Atala/Prolog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor François-René de Chateaubriand
Tytuł Atala
Pochodzenie Atala, René, Ostatni z Abenserażów
Wydawca Drukarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Atala
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Prolog.

Francja posiadała niegdyś w Ameryce północnej rozlegle władztwo, które rozciągało się od Labradoru aż do Florydy i od wybrzeży Atlantyku aż do najbardziej odległych jezior górnej Kanady.
Cztery wielkie rzeki, czerpiące źródła w jednem paśmie gór, rozgraniczały te niezmierzone przestrzenie: rzeka św. Wawrzyńca, która gubi się na wschodzie w zatoce tegoż imienia; rzeka Zachodnia, która toczy swe wody ku nieznanym morzom; rzeka Bourbon, która pomyka z południa na północ ku zatoce Hudsońskiej, i Mississipi, która płynie z północy ku południowi do zatoki Meksykańskiej.
Ta ostatnia rzeka zasila, na przestrzeni przeszło tysiąca mil, wodami swemi rozkoszną okolicę, którą mieszkańcy Stanów Zjednoczonych nazywają nowym Edenem, a której Francuzi nadali słodkie imię Luizjany. Tysiąc innych rzek, topiących swe wody w Mississipi, jak Missuri, Illinois, Akanza, Ohio, Wahasz, Tenaz, krzepi ziemię swoim mułem i użyźnia swemi wodami. Kiedy wszystkie te rzeki wezdmą się wałami wiosennych roztopów, kiedy burze powalą całe połacie lasów, drzewa wyrwane z korzeniem gromadzą się u źródeł. Niebawem, szlam wodny spaja je, liany je oplatają, a rośliny, kiełkując z nich na wszystkie strony, do reszty zespalają te szczątki. Kołysane spienionemi falami, spływają do Mississipi. Rzeka bierze je na swój grzbiet, unosi ku zatoce Meksykańskiej, osadza na ławach piasku i mnoży w ten sposób ilość swoich ujść. Niekiedy podnosi głos przepływając popod górami, i, występując z brzegów, rozlewa swoje wody dokoła kolumnad lasów i piramid grobowców indyjskich: jest to Nil puszczy. Ale, w obrazach natury, wdzięk jednoczy się zawsze ze wspaniałością: podczas gdy środkowy prąd unosi ku morzu trupy sosen i dębów, na dwóch bocznych prądach widzi się ciągnące w górę, wzdłuż brzegów, pływające wyspy pistyj i nenufarów, których żółte róże wznoszą się niby małe flagi. Zielone węże, białe czaple, różowe flamingi, młode krokodyle, płyną, niby pasażerowie, na tych ukwieconych okrętach, i cała kolonja, rozwijając na wolę wiatru żagle ze złota, ląduje sennie w jakiejś ustronnej odnodze rzeki.
Dwa brzegi Mississipi przedstawiają obraz nader osobliwy. Na zachodnim brzegu, ciągną się, jak okiem sięgnąć, olbrzymie łąki; fale ich zieloności, ginąc w oddali, zdają się wstępować ku lazurowi nieba w którym się topią. Na tych łąkach bez kresu widzi się błądzące swobodnie kilkotysięczne gromady dzikich bawołów. Niekiedy, stary bizun, prując wpław fale, układa się w kępie wysokich traw, na wyspie wśród wód Mississipi. Z czoła ozdobionego dwoma półksiężycami, z długiej i zlepionej szlamem brody możnaby go wziąć za boga rzeki, który zadowolonem okiem spogląda na majestat swych fal i na dziką bujność wybrzeży.
Taki obraz przedstawia brzeg zachodni, ale zmienia się on zupełnie po przeciwległej stronie, tworząc cudowny kontrast. Zawieszone nad brzegiem wód, rozsypane po skałach i górach, rozsiane po dolinach, drzewa wszystkich kształtów, wszystkich barw, wszystkich zapachów, mięszają się, rosną razem, strzelają w górę do zawrotnej wysokości. Dzikie wina, begonie, kolocynty, splatają się u stóp tych drzew, pną się po ich konarach, pełzają aż do kończyn gałęzi, przerzucają się z klonu na drzewo tulipanowe, z tulipanu na dziki ślaz, tworząc tysiące grot, sklepień, portyków. Często, błąkając się od drzewa do drzewa, liany te okraczają ramiona rzeki, rzucając nad niemi pomosty z kwiatów. Z łona tych potężnych drzew, magnolia wznosi się nieruchomym stożkiem; uwieńczona rozłożystemi białemi różami, góruje nad całym lasem, i nie ma innej rywalki prócz palmy, która tuż obok kołysze lekko swoje wachlarze z zieleni.
Mnogość zwierząt pomieszczonych w tych schronieniach ręką Stwórcy rozsiewa tam czar i życie. Z krańca tych dzikich alei spostrzega się niedźwiedzie upojone winnem gronem, kołyszące się na konarach wiązów; renifery kąpią się w jeziorze; czarne wiewiórki igrają w gąszczu liści; przedrzeźniacze, gołębie Wirgińskie wielkości wróbli, opuszczają się na trawniki poczerwienione jagodami; zielone papugi o żółtej głowie, dzięcioły nakrapiane purpurą, ogniste kardynały wspinają się z gałęzi na gałąź ku wierzchowi cyprysów; kolibry lśnią się na jaśminie Florydy, węże-ptaszniki gwiżdżą zawieszone u sklepienia drzew, kołysząc się na nich niby liany.
O ile w burzanach po drugim brzegu rzeki wszystko jest ciszą i spokojem, tutaj, przeciwnie, wszystko jest ruchem i szmerem: uderzenia dziobów o pnie dębów, szelest zwierząt które przechadzają się, pasą lub gniotą między zębami pestki owoców, szum fali, wątłe jęki, głuche poryki, słodkie gruchania napełniają tę puszczę tkliwą i dziką harmonją. Ale kiedy lekki powiew wiatru ożywi tę samotnię, kiedy zacznie kołysać temi bujającemi oponami, mięszać te masy bieli, lazuru, zieleni, różowości, stapiać wszystkie kolory, zlewać wszystkie szelesty, wówczas wychodzą z głębi lasu takie głosy, migocą przed oczyma takie obrazy, iż napróżnobym się starał opisać je tym, którzy nie przebiegali nigdy pierwotnych niw przyrody.
Po odkryciu Mississipi przez ojca Marquette i nieszczęśliwego La Salle, pierwsi Francuzi, którzy osiedlili się w Biloxi i w Nowym Orleanie, zawarli przyjaźń z Naczezami, plemieniem indyjskiem, którego potęga groźna była całej okolicy. Spory i zawiści zrumieniły później krwią gościnną ziemię. Był pomiędzy tymi dzikimi starzec zwany Szaktas[1], który, przez swój wiek, mądrość i znajomość spraw życia, był patrjarchą i ukochaniem puszczy. Jak wszyscy ludzie, okupił cnotę cierpieniem. Nie tylko lasy Nowego Świata były teatrem jego nieszczęść: zaniósł je nawet na wybrzeża Francji. Przykuty na galerach w Marsylji wskutek okrutnej niesprawiedliwości, wypuszczony na wolność, przedstawiony Ludwikowi XIV-mu, zetknął się on z wielkimi ludźmi tego czasu, podziwiał uroczystości Wersalu, tragedie Rasyna, słyszał mowy pogrzebowe Bossueta; jednem słowem, Dziki ten oglądał społeczeństwo w najwyższym szczycie jego blasku.
Od wielu lat, wróciwszy na łono ojczyzny, Szaktas zażywał spokoju. Niebo wszelako sprzedało mu drogo jeszcze i tę łaskę; starzec ociemniał. Młoda dziewczyna prowadziła go po wybrzeżach Mississipi, jak Antygona wiodła niegdyś kroki Edypa na Cytheronie, lub jak Malwina prowadziła Osjana przez skały Morweńskie.
Mimo licznych niesprawiedliwości, jakich Szaktas doznał ze strony Francuzów, kochał ich wszelako. Pamiętał zawsze Fenelona, którego był niegdyś gościem, i pragnął oddać jakąś przysługę współziomkom tego cnotliwego człowieka. Nadarzyła się pomyślna sposobność potemu. W r. 1725, młody Francuz, imieniem René, pędzony namiętnościami i nieszczęściem, przybył do Luizjany. Dotarł rzeką Mississipi aż do krainy Naczezów i poprosił, aby go przyjęto jako wojownika do tego plemienia. Szaktas rozmawiał z nim długo; widząc że postanowienie jego jest niewzruszone, przyjął go za syna i dał mu za małżonkę Indjankę zwaną Celuta. W niedługi czas po tem małżeństwie, Dzicy zaczęli się gotować do polowania na bobry.
Szaktas, mimo że ślepy, naznaczony był przez radę Sachemów[2] na wodza wyprawy, z przyczyny szacunku jakiego zażywał wśród indyjskich plemion. Rozpoczęły się modły i posty; wróżbici wykładali sny; radzono się Manitów; wróżono z dymu fajek; palono zrazy z ozorów łosiowych; badano czy iskrzą się w ogniu, aby odkryć wolę Genjuszów. Jadą wreszcie, spożywszy świętego psa. René należy do wyprawy. Korzystając z wstecznych prądów, łodzie wydrążone z kłody posuwają się w górę Mississipi i wpływają w łożysko Ohio. Było to w jesieni. Wspaniałe puszcze Kentuki roztaczają się zdumionym oczom młodego Francuza. Jednej nocy, przy blasku księżyca, podczas gdy wszyscy Naczezi śpią na dnie pirogów, i podczas gdy flota indyjska, rozwijając żagle ze skór bydlęcych, pomyka gnana lekkim wiatrem, René, zostawszy sam z Szaktasem, prosi starca, aby mu opowiedział swoje przygody. Starzec godzi się uczynić mu zadość, i, usiadłszy wraz z nim u steru piroga, zaczyna w te słowa:








  1. „Harmonijny głos“.
  2. Starcy lub rajcy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: François-René de Chateaubriand i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.