to idzie wszelkie dobro, wszelki owoc i to zwierzę, które jest bogiem. A te duchy nadziemskie są panami ziemi i nie umierają nigdy.
Bar Noemi zasmucił się.
— O! lepiej, gdybym był na wzburzonem morzu, na bezsternej łódce, niż na tej ziemi przeklętej!
I tęsknie spojrzał na swoją arkę przymierza, którą nosił na głowie, prawą ręką trzymając Byssenję, a lewą rękojeść miecza. A gdy starzec go pytał, co jest w tej skrzyni, którą na głowie nosi, odpowiedział:
— Jest w niej skarb, jakiego niemasz na całej waszej wyspie Szczęśliwej.
I myślał sobie:
— Mam swą ukochaną, która jest mojem szczęściem, i miecz, który jest moją obroną. Mogę iść spokojny.
Starzec prowadził ich do miasta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.