Argonauci/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Argonauci
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Na schody okryte kobiercem, przyozdobione lampami i posągami, Kranicki wchodził w trochę zniszczonem futrze z kosztownym kołnierzem, w błyszczącym kapeluszu, krokiem swobodnym i ze swobodnym uśmiechem pod starannie zakręconym wąsem. Bo schody to prawie ulica. Ludzie zstępują z nich i wstępują na nie, a gdziekolwiek spotkać można ludzi i ich oczy, tam swoboda, pewność siebie, elegancya są jedenastem przykazaniem boskiem, którego Mojżesz tylko przez niepojęte jakieś zapomnienie do dekalogu wciągnąć zaniedbał.
Wszedłszy do przedpokoju, rzucił na ręce lokaja futro, z pod którego rozlała się woń wybornych perfum. Z kieszeni surduta wyglądał brzeżek kolorowej chusteczki do nosa. Przed zwierciadłem poprawił włosy, gęste jeszcze nad czołem, a z tyłu głowy świecące małą okrągłą łysiną i z kapeluszem w ręku, krokiem sprężystym, pewnym siebie, wszedł do salonu. Tylko dwie czerwone plamy mąciły nad brwiami białość czoła lekko pomarszczonego i źrenice piwne, zwykle błyszczące lub przymilone, okryte były mgłą.
We drzwiach przeciwległych tym, przez które wchodził Kranicki, pod czerwoną draperyą firanki, z otwartą książką w ręku stała Irena. Kranicki szedł ku niej z tem charakterystycznem, lekkiem kołysaniem się postaci, z którem eleganci zwykli są zbliżać się do kobiet i elastycznie pochyliwszy się, rękę jej pocałował.
— Czy można? — zapytał, przymilonem spojrzeniem drzwi dalszych pokojów wskazując.
— Proszę, niech pan wejdzie. Mama jest w swoim gabinecie.
Ukłon i dźwięk głosu Ireny zawierały w sobie tyle tylko uprzejmości, ile jej najkonieczniej wymagała przyzwoitość, ale Irena była taką zawsze i dla wszystkich. Chłód bił od niej i tak obojętne, że czasem aż wzgardliwe lekceważenie ludzi i rzeczy. Jednak, gdy Kranicki z kapeluszem w ręku przebywał dwa salony, wiodła za nim wzrokiem, w którym obok niepokoju, malowało się uczucie życzliwe, a więcej może jeszcze litościwe. Do widoku jego przywykła od dzieciństwa; był łagodny, usłużny jak niewolnik i jak przyjaciel powolny na życzenia i uważny na potrzeby nietylko pani tego domu, lecz każdego z jej dzieci. Miał w sobie ciszę i delikatność ludzi, którzy nie czują się warci posiadanego dobra i drżą wiecznie, aby go nie utracić. Miał przytem talent pięknego czytania w kilku językach. Od lat kilku Irena nie pamiętała wieczorów milszych nad te, których nie zabierały im stosunki światowe i które razem z tym człowiekiem spędzała w pokoju matki. Czasem w domowych zebraniach tych brały udział Kara i miss Mary; czasem także, choć coraz rzadziej, ożywiała je obecność Maryana, który w przestankach czytania żartował z matką i siostrami, a z Kranickim prowadził sprzeczki o rozmaite kierunki i smaki w literaturze. Najczęściej jednak Kara zajęta była lekcyami, Maryan światem, a ona tylko i Malwina, z kunsztownemi robotami w ręku, spokojne i zamyślone, słuchały tego dźwięcznego, męskiego głosu, który z doskonałem zrozumieniem i odczuciem czytał arcydzieła ludzkiej myśli i poezyi. W wieczory takie, niekiedy, Irenę ogarniały marzenia o jakichś ciszach wielkich, czystych, ciepłem serdecznem owianych, od huku ulic, szelestu jedwabi, zgiełku słów marnych, których próżnię i fałsz przeniknęła, oddalonych; ale zaraz mówiła do siebie: «Malowane garnki, idylle! tego wcale niema!» — i taki gest czyniła, jakby z nad głowy opędzała pięknego motyla, o którym była pewną, że jest tylko widmem-motylem. Dziś, z drobnych spostrzeżeń powstał w niej domysł, że coś niezwykłego zaszło i jeszcze zajść musi, była więcej niż kiedy sztywna i chłodna, z gorącą iskrą niepokoju w głębi przejrzystych, siwych źrenic. Miała na sobie obcisłe ubranie sukienne, z krojem stanika trochę męskim, a u wierzchu czaszki węzeł japoński z ognistych włosów, przebity szpilką ze stalowymi połyskami. W ręku trzymała otwartą książkę, z którą też zaczęła zwolna przechadzać się po dwóch dużych salonach. Wzrok jej nie podnosił się z nad książki, ale kart jej nie przewracała wcale. U jednych drzwi zawracała się zaraz, u innych, zamkniętych, przystawała na kilka sekund i wtedy dolatywał ją szmer rozmowy, toczonej za drzwiami, przez dwa zniżone głosy. Nie chciała słyszeć nic z tej rozmowy, o, nie chciała! Jakże dawno już usiłowała być ślepą, głuchą, a nieraz tak martwą, aby żaden rzut oka, żadne drgnienie twarzy nie zdradziło w niej posiadania wzroku i słuchu! Ale teraz, ilekroć dźwięk głośniejszy z za drzwi zamkniętych uszu jej doleciał, stawała jak wryta i powieki jej mrugały, jak wiatrem wstrząsane liście. Oddawna już przychodziło jej na myśl, że może kiedykolwiek stać się w domu coś strasznego, coś, na co ona nie będzie już mogła pozostać ślepą i głuchą. Może stanie się dziś właśnie?... Powolnym, równym krokiem, po błyszczącej posadzce, pomiędzy purpurą, błękitem i różnymi odcieniami białości, które napełniały dwa salony, chodziła od jednych drzwi do drugich, ze wzrokiem utkwionym w książkę, w obcisłem swem ubraniu, więcej niż kiedy sztywna i chłodna, z twarzą szczupłą i nieruchomą, nad którą długa szpilka wyrzucała z włosów metaliczne błyski.
Nagle, za innemi drzwiami, z za których dochodził dotychczas dźwięk rozmowy, przez dwa głosy kobiece po angielsku prowadzonej, rozległ się wybuch srebrnego śmiechu, drzwi otworzyły się z trzaskiem i do salonu, na którego purpury i białości słońce zimowe rzucało złote wstęgi, wpadła para szczególna. Była to piętnastoletnia dziewczyna w jasnej sukni, jasnowłosa, różowa i wysoka, która nizko pochylając się trzymała za przednie łapki szarego pinczerka i razem z nim okrążać zaczęła sprzęty salonu krokiem walcowym, przyczem nuciła modnego walca: La, la, la! La, la, la! Para drobnych stópek w wytwornych pantofelkach i para kosmatych łapek zwierzęcych, zwijały się po błyszczącej podłodze, dokoła szezlągów, stoliczków, kolumn z wazonami, prędko, prędko, aż we drzwiach następnego salonu spotkały się z Ireną. Kara podniosła z ziemi pieska, wyprostowała się, i oczy jej spotkały dziwne spojrzenie siostry. Irena kilka razy zamrugała powiekami, jakby przykre jakieś światło wzrok jej uderzyło:
— Jaka ty zawsze wesoła jesteś, Karo!
— Ja? — zawołała dziewczynka. — A tak... rozśmieszył mnie Pufik i... słońce dziś tak ładnie świeci. Prawda, Iro, że dzień jest śliczny? Czy zauważyłaś, jakie iskry brylantowe błyszczą na śniegu? Drzewa w szronie całe... Pójdziemy z miss Mary na przechadzkę... Pufika wezmę z sobą, tylko okryję go czapraczkiem, który wczoraj haftować skończyłam. Czy mama zdrowa?
— Dlaczego pytasz o zdrowie mamy?
— Bo jak oddawałam «dzień dobry», zdawało mi się, że jest chorą... taka była blada... blada! Pytałam się, ale powiedziała, że nic, że zdrowa... Jednak mnie się zdaje...
Irena prawie opryskliwie przerwała:
— Niech ci się nic nie zdaje! Domysły takich dzieci jak ty najczęściej nie mają sensu. Dokąd idziesz?
— Do ojczulka.
Oczyma na drzwi do pokojów matki wskazała.
— Czy tam... ten pan?
Nie wiedzieć dlaczego wymówiła to zniżonym głosem. A Ireny głos brzmiał prawie twardo, gdy zapytała:
— Jaki pan?
— Pan Kranicki?
Teraz ponsowe, drobne wargi na mgnienie oka i pomimowoli zarysowały linię krzywą, poczem, pochylając się ku siostrze, szeptem prawie zaczęła:
— Powiedz mi, Iro, tylko prawdę, czy ty... czy ty... lubisz tego pana... Kranickiego?
Irena zaśmiała się głośno, swobodnie, tak, jak nie śmiała się prawie nigdy.
— Śmieszna jesteś!... Ach, jakie z ciebie zabawne jeszcze dziecko! Dlaczegóżbym miała go nie lubić? Przecież to nasz taki dawny i dobry znajomy!
I wracając do zwykłej sztywności, dodała:
— Zresztą, ty wiesz, że ja nikogo bardzo nie lubię.
— Ani mnie? — pieszczotliwie zapytała Kara, ponsowemi usty dotykając bladego policzka siostry.
— Ciebie... trochę! Ale idź już sobie. Przeszkadzasz mi czytać...
— Pójdę. Chodźmy, Pufiku... chodźmy!
Z pieskiem na ręku odeszła, ale we drzwiach stanęła i zwracając się do Ireny, nieco naprzód podana, stłumionym głosem zawołała:
— Bo ja go nie lubię... sama nie wiem za co, ale nie lubię. Dawniej lubiłam, ale od jakiegoś czasu nie lubię, nie znoszę, nie cierpię... sama nie wiem za co!
Przy ostatnich słowach okręciła się swawolnym ruchem i poszła dalej. Irena szepnęła nad książką:
— Sama nie wie! Nie wie! Dlatego tańczyć może z pieskiem! Jakie to szczęście być pastuszkiem!
Mała, idąc, zaczęła znowu nucić, ale w pobliżu drzwi ojcowskiego gabinetu umilkła i stanęła. Z gabinetu doszedł ją gwar kilku rozmawiających głosów męskich. Spuściła głowę i szepnęła:
— U ojczulka goście!... cóż my teraz zrobimy, Pufku? jakże my tam wejdziemy?
Po chwili namysłu i wahania, cichutko prześliznęła się pod draperyą portyery i w mgnieniu oka siedziała już na nizkim taborecie, stojącym za wysoką etażerką, pełną książek, która przy drzwiach umieszczona, tworzyła ze ścianą wązki trójkąt. Był to kątek wyborny, prawdziwe asylum, do którego dostać się mogła niedostrzeżona, które też przedtem już tu sobie upatrzyła. Książki na etażerce ustawione zasłaniały ją w zupełności przed wszystkimi, pozostawiając jednak drobne szczeliny, przez które ona mogła widzieć wszystkich. Ile razy znajdzie u ojca gości, wprost od drzwi, jednym cichutkim krokiem wsunie się tu, gości przeczeka i gdy pójdą sobie, z ojcem trochę porozmawia.
Dokoła okrągłego stołu, pełnego książek, map, broszur, na rozłożystych fotelach siedziało kilkunastu ludzi, rozmaitych wzrostów i wieków, z kapeluszami w ręku. Nie były to interesy, ale wizyty: krótsze lub dłuższe, ale ciągle ustępujące miejsca innym, nadchodzącym nieustannie, a raczej napływającym, jak fala za falą. Jedni wychodzili, drudzy wchodzili. Uściśnienia rąk, mniej lub więcej nizkie ukłony, grzeczne i wyszukane słowa, coraz rwące się i znowu nawiązujące rozmowy o rzeczach poważnych i ważnych, o polityce europejskiej, sprawach miejscowych wyższego rzędu, zagadnieniach społecznych, zwłaszcza natury ekonomicznej i finansowej.
Głos Darwida przyciszony, a jednak jasny i metaliczny, rozchodził się po gabinecie, słuchany przez wszystkich z uwagą prawie nabożną; wogóle, nad tym wciąż zmieniającym się tłumem ludzi Darwid zdawał się panować słowem, gestem, oczyma zimno i przenikliwie błyszczącemi z za szkieł binokli. Z człowieka tego wydobywał się pewien gatunek siły, która uczyniła go tem, czem był, a świat ulegał jej urokowi, bo była to siła, wytwarzająca przedmiot najpowszechniejszych i najnamiętniejszych pożądań — bogactwo. Ale i on sam uczuwał w tej chwili całą jej potęgę. Kiedy u drzwi gabinetu, oznajmiane przez lokaja, rozlegały się imiona głośne starożytnością, dostojeństwem, sławą, którą daje nauka i talent, doświadczał uczucia takiego, jakiego zapewne kot głaskany po grzbiecie doświadczać musi. Czuł głaszczącą go dłoń losu i rozkoszy, którą mu to sprawiało, stawał się coraz wiecej uprzejmy, mowny, jaśniejący pewnością sądu i łatwością słowa. Pychy najlżejszej znać w nim nie było, tylko blask gloryi, bijącej z wygładzonego czoła i tajemne uczucie apoteozy, które pod stopy wsuwało mu piedestał niewidzialny i czyniło go wyższym, niż był istotnie.
W pewnej chwili, do gabinetu weszło kilku ludzi prawie uniżonych i zarazem prawie uroczystych. Była to delegacya od znanego w tem mieście stowarzyszenia filantropijnego, przybywająca z prośbą o udział w jej czynnościach pieniężnych i czynnych. Darwid zaczął od ofiarowania znacznej sumy pieniężnej, ale udziału czynnego odmówił. Nie miał czasu, ale gdyby nawet miał czas, z zasady wszelkim czynnościom filantropijnym był przeciwny. Filantropia pięknie świadczy o tych którzy się jej poświęcają, ale klęskom trapiącym ludzkość nie zapobiega; owszem, utrwala istnienia bezużyteczne i wytwarza premia dla niedołęstwa i próżniactwa.
— Wytężanie sił, panowie, tylko wytężanie wszystkich sił do pracy niezmordowanej i żelaznej, może wybawić ludzkość od trapiącego ją raka nędzy. Gdyby za niczyimi plecami nie stała żadna pomoc, niczyje ręce nie opadałyby bezczynnie, wszyscy wytężaliby siły i nędza zniknęłaby ze świata.
Wśród obecnych, ostrożne i niezmiernie grzeczne, podniosły się jednak zaprzeczenia:
— Słabi, kalecy, opuszczeni starcy i dzieci...
— Filantropia — odparł Darwid — nie zapobiega istnieniu tych odpadków społecznych, tylko je przedłuża i utrwala.
— Jednak, te odpadki mają żołądki głodne, serca smutne i dusze — naszym równe.
Z rozwarciem dłoni, pożałowanie wyrażającem, Darwid odpowiedział:
— Cóż robić? Na świecie muszą być zwycięzcy i zwyciężeni, a im prędzej ci ostatni zgładzeni są ze świata, tem lepiej dla nich i dla świata.
Na twarzach kilku obecnych rozlał się wyraz niesmaku, jednak milczeli, a najstarszy, powstając, z najmilszym w świecie uśmiechem sprzeczkę zakończył:
— Gdyby jednak filantropia posiadała wielu takich jak pan patronów, czynności jej naprawiałyby nieraz niesprawiedliwość losu...
— Nie nazywajmy losu niesprawiedliwym — z uśmiechem odrzucił Darwid — gdy sprzyja sile, a gnębi niedołęstwo. Owszem, jest on w tem działaniu swem dobroczynnym, bo utrwala to, co życia jest godnem, a niszczy, co niepotrzebne.
— To pewna, że dla pana okazał się sprawiedliwym i należy mu się za to od nas wszystkich wdzięczność — spiesznie zakończył spór najstarszy z delegacyi.
Przytem, w obu dłoniach trzymając rękę Darwida, wstrząsał ją w uściśnieniu serdecznem, a siwa głowa jego i twarz zorana zmarszczkami chyliła się w głębokim ukłonie. Dla tych, nad którymi litowało się jego poczciwe serce, unosił stąd dar tak znaczny, że pomimo słów, na które się nie zgadzał, uwielbienie i wdzięczność jego były zupełnie szczere.
Nakoniec pokój opustoszał zupełnie i na ustach Darwida osiadł uśmiech podobny do kolącej szpilki. I pocóż wysypał taką dużą garść pieniędzy na to, co mu było obojętne, czego potrzeby nie uznawał? Cóż! Zwyczaj, stosunki, opinia publiczna, wyrażająca się w ustnem i drukowanem słowie! Komedya! Nędza! Spochmurniał, zmarszczki pomiędzy brwiami zaczęły się mu pogłębiać, gdy usłyszał za sobą lekki szelest. Obejrzał się i zawołał:
— Kara! Skąd się tu wzięłaś? A! w tym kątku, za temi książkami siedziałaś! Trzeba być taką jak ty trzcinką, aby wcisnąć się w tę szczelinę! Czego chcesz, maleńka?
Uśmiechał się do córki, ale wzrok jego zwracał się ku stojącemu w rogu pokoju zegarowi. Kara zaś, z powagą na różowej twarzy, wyciągnęła ku niemu tylko co obudzonego i jeszcze zaspanego pieska.
— Przedewszystkiem, ojczulku, proszę pogładzić Pufka... Pufik ładny jest i grzeczny; niech ojczulek choć raz go pogładzi.
Z roztargnieniem powiódł kilka razy dłonią po jedwabistym grzbiecie pinczerka.
— Już pogładziłem — rzekł. — A teraz, jeżeli nic innego nie masz mi do powiedzenia, to...
— «Nie mam czasu!» — śmiejąc się, dokończyła i opuściwszy Pufka na fotel, obu ramionami ojca oplotła.
— Nie puszczę! — zawołała — musi tateczko darować mi kwadrans, dziesięć minut, ośm, pięć minut czasu. Będę mówiła prędko, prędko! Czy nic więcej nie mam do powiedzenia? Ależ mnóstwo rzeczy! Siedziałam sobie w kątku, patrzałam, słuchałam i nie rozumiem, tateczku, po co tylu ludzi do ciebie przychodzi? Kiedy się na to wszystko patrzy z kątka, to takie śmieszne! Wchodzą, kłaniają się...
Tu poskoczyła ku drzwiom i zaczęła ruchami, gestami, mimiką odgrywać to, o czem mówiła. Pufik poskoczył za nią i stojąc na środku pokoju, oczu z niej nie spuszczał.
— Wchodzą, kłaniają się, ściskają twoją rękę, ojczulku, siadają, słuchają...
W męskiej pozie usiadła na fotelu i drobne rysy ułożyła w wyraz głębokiej powagi. Pufik z oczyma w nią wlepionemi zaszczekał.
— Albo tak...
W mgnieniu oka zmieniła minę, z uważnej i skupionej, na gapiowatą.
— Potem...
Zerwała się z fotelu. Pufik porwał się także i drobnymi zębami pochwycił brzeg jej sukni.
— Wstają, kłaniają się znowu, mówią wszyscy to samo: «Mam honor!... Będę miał honor!... Pragnę mieć honor!» Szast! szast! szast!
Kłaniała się po męsku, drobne stopy w pantofelkach zsuwając i rozsuwając, a Pufik wstrząsał brzegiem jej sukni, odskakiwał, wydawał kilka szczeknięć i znowu zębami chwytał ją za suknię.
— Puf, nie przeszkadzaj! Puf, idź sobie! Szast! szast! wychodzą, a inni wchodzą i kłaniają się... Znowu: «Mam honor!... Pragnę mieć honor!» Pufik, idźże sobie!... Ściskają cię, ojczulku, za ręce!... O, Boże, zmęczyłam się!
Od szybkich ruchów i prędkiego mówienia oddech jej stał się przyspieszonym, jaskrawy rumieniec twarz okrył, zakaszlała i kaszląc znowu objęła ojca ramionami.
— Niech tateczko nie ucieka! Wiele mam do powiedzenia. Będę prędko mówiła.
Darwid stał przedtem pośrodku pokoju i żywe poruszenia jej ścigał wzrokiem, z pobłażliwym zrazu, a potem coraz weselszym uśmiechem. Wezbrane życie biło z tego dziecka, spryt także, umiejący przenikać ludzi i rzeczy, wrażliwość niezmierna, czyniąca z niej instrument z mnóstwem strun, wiecznie drgających. Dziwnie przypominała matkę z czasów jej młodości. Gdy zakaszlała, Darwid objął ją ramieniem.
— Nie spiesz się tak, nie mów tyle, mów mniej, usiądź!
— Nie mam czasu, ojczulku, mówić powoli... nie mogę siadać... bo zaraz uciekniesz... Muszę trzymać cię i spieszyć! Chcę, abyś mi powiedział, po co tak wielu ludzi do ciebie przychodzi i ty nawzajem do nich jeździsz? Czy ty ich kochasz? Czy oni cię kochają? Czy ci z nimi przyjemnie i wesoło? Czego oni od ciebie chcą? Co z tego wynika? Przyjemność, czy korzyść? A czyja korzyść: ich czy twoja? Może jeszcze kogo innego? Na co to wszystko? Nieprawdaż, że te wizyty przypominają teatr? Byłam przecież nieraz w teatrze... Tu, jak w teatrze, każdy gra jakąś rolę, układa się, robi miny... nieprawdaż? Po co? Czy ty to lubisz, ojczulku? Proszę mi tylko na wszystko, na wszystko odpowiedzieć, bo ja chcę, chcę, abyś ty, tateczku, był mistrzem moim, światłem mojem... Ty taki rozumny, uwielbiany, wielki!
Zapał roziskrzał ciemne jej źrenice, ku twarzy ojca wzniesione. Darwid suchą dłonią głaskał jej blado-złote włosy.
— Dzieciaku! — rzekł — maleńka!...
Po chwili dodał:
— Czy ty jesteś dzikuskiem, z Afryki lub z Australii przywiezionym, że o takie rzeczy zapytujesz? Patrzysz na nie przecież od dzieciństwa. Czy nie widziałaś mamy, przyjmującej zawsze mnóstwo wizyt?
— Tak, tak, ojczulku, ale mama bawi się i wprowadza w świat Irę... A tobie po co? Czy bawisz się także?
— Gdzież tam! — uśmiechnął się: — nudzi mię to najczęściej, chociaż skąd inąd przyjemność sprawia.
— Jaką?
— Ty tego nie rozumiesz jeszcze. Stosunki, stanowisko w świecie, znaczenie...
— A na co ci, ojczulku, znaczenie? Dlaczego pragniesz wysokiego znaczenia w świecie? Jaką korzyść sprawia to znaczenie? Czy ono daje szczęście? Widzisz, ojczulku, ja znam jedną taką historyę... Ojciec miss Mary, pastor anglikański, ma parafię w takim głuchym, ubogim kącie, gdzie niema wcale znaczących i bogatych ludzi, tylko jest mnóstwo biednych i nieoświeconych... Więc on tylko pomiędzy tymi biedakami ma znaczenie, to jest nie ma żadnego znaczenia, a jednak jest taki szczęśliwy i wszyscy tam tacy szczęśliwi! Kochają się, żyją razem... Tak ciepło, jasno w tym domku pastora, stojącym pomiędzy staremi drzewami!... Miss Mary odjechała stamtąd, aby trochę pieniędzy zebrać dla najmłodszej siostry, którą bardzo kocha. Dobrze jej tu, ale tęskni do nich i tyle mi zawsze o nich opowiada, a ja kiedykolwiek poproszę cię, tateczku, abyś pozwolił mi z miss Mary pojechać do Anglii, do tej ubogiej parafii wiejskiej i zobaczyć to wielkie, ciepłe, jasne szczęście, które tam panuje!
Teraz łzy, jak brylanty, świeciły w roziskrzonem złocie jej oczu, a Darwid, ramieniem otaczając wątłą jej kibić, stał milcząc, owładnięty zadumą kamienną. To dziecko, na zapytaniach swych, jak na nici, spuszczało myśl jego na dno rzeczy, którego przedtem nie oglądał nigdy. Czasu nie miał. Mógłże jej powiedzieć, że wysokie znaczenie w świecie głaszcze próżność, pochlebia dumie, dopomaga nieraz w prowadzeniu interesów ku końcom pomyślnym, to jest, ku pieniężnym zyskom? Mógłże sam przed sobą wyznać, że ów pastor anglikański, w cichej parafii pod staremi drzewami, wydał mu się nagle, w tej chwili, człowiekiem bardzo szczęśliwym!... Po chwili rzekł:
— Tak być musi. Szczęście i nieszczęście innemi są dla ludzi ubogich, a innemi dla bogatych.
Spojrzał na zegar.
— A teraz...
— «Już nie mam czasu!» — zaśmiała się Kara. — Nie, nie, ojczulku, jeszcze dwie minuty, minuta... jeszcze o coś zapytam...
— Jeszcze będziesz pytała! — zawołał ze śmiechem takim, jakim nie śmiał się prawie nigdy.
— Tak, tak!... nawet o coś ważniejszego jeszcze, niż tamto! Jestem o to niespokojna... tak mię to boli...
Przestępowała ze stopy na stopę i z całej siły obejmowała ojca, jakby lękając się, aby nie uciekł.
— Czy tateczko naprawdę mówił, że biednych, głodnych, smutnych nie trzeba wspierać, ani pocieszać, tylko trzeba ich opuszczać, aby sobie jak najprędzej poumierali? Jak ojczulek to mówił, mnie się zrobiło tak jakoś... źle... Mama i Ira oddawna utrzymują dwoje staruszków takich siwych, ślicznych, do których i ja często z miss Mary chodzę. Czy mama i Ira źle robią? Czy trzeba tak zrobić, aby oni sobie co najprędzej z głodu umarli?... Brrrr! straszno! Czy tateczko tak myśli naprawdę, czy dlatego tylko tak mówił, aby prędzej odczepić się od tych panów? Ty, tateczku, dobry, najlepszy, kochany, złoty! Czy naprawdę tak myślisz, czy... aby odczepić się? Proszę mi powiedzieć, proszę!...
Tym razem wzrok jej wpijał się mu w twarz z blaskiem prawie gorączkowym, a on znowu stał milcząc, pełen zdziwienia. Dlaczegóż usta otworzyć się mu nie mogły dla wypowiedzenia przed tem dzieckiem tego, co było najgłębszem jego przekonaniem?
Ze snopem zmarszczek pomiędzy brwiami, bez uśmiechu, rzekł:
— Aby odczepić się. Mówiłem to, chcąc co prędzej odczepić się od tych panów.
Stópki Kary z radości po kilka razy uderzyły o posadzkę.
— Tak, tak! pewną tego byłam! Mój najlepszy, kochany!...
A on, głaszcząc ją po włosach, mówił:
— Trzeba być dobrą. Bądź zawsze dobrą... Utrzymuj przy życiu siwych, ślicznych staruszków. Nie zabraknie ci na to pieniędzy...
Całowała jego ręce; nagle wzrok jej upadł na biurko ojcowskie i krzyknęła:
— Pufik! Pufik! gdzie wlazłeś! Masz tobie! Wlazł na biurko i zrobi jeszcze jaką szkodę!
Na wielkiem biurze słynnego aferzysty, u szczytu wysokiego stosu papierów, popielaty pinczerek siedział z pyszczkiem przytkniętym do szyby okna i warczał na przelatujące z głośnem krakaniem wrony. Po gabinecie tak poważnym, że prawie uroczystym, gamą srebrnych tonów rozległ się śmiech Kary.
— Spójrz, ojczulku, jak on się gniewa! Na wrony tak się gniewa! O, jak mu się pyszczek w górę podnosi, gdy która przelatuje! Widzisz, ojczulku?
— Widzę, widzę! pierwszy to raz tak szanowny pomocnik gospodaruje na mojem biurku. Ach, ty maleńka!
Otoczył ją ramieniem i przycisnął do piersi krótko, ale silnie. W tej samej chwili przemknęło mu po głowie przypomnienie rzeczy widzialnej niegdyś i nieważnej: złotego promienia, który wybłysnął z za chmur, rozdarł je i odkrył smugę czystego błękitu. Widział to niegdyś przez okno wagonu, machinalnie, tak jak się widzi mnóstwo rzeczy obojętnych. Teraz przypomniał sobie.
U drzwi przedpokoju lokaj przemówił:
— Konie gotowe!
— Już! — zawołała z żalem Kara.
— Jesteś małą bałamutką — patrząc na zegarek, rzekł Darwid. — Już przed kwadransem powinienem był wyjechać z domu.
Pobiegła do sprzętu, na którym stał kapelusz jego i podała mu go z niziutkim dygiem. Szybko schyliwszy się, podjęła rękawiczkę, którą upuścił.
— Nie zapomnij zostawić tu Pufika, aby papiery mi uporządkował!
Z tym żartem na ustach wyszedł do przedpokoju, a kładąc futro i zstępując ze schodów, myślał o licytacyi, na którą jechał, aby kupić dom sprzedawany za długi: wyborny interes!
Szwajcara, który otwierał przed nim drzwi od ulicy, zapytał:
— Pan Maryan w domu?
Szwajcar wiedział od lokajów, że młody pan śpi jeszcze.
Jakiż nędzny sposób życia! Trzeba raz pochwycić za cugle tego rozhukanego jelonka! Cóż kiedy nigdy czasu nie ma, chronicznie czasu nie ma! Wsiadając do karety, zawołał na woźnicę:
— Prędko! jak najprędzej!
Za późno wyjeżdża z domu. Zabałamuciło go to dziecko szczebiotem i pieszczotami... Promień słońca!...
Kara zdjęła z papierów ojcowskich Pufika i umieściwszy go jak zwykle na piersiach, prawie pod brodą, spiesznie przechodziła salony. Ona także spóźniła się na lekcyę z miss Mary. W jednym z salonów rozmijała się z Ireną. Powolna przechadzka wysokiej i sztywnej panny, z otwartą książką w ręku, trwała jeszcze. Kara, przechodząc i nie zatrzymując się, przemówiła głosem, w którym brzmiała radość:
— A ja dziś długo, długo rozmawiałam z ojczulkiem!
Irena obojętnie odpowiedziała:
— Dokazałaś tej sztuki!
Kara stanęła, jak wryta. W obojętnym głosie siostry dosłyszała ironię i zdawało się, że stawała do walki z nagle ściągniętemi brwiami i wzrokiem pełnym iskier. Ale Irena, pogrążona w czytaniu, znajdowała się już o kilkanaście kroków. Kara też po kilku sekundach zniknęła za drzwiami pokojów swoich i Miss Mary.
Rysy Ireny, nieco zbyt suche i wydłużone, były wciąż nieruchome, a bladość cery wzmagała na nich wyraz chłodu. Tylko, im więcej czasu upływało, tem większe zmęczenie kładło się na jej spuszczonych powiekach. Ilekroć mijała jedno z okien salonu, szpilka przebijająca u wierzchu głowy węzeł włosów, rzucała w świetle słońca krótkie, ostre błyski.
Nakoniec otworzyły się drzwi gabinetu Malwiny i wyszedł z nich Kranicki, zupełnie inny, niż był, gdy tu przybywał. Plecy miał przygarbione, głowę spuszczoną, czerwone plamy na policzkach i mocno pomarszczonem czole. Wyglądał tak, jakby przed chwilą płakał. Wąsy nawet żałośnie zwisały mu nad starannie ogoloną brodą. Irena stanęła i z książką w opuszczonych rękach na zbliżającego się patrzała. On też kroku przyspieszył i rękę jej pochwyciwszy, spiesznie cicho mówić zaczął:
— Jestem najnieszczęśliwszy z ludzi! Nie wart byłem tak wielkiego dobra, jak... jak... przyjaźń matki pani, więc je tracę. Je suis fini, complètement et cruellement fini! Żegnam panią, panno Ireno... Tyle lat! tyle lat!... Ja was wszystkich tak serdecznie, tak mocno kochałem! Nazywają mnie niektórzy starym romantykiem. Takim jestem. Cierpię. Je souffre horriblement... Życzę pani wszelkiego szczęścia. Może się już nigdy nie zobaczymy. Może wyjadę na wieś. Żegnam panią. Tyle lat! tyle lat! Oh, Dieu!
Z zaczerwienionemi powiekami i więcej, niż przedtem, przygarbiony, odszedł, a na twarz Ireny wytrysnął niepokój ogromny.
— Więc tak! Więc tak! — zaszeptała i jak ptak zerwawszy się z miejsca, jak ptak szybko i cicho salon przebiegła. Niewidzialne skrzydła niosły ją ku zamkniętym drzwiom pokoju matki. Ale gdy wchodziła do tego pokoju, ruchy jej miały już zwykły spokój i dystynkcyę, tylko oczy z niespokojną troskliwością ogarnęły postać kobiecą, leżącą na głębokim fotelu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Malwina płakała cicho, głęboko; łkania jej nie wydawały żadnego dźwięku, tylko rytmicznie wstrząsały plecami, których pochylenie miało taki wyraz, jakby ciężar niewidzialny gniótł je ku ziemi i wtłoczyć miał aż pod ziemię.
Irena cicho przebiegała pokój i z sąsiedniej sypialni przyniosła flakon, z którego trochę płynu na dłoń wylawszy, delikatnymi ruchami dotknęła skroni i czoła matki. Malwina podniosła twarz, wyrazem przestrachu do głębi wstrząśniętą. Możnaby myśleć, że w tej chwili zlękła się widoku córki, ale Irena głosem zupełnie zwykłym, spokojnym, rzekła:
— Bezsenność zawsze mamie szkodzi. Znowu ta nieznośna migrena!
Malwina słabym głosem odpowiedziała:
— Tak, czuję się trochę chorą.
Wstała i usiłowała uśmiechnąć się do córki, ale pobladłe wargi jej drgnęły tylko i powieki od łez nabrzmiałe w dół opadły. Krokiem, któremu usiłowała nadać pewność i równość, szła ku drzwiom sypialni.
Irena postąpiła za nią kilka kroków.
— Mamo!
— Co, moje dziecko?
Usta Ireny kilka razy otworzyły się i zamknęły; zdawało się, że wyjdzie z nich jakiś wykrzyk, ale wyszły tylko słowa, przytłumionym głosem wymówione:
— Może przynieść trochę wina, albo bulionu?
Malwina przecząco wstrząsnęła głową i uczyniwszy kilka kroków, obejrzała się:
— Iro!
Przywoływana już przed nią stała, ale teraz ona z kolei nie mogła wymówić nic. Pochylone jej czoło powoli zapływało rumieńcem aż cicho zapytała:
— Czy... ojciec twój jest w domu?
— Przed kilku minutami słyszałam, jak odjeżdżał.
— Jeżeli po powrocie zechce widzieć się ze mną, powiedz, że na niego czekam.
— Dobrze, mamo.
We drzwiach odwróciła się jeszcze:
— Jeżeli ktokolwiek inny... nie mogę!
Nie zbliżając się, o kilka kroków od matki stojąc w sztywnej postawie modnie ubranej panny, Irena odpowiedziała:
— Niech mama będzie spokojną. Nie odejdę stąd ani na krok i nie pozwolę, aby ktokolwiek przerwał spoczynek mamy. Nawet ojciec, jeżeli zechce... to możeby lepiej jutro!
— O, nie, nie! — z nagłą żywością zawołała Malwina — owszem, jak najprędzej... ojca proś i mnie oznajm... jak najprędzej!
Irena odpowiedziała:
— Dobrze, mamo!
Malwina, drzwi sypialni za sobą zamknęła i kilka kroków uczyniwszy, upadła na klęczki przed bogato usłanem łóżkiem. Wśród sprzętów obitych adamaszkiem pomarańczowej barwy, nad pościelą puszystą od batystów i koronek, wyciągnęła wysoko splecione ręce, z szeptem pełnym łkania:
— Boże! Boże! Boże!
Należała do istot słabych, zarówno jak powietrza potrzebujących dla życia ukochania serdecznego i takiem ukochaniem zarażających się, bez możności oporu. Takiemu też, w chłodzie i pustce bogatych salonów, uległa niegdyś, dawno już temu, tem słabsza, że chwiał nią powiew wiosny życia, wspólnie spędzonej z człowiekiem, ścielącym się jej do stóp. Już wtedy, odrazu, wpadł w nią kamyk, którego ciężar wzrastał, wraz z upływem lat i wzrastaniem dzieci. Ani przez chwilę nie mniemała, że jest bohaterką dramatu. Przeciwnie, w głowie jej, gdy myślała o sobie, powtarzał się zawsze zarumieniony od wstydu wyraz: «Słaba! słaba! słaba!» i od dość dawna już łączyć się zaczął z innym: «Występna...» Była słabą: przecież dziś, nakoniec, zdobyła się na siłę rozcięcia jednego z tych węzłów, w które ohydnie oplątało się jej życia. Gdybyż co prędzej zerwał się jeszcze drugi, a ona mogła potem zapaść w jakiś cień samotny, daleki od świata, bezdenny i tylko jej bezbrzeżnym żalem napełniony! Powoli w głowie jej dojrzewało postanowienie. Pragnęła jak najprędzej rozmówić się z Darwidem i nie wątpiła, że on także wkrótce tego zażąda. Córki? cóż? czy nie lepiej, aby oddaliła się od nich, zniknęła im z oczu?... taka matka!
Irena przysunęła do okna stolik z przyrządami do malowania, usiadła przy nim i ze skupioną uwagą w oczach, zaczęła cieniować na kawałku błękitnego atłasu więź pysznych kwiatów. Były to chryzantemy, jakby do mistycznych pocałunków rozwierające śnieżne i ogniste płatki. Cisza głęboka panowała w domu i dopiero po upływie pewnego czasu, z odległego pokoju doleciało kilka dźwięków szkła i porcelany, a we drzwiach gabinetu lokaj oznajmił podane śniadanie. Irena podniosła głowę z nad roboty:
— Oznajm pannie Karolinie i miss Mary, że mama i ja do stołu nie przyjdziemy.
Dodała rozkaz przyniesienia dwóch filiżanek bulionu i sucharków; w chwilę potem, z filiżanką w ręku stała u zamkniętych drzwi matki.
— Czy można wejść?
Przychyliła ucho ku drzwiom: odpowiedzi nie było. Powieki jej niespokojnie zamrugały; powtórzyła pytanie, dodając:
— Moja mamo, proszę...
— Wejdź, Iro! — ozwał się za drzwiami głos Malwiny.
Leżała na pościeli, jak falą połyskliwą, opłynięta jedwabną suknią. Irena weszła. Postawiła przy łóżku bulion i sucharki, potem cicho przesunąwszy się przez pokój, spuściła u okien story. Łagodny półzmrok napełnił pokój.
— Tak będzie lepiej. Kiedy głowa boli, światło jest niemiłe.
Zbliżyła się do łóżka.
— W tych bucikach mama za nic w świecie zasnąć nie będzie mogła, a bez kilku godzin snu migrena nie przejdzie.
Nim słów tych domówiła, już szczupłe jej ręce zamieniły na stopach matki obcisłe obuwie na miękkie i luźne. Pochyliła się i jednem dotknięciem palców rozpięła kilka haftek stanika, u piersi matki.
— Teraz będzie dobrze.
Stanęła ze spuszczonemi na suknię rękoma, trochę uśmiechnięta. Pomimo modnej sukni i fantastycznego upięcia włosów, było w niej teraz coś z siostry miłosierdzia, cierpliwej i ostrożnej.
— A teraz — zaczęła z uśmiechem — niech mama będzie małym żarłoczkiem: wypije bulionu i zje sucharek, a ja pójdę malować dalej swoje chryzantemy.
Była już przy drzwiach, kiedy usłyszała wołanie:
— Iro!
— Co, mamo?
Dwoje ramion wyciągnęło się ku niej i objęło jej szyję, a usta tak gorące, że aż piekły, czoło i twarz jej osypały pocałunkami. Irena wzajem przylgnęła ustami do czoła i rąk matki, ale przez kilka sekund tylko, poczem łagodnym ruchem wysuwając się z jej objęcia, oddaliła się nieco i rzekła:
— Niech się mama nie wzrusza, bo to może powiększyć migrenę.
U drzwi odwróciła się jeszcze:
— Jeżeli czego trzeba będzie, proszę tylko szepnąć; mama wie, jak nadzwyczajny słuch mam: usłyszę. Będę ciągle malowała w gabinecie. Chryzantemy te są śliczne i mam dla nich nowy pomysł, który mię bardzo zajmuje.
W spływającem z okna martwem świetle zimowem, w gabinecie pełnym pozłot, fraszek artystycznych, rozkwitłych bzów i hyacyntów, Irena siedziała przed stolikiem z przyrządami do malowania, bezczynna i zamyślona. Z pod brwi, które nad oczyma zakreślały linię delikatnych płomyków, szkliste jej oczy patrzyły w przeszłość.
Miała wówczas lat dziesięć i z ogromnem zajęciem strojąc lalkę w nową suknię, nie zwracała zrazu uwagi na rozmowę rodziców, w przyległym pokoju prowadzoną. Potem, jednak, gdy suknia, jak ulana, już na lalce leżała, podniosła głowę i przez drzwi otwarte zaczęła patrzeć i słuchać. Ojciec, z żartobliwym uśmiechem, siedział na fotelu; matka, w jakiemś białem ubraniu, stała przed nim z takim wyrazem w oczach, jakby modliła się o zbawienie.
— Aloizy! — mówiła — czyż nie dość jeszcze posiadamy? Czyż niema na świecie nic, nic więcej oprócz zarobków, zysków, całego tego bożka złotego?...
On, z małym sykiem ironii, przerwał:
— Przepraszam cię, jest jeszcze coś innego: ten zbytek, który cię otacza i wśród którego jest ci tak do twarzy!
Wtedy ona usiadła naprzeciw niego i ku niemu pochylona, prędko trochę, bezładnie mówiła:
— Aloizy, czy my żyjemy z sobą? Wcale nie. Widujemy się tylko. Na żadną wspólność pomiędzy nami czasu niema. Ciebie pochłaniają interesy, mnie świat. Polubiłam zabawy, to prawda, ale w głębi serca bywam często bardzo smutna. Czuję się samotną. Wiesz, miałam młodość skromną, ubogą, pracowitą i odzywa się ona do mnie często z wyrzutem. Ty o tem nie wiesz, bo pomiędzy nami na zwierzenia czasu niema.
Jestem jedną z tych kobiet, które potrzebują czuć nad sobą opiekę, mieć przy sobie ucho, któreby słuchało ich serca i rozum, któryby kierował ich sumieniem. Jestem słabą. Jestem lękliwą. Lękam się, czy potrafię w twojej nieobecności częstej, prawie ciągłej, dobrze wychować dzieci. Umiem tylko kochać je, dałabym za nie życie, ale jestem słabą. Proszę cię, abyś nas, mnie i ich, tak często, tak prawie ciągle nie opuszczał... niech raczej zmniejszy się ten zbytek... owszem, będę rada, zbliży to nas ku sobie. Proszę cię, Aloizy...
Pochyliła jego ręce i zdaje się, że je całowała; co pewna, to że opadła na nie bladozłota fala jej rozpuszczonych włosów. Irena, chociaż miała wówczas lat dziesięć tylko, uczuła żal nad matką i z wytężoną ciekawością czekała odpowiedzi ojca.
— Czegóż właściwie chcesz? — przemówił. — Słucham, słucham i ciągle niebardzo jeszcze wiem o co idzie. Czy o to, abym przerwał pracę, którą lubię i która mi się powodzi? Snisz chyba na jawie. To są idee z tamtego świata, zachcianki zupełnie dziecinne...
Tu myśli Ireny przerwało wejście do pokoju Kary.
— Iro, czy mama chora, że nie przyszła na śniadanie?
— Mama często miewa migrenę; wiesz o tem dobrze.
Kara zwróciła się ku drzwiom sypialni matczynej, ale powstrzymała ją Irena słowami:
— Nie idź tam; może usnęła.
Dziewczynka zbliżyła się do siostry.
— Mnie się zdaje... — szepnęła i urwała.
— Cóż ci się znowu zdaje?
— Że w domu coś się dzieje...
Irena zmarszczyła brwi.
— Jaką ty masz wyobraźnię! Wiecznie musisz sobie wyobrażać coś nadzwyczajnego. Tymczasem wszelkie nadzwyczajności to malowane garnki, czyli iluzye. Życie toczy się zawsze trybem pospolitym, prozaicznym. Przestań lepić malowane garnki i idź na przechadzkę z miss Mary i Pufikiem.
Kara słuchała uważnie, lecz z niedowierzającym wyrazem oczu, wlepionych w twarz siostry.
— Dobrze — odpowiedziała — pójdę na przechadzkę, ale to, co powiedziałaś, Iro, jest nieprawdą. To nie malowane garnki. Mama zmartwiona i chora, tateczko już od tygodnia wyjeżdża do miasta na obiad i wcale tu nie przychodzi, nawet ten... pan, wychodząc, dziś w przedpokoju płakał... Wypadkiem zobaczyłam... chciał do mnie coś mówić, ale uciekłam...
Irena wzruszyła ramionami.
— Poetką chyba będziesz, tak wszystko przesadzasz. Mama nie jest zmartwioną, tylko ma migrenę. Ojciec nie jada z nami obiadów, bo otrzymuje mnóstwo zaprosin, a pan Kranicki pewnie nos ucierał, co ty w swojej poetycznej wyobraźni za płacz wzięłaś. Mężczyźni nie płaczą nigdy i rozsądne dziewczynki, zamiast napełniać sobie głowę malowanymi garnkami, idą na przechadzkę, dopóki pogoda piękna trwa i słońce świeci... Lekarz każe ci przechadzać się codzień, ale nie wieczorem, tylko o tej porze.
— Idę już, idę! Tak mię napędzasz!
Postąpiła kilka kroków i jeszcze zwróciła się do siostry:
— Tateczko gniewa się na Marysia... już ja to dobrze zauważyłam... Wszystko u nas jakoś tak... dziwnie!
Wyszła, a Irena splotła ręce i na kilka sekund z całej siły je zacisnęła. Jeszcze trochę, a ten dzieciak zobaczy życie z tej samej strony, w jakiej ona oddawna już je zobaczyła. Temu trzeba zapobiedz, koniecznie trzeba!
Wróciła do wspomnień. Matka jej mówiła:
— Fortuna nasza jest już znaczna.
— W tym kierunku — odpowiedział ojciec — nigdy nie może być za wiele, ani nawet dosyć.
Potem, bawiąc się z jej pięknymi włosami, zapytał:
— Przecie wierzysz, że cię kocham?
Po chwili wahania odpowiedziała:
— Nie. Oddawna już wiarę tę utraciłam.
Było potem wiele innych jeszcze słów, z których Irena niektóre zapamiętała.
— Najlepszą w świecie opieką — mówił jej ojciec — jest duży majątek. Kto go ma, temu nawet rozumu nigdy nie zabraknie, bo w potrzebie kupi go u ludzi. Na wychowanie dzieci wydawać możesz, ile tylko będzie potrzeba. Córki wychowasz mi na wielkie panie, prawda? Staraj się, aby mogły, gdy dorosną, wejść w najwyższe sfery towarzyskie, jak do rodzinnego domu. A co do siebie, baw się, zawiązuj stosunki, strój, bryluj. Im wyżej pięknością, dowcipem, umiejętnością życia podniesiesz nazwisko, które nosisz, tem większą przysługę oddasz mi w zamian tych, które ja ci oddaję. Zresztą, jeżelibyś miała jaki kłopot, jaką trudność z domem, z nauczycielami, ze stosunkami towarzyskimi, masz tego poczciwego Kranickiego, który najchętniej służyć ci będzie. Bardzo rad jestem z tej znajomości. Takiego właśnie człowieka było mi potrzeba. Posiada szerokie i bardzo piękne stosunki, jest przytem doskonale wychowany, grzeczny, uczynny. Zbliżyłem się z nim w przewidywaniu, że może nam być bardzo użytecznym. Wprawdzie pożyczył już u mnie kilka razy pieniędzy, ale i oddał mi kilka przysług. Comptant, comptant, tak najlepiej.
Przeszedł się kilka razy po pokoju; na czole, w spojrzeniu, w ruchach miał wyraz doskonałej pewności siebie, swoich praw i swego rozumu. Nagle zwracając się ku drzwiom od dalszych pokojów, z uciechą zawołał:
— O wilku mowa, a wilk tu! Witam, witam kochanego pana.
Z temi słowami wyciągnął rękę do wchodzącego gościa. Był nim Kranicki, znajdujący się podówczas w pełni swej męskiej piękności i dla niej może, albo i dla innych także zalet, w najwyższych sferach towarzyskich lubiony, pieszczony. Serdecznie powitał, z uciechą go witającego pana domu, a przed żoną jego stanął w takiej postawie i z takim wyrazem twarzy, jakby tego tylko na ziemi pragnął, aby módz upaść jej do stóp...
Ta rozmowa, ta scena pozostały na zawsze w pamięci Ireny. Wysnuwała z nich niegdyś długie wnioski, potem zupełnie myśleć o nich przestała, dziś myślała znowu, zapominając o malowanych chryzantemach, które z błękitnego atłasu, zdawały się na nią spoglądać, równie delikatne i zagadkowe, jak ona.
Lokaj we drzwiach oznajmił:
— Pan Baron Blauendorf.
Zrazu zaczęła spiesznie.
— Nikogo...
A potem rozkazała lokajowi, aby zaczekał i przy biurku matki, na wązkiej kartce brystolu, po angielsku napisała:
«Mama chora na migrenę, pielęgnuję ją i widzieć Pana dziś nie mogę. Żałuję tego, bo rozmowa o dysonansach zaczęła wczoraj być zajmującą. Niech mi Pan ciąg jej dalszy jutro przyniesie».
Kartkę tę w zaadresowanej do barona kopercie lokajowi oddała i znowu nad rozpoczętą robotą siadła, tym razem, z uśmiechem drwiącym i razem wesołym. Dziwna rzecz! Ze zjawieniem się w tym domu, chociaż niewidziany, baron Emil uwyraźnił w głowie jej pewien pomysł dziwaczny. Wiedziała, że był dziwaczny, ale właśnie dlatego jej się podobał i baronowi także podobać się musiał. Prędko, prawie z zapałem, zaczęła malować pomiędzy kwiatami ciemne zarysy dyabełków. Umieszczała je tak, że zdawały się rozdzielać, roztrącać korony kwiatów. Jedne wdrapywały się w górę, inne spuszczały się na dół, wyglądały z za liści, pełzały po łodygach, ale wszystkie filuterne, wykrzywione, swawolne, tak roztrącały korony kwiatów, jakby nie dopuszczały ich nawpół rozchylonym płatkom zetknąć się w pocałunkach. Malując szybko, Irena śmiała się. Wyobrażała sobie barona Emila, mówiącego na widok tej roboty: — «C’est du nouveau! To nie malowany garnek! to pomysł indywidualny! Jest w tem nowy dreszcz! To zgrzyta!»
Wyrażenia: malowane garnki, pastuszki, zgrzyt, nowe dreszcze, reumatyzm myśli i wiele jeszcze innych miała od niego. I nie tylko ona. Rozeszły się te wyrażenia w dość licznem kółku ludzi, pogardzających wszystkiem co jest, szukających tego co nowe i zadziwiające. Baron Emil był wykształconym, czytał wiele. Czytał często książkę Nitsche’go p. t. «Zaratustra» i mówił o nadchodzącym rodzie «nadludzi». Trochę przez nos i przez zęby mówił:
— Nadczłowiekiem jest ten, kto umie bezwarunkowo i bezwzględnie chcieć!
Gdy Irena myślała, że może wkrótce zostanie żoną barona i dom ten opuści, brwi jej ściągnęły się i drwiący uśmiech zniknął. O, nie sama jedna go opuści! Ma do postawienia baronowi warunek stanowczy, na który on przystanie najpewniej, przez wzgląd — na cyfrę jej posagu. Energia błysnęła w jej siwych źrenicach. Zwróciła twarz ku drzwiom pokoju matki ruchem tak żywym, że metalowa szpilka w węźle włosów rzuciła jej nad głową błysk wyostrzonej stali.
— Trzeba umieć chcieć! — szepnęła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.