Argonauci/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Argonauci |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Bo Malwina Darwidowa była jedną z tych kobiet, dla których starość przychodzi bardzo późno, i których piękność, w każdej porze życia inna, nie opuszcza nigdy. Tę ostatnią zawdzięczała mniej rysom twarzy, niż niezmiernemu wdziękowi poruszeń, uśmiechu, spojrzenia, mowy. Miała jeszcze takie same, jak przed laty, włosy blado-złote, które zaczesywała wysoko nad czołem nizkiem, przypominającem posągi Greczynek, a od tych włosów i przywiędłej, ale delikatnej cery, odbijały pod ciemnemi brwiami oczy także ciemne, duże, ze spojrzeniem ciepłem, bardzo łagodnem, niekiedy pełnem blasku, a niekiedy zgaszonem przez grubą i niepozbytą chmurę zamyślenia. W sukni okrytej koronkami, z tęczowem migotaniem brylantowej gwiazdy w jasnej aureoli włosów, witała znajomych, licznie wchodzących do teatralnej loży, z uprzejmością i swobodą doskonale światowej kobiety. Znaną zresztą była w tem wielkiem mieście z przymiotów, które składają się na tak zwaną światowość, i które w znających przeszłość jej, budziły niejakie zdziwienie. Wiedziano powszechnie, że przeszłość ta była wielce skromną. Darwid w młodości swej, daleko mniej świetnej, niż była teraźniejszość, ożenił się z ubogą sierotą, nauczycielką. Ale Malwina Darwidowa należała snadź do kobiet, którym potrzeba było złotej oprawy, aby jaśniały, jak brylanty. Jaśniała na wielkim świecie wdziękiem, elegancyą i wymową tak, jak gdyby była jego rodzoną córką. Biła też od niej promienność zadowolenia, pogody — często nawet wesołego ożywienia, i tylko niekiedy, niekiedy, cienka zmarszczka, linią zaledwie dostrzeżoną przerzynająca greckie czoło, pogłębiała się, rzucała na twarz wyraz znużenia, albo kąty warg jeszcze ponsowych i kształtnych w dół opadały i nagle czyniły tę twarz okrągłą, białą, delikatną — o dziesięć lat starszą, niż wydawała się zazwyczaj. Ale były to tylko momenty krótkie i rzadkie, po których Malwina Darwidowa stawała znowu cała oblana blaskiem pięknych oczu i świetnego stroju, dźwiękami metalicznego, ciepłego, pełnego słodyczy głosu. Wydawała się zaledwie o lat kilka starszą siostrą swej córki. Chwilowi goście jej loży opuszczali ją ze słowami:
— Piękniejsza od córki!
A częściej jeszcze:
— Milsza, sympatyczniejsza od córki!
Jednak i dla Ireny Darwidówny natura nie była macochą, tylko życie, chociaż tak krótkie jeszcze, na powierzchowności jej wycisnęło piętno, które zadziwiając, zrażało i odtrącało.
Jeżeli młodsza siostra zdawała się być żyjącym portretem matki, starsza przypominała ojca czołem wysokiem, wargami cienkiemi i — rzecz dziwna w wieku tak młodym! — przeciągniętym po nich rysem ironii. Włosy jej, tak jak ojcowskie, mieniły się ognistymi połyskami złota i miedzi, a bladą cerę twarzy, trochę zbyt długiej, oświecały ostre często błyski oczu, tak, jak u Darwida niedużych, ze źrenicą szarą i spojrzeniem zimnem, przenikliwem, rozumnem. Kształtna kibić jej była trochę za sucha, postawa i ruchy zbyt sztywne i zimne. Uchodziła w świecie za dumną, zimną, mało przystępną i — oryginalną, nawet ekscentryczną.
Na scenie wystawiano sztukę, którą poprzedził wielki rozgłos; w teatrze zgromadziło się wszystko, co w tem mieście nosiło nazwę wielkiego i modnego świata; loże były napełnione, z wyjątkiem jednej, która dopiero przed rozpoczęciem drugiego aktu, otworzyła się z trzaskiem i zawrzała rozmową śmiałą, głośną, swobodną. Napełniło ją kilku młodzieńców, wytwornie poruszających się i ubranych, związanych z sobą widocznem koleżeństwem stanowiska, przyzwyczajeń, upodobań. Z wyższych i niższych piątr sali, wszystkie twarze i lornetki zwróciły się ku tej loży. Królewicze, młodzi nababi, synowie rodów starożytnych, albo fortun ogromnych! Po lożach, krzesłach, galeryach, potoczyły się imiona, wsławione przez postępki oryginalne, słówka dowcipne, zbytki zdumiewające; imiona, osnute przędzą historyjek miłosnych i pieniężnych, których treść można było powtarzać tylko szeptem, a cyfry wymieniać z oczyma szeroko od zdziwienia otwartemi. Dwaj z pomiędzy nich szczególnie zajmowali sobą tej zimy opinię publiczną: baron Emil Blauendorf i Maryan Darwid, obaj pochodzący z rodzin wzbogaconych świeżo, ale potężnie. Blauendorfowie byli o kilka pokoleń dawniejsi i szeroko już z rodami starożytnymi spokrewnieni; w zamian fortuna ich, w ręku tu obecnego potomka szybko topniejąca, wobec zupełnie nowego gmachu Darwidów, wydawała się zrujnowaną lepianką. Na nich dwóch z największą ciekawością skupiała się uwaga powszechna, i o nich tej zimy i zeszłej, wśród tej teatralnej publiczności także, najliczniejsze rozbiegały się pogłoski. Tacy młodzi, a już tak sławni! Blauendorf jednak znacznie starszy, trzydziestoletni i taki niepozorny! Mały, wątły, z rudymi, nizko ostrzyżonymi włosami, z rysami, aż nazbyt delikatnymi i okrytymi cerą spłowiałą, z małemi oczyma, które z powodu krótkiego wzroku, albo ukrywały się za szkłami binokli, albo patrzały na świat z za powiek przymrużonych i pożółkłych, co nadawało im wyraz dumy i znużenia. Powierzchowność nieładna, drobna, spłowiała, zgnieciona, chora. Jednak, przez te małe, chude, żółtawe ręce, przepłynęła już fortuna zmarłego przed kilku laty starego Blauendorfa, a teraz przepływa druga, którą przed rokiem zaledwie zostawiła w spadku synowi, słynna ze swej bałwochwalczej dla niego miłości, baronowa Blauendorf. Ludzie patrzą i dziwią się, jakim sposobem przez stworzonko tak małe i niepozorne przeciec może tak wielki strumień złota. Co innego Maryan Darwid! Ten zadziwia także, ale zarazem budzi powszechną sympatyę. Takie dziecko! I tak doskonale piękny chłopak! Ma podobno dwadzieścia trzy lata niespełna, wzrost ładny, ruchy zgrabne i wytworne, głowę cherubina, z jasnymi, kędzierzawymi włosy i twarzą okrągłą, różową, z której patrzą oczy błękitne, jak turkusy, rozumne, może zbyt na wiek tak młodzieńczy rozumne, bo zdające się niedowierzać, szydzić, albo nudzić się i bezskutecznie czegoś po świecie szukać. Kobiety szepcą sobie do ucha, że chłopak ten, będąc w Anglii, zaciągnął się był do Armii Zbawienia, ale niedługo w szeregach jej przebywszy, był w Paryżu członkiem klubu haszyszystów i przywiózł tu z sobą zwyczaj zażywania narkotyków dla obudzenia w sobie stanów i widzeń niezwykłych. Jeżeli to miasto posiada w tej chwili na czas jakiś śpiewaczkę Biankę Bianetti, to tylko dzięki temu dzieciakowi, który gdzieś na dalekim świecie posiadł jej serce. Jedni utrzymują, że wydał na nią sumy bajeczne; inni przeczą, że pochłonęła je nie Bianka śpiewaczka, lecz Aurora, amazonka cyrkowa, ta sławna, o której względy ubiegali się w stolicach książęta krwi królewskich. Ten śliczny nababik przybył, spojrzał i zwyciężył, a potem łup, zdobyty kosztem bajecznym, porzucił i Biankę Bianetti tu przywiózł. Zresztą, czy tylko tyle opowiadać o nim można! On i baron Blauendorf są studniami podobnych powieści. Baron jest dużo starszy, ale ten dzieciak ma ojca. Właśnie ojciec ten jest źródłem kredytu nieograniczonego. Młody Darwid ma tyle długów, ile złotych kędziorów na cherubinowej głowie. Cóż na to papa? Cóż? Niedawno wrócił z końca świata, po nieobecności długiej; zapewne swawoli chłopięcej koniec wkrótce położy. Wątpliwość: czy dokonać tego zdoła? Białe czoło chłopca posiada wyraz dojrzałości i niekiedy czegoś więcej jeszcze, bo znużenia, a w oczach błękitnych błyska mu czasem coś twardego: upór i wzgarda. Wygląda czasem tak, jakby pogardzał całym światem. Obaj z baronem zajmują się wiele sztuką i literaturą. Na dzieła sztuki wydają tyleż prawie, co na kobiety i wesołe kolacye. Są bardzo wykształceni. Baron gra, jak artysta, Darwid tłómaczy wiersze z języków rozmaitych. Języków zresztą znają tyle, ile Apostołowie po nawiedzinach Ducha Ś-go.
Zrazu było ich w loży, podobnych do siebie kilku, ale inni mieli w teatrze swoje miejsca: przyszli tu na chwilę i lożę opuścili, a pozostali w niej tylko ci dwaj: Blauendorf i Darwid. Za krzesłami ich siedział jeszcze ktoś trzeci, bardzo cichy i pragnący widocznie jak najmniej zwracać na siebie uwagi. Był to Artur Kranicki. Publiczność przyzwyczajoną była do widywania go tu i wszędzie indziej z tymi dwoma młodzieńcami, i z innymi także, ale z tymi najczęściej. Wyfryzowany, wyświeżony, z czarnym wąsem, młodzieńczo nad czerwonemi ustami podniesionym, wyglądał dziś jednak znacznie skromniej i starzej, niż zazwyczaj. Zazwyczaj, rozmową obfitą i śmiałą, śmiechem, który mu głowę w tył odrzucał, ruchami pełnym ożywienia i gracyi, usiłował dorównywać i dorównywał tym młodym nababkom, których zdawał się być mentorem i zarazem rówieśnikiem, wiecznym gościem i zarazem łaskawym protektorem. Dziś chmurny i ociężały, z kilku czerwonemi plamami na postarzałem czole, siedzi w kącie loży, na publiczność ani na widowisko uwagi nie zwracając, i co większa, niczyjej uwagi na siebie zwrócić nie usiłując. Tylko z za pleców siedzących naprzeciw loży młodzieńców, ręka jego jakby siłą nieprzepartą rządzona, co chwila skierowuje lornetkę ku loży Malwiny Darwidowej. Czuje, że nie powinien tak uporczywie wpatrywać się w tę kobietę z brylantową gwiazdą nad zamyślonem czołem, więc co chwila spuszcza rękę z lornetką, aby wnet podnieść ją znowu i ku temu samemu punktowi skierować... Ale jakby naśladując Kranickiego, chociaż w rzeczy samej nie pamiętając nawet o jego istnieniu, baron Emil czyni to samo względem Ireny Darwidówny, wpatrując się przez lornetkę w jej twarz obojętną i prawie znudzoną, z zupełnem lekceważeniem dla reszty publiczności i zaczynającego się na scenie drugiego aktu sztuki, z zuchwalstwem też, które inną kobietę możeby zmieszało lub rozgniewało. Ale Irena, obojętna przez czas jakiś, po chwili także podnosi lornetkę do oczu i skierowuje ją ku twarzy barona. Za pomocą szkieł zbliżają ku sobie twarze, patrzą sobie prosto w oczy, wyosabiają się z tłumu i we dwoje panują nad nim z wysokości dwu lóż pierwszopiętrowych, pełni lekceważenia dla wszystkiego, co dzieje się dokoła. Dwie te lornetki, ustawicznie przeciw sobie wystawione, zwracają uwagę publiczną, ale oni jej nie spostrzegają i wcale o niej wiedzieć nie chcą, tak, jak i o rozgrywających się na scenie dziejach miłosnych i tragicznych. Patrzą sobie w twarze długo, obojętnie, tak obojętnie, że możnaby zapytać: po co to czynią? Może tylko dla oryginalności w celu obudzenia ciekawości, albo nagany publicznej? Jednak, po upływie długiego czasu na ich twarzach zjawia się uśmiech drwiący, swawolny, z odcieniem przyjacielskości koleżeńskiej, zmieszanej u barona z przelotnym błyskiem oczu, a u Ireny z bladym rumieńcem, który oblewa na chwilę jej wysokie czoło i wnet znika. Opuszczając rękę z lornetką, baron przechyla się ku Maryanowi ze słowami:
— Très garçonnière, ta soeur! Śmiała, gardząca wszystkiem, rozczarowana. Une désabusée! Bardzo, coraz więcej interesująca!
— Czy budzi w tobie nowy dreszcz? — zaśmiał się Maryan.
— Tak, jest zupełnie nową. To gatunek kobiecy zaledwie się rozpoczynający. Dwadzieścia lat i doskonała odrębność indywidualna! dwadzieścia lat i doskonałe poznanie się na malowanych garnkach!
— To już u nas rodzinne! — odrzucił młody Darwid, a Blauendorf mówił jeszcze:
— Twoja matka ma piękność nieśmiertelną. Jakie pyszne włosy i oczy! Ale to zupełnie inny rodzaj...
— Dawny! — wtrącił Maryan.
— A tak, dawny, jasny. A panna Irena jest nową i zawikłaną. Oui, c’est le mot: zawikłaną! Jesteśmy teraz wszyscy zawikłani, pełni kontrastów, dysonansów, zgrzytów...
W sali rozległ się grzmot oklasków. Dwa młodzieńcy spojrzeli na siebie i zaśmieli się prawie głośno.
— Co oni takiego grają? — głową wskazując scenę, zapytał Blauendorf.
— Ma foi! jednego słowa nie słyszałem.
Zwrócił się do Kranickiego:
— Mon bon vieux, co się tam dzieje na scenie?
Kranicki nagle opuścił rękę z lornetką i wybełkotał:
— Plait-il? Co mówiłeś, Marysiu?
Oczy jego, piękne jeszcze w podłużnej swej oprawie, oszklone były łzą.
— Ho, ho! romantyk nasz łzę ma w oku! Rzecz musi być rozczulająca! Słuchajmy!
Zaczęli słuchać, ale wcale inaczej, niż wszyscy.
Kiedy ścierające się na scenie namiętności przyśpieszały bicie serc wszystkich, albo poezya, tryskająca w słowach podniosłych, zachwyceniem rozpromieniała twarze, oni uśmiechali się niedbale i lekceważąco; kiedy głupota, sobkostwo, dowcip, wywoływały śmiech lub uśmiechy, zastygali w powadze chłodnej, nadętej, wzgardliwej; kiedy nakoniec, wobec spuszczającej się kurtyny rozległ się ogłuszający i nieskończony grzmot oklasków, ręce ich z ostentacyjną bezczynnością spoczęły na brzegu loży. To sprzeciwianie się ogólnym wrażeniom i uczuciom wydawać się mogło dziecinną chęcią wyróżnienia się z pośród tłumu; jednak czuć w niem było nadto śmiałe rzucanie rękawicy pospolitym gustom i pojmowanie naodwrót rozmaitych składników i wartości życia.
Niewiele przed końcem ostatniego aktu dramatu, do loży Malwiny Darwidowej wszedł Kranicki, i oddawszy obu kobietom ukłon milczący, stanął w głębi loży, nieruchomy. Malwina lekko skinęła mu głową, poczem zaraz na twarz jej wystąpił cień, jakby przemocą wydzierającej się z niej chmury wewnętrznej. Ze ściągniętemi brwiami, z pogłębioną zmarszczką na czole, z kątami ust nieco w dół opadłymi, głowa jej, z brylantową gwiazdą w aureoli jasnych włosów, przybrała na czerwonem tle draperyi, zdobiących lożę, wyraz bolesny.
Ale trwało to krótko. Lożę napełniło grono świetnych, wesołych mężczyzn, z których jeden szczególnie, z siwymi włosami i postawą dostojnika, składał przed żoną Aloizego Darwida nizkie ukłony i zdawał się słać jej do stóp uśmiechy pełne uwielbienia. Powstała więc uprzejma, ożywiona, pełna gracyi w ruchach i modulacyi w pięknym głosie, którym odpowiadała grzecznościami na grzeczności, obietnicami na zaproszenia, uwagami o odegranej tylko co sztuce na zapytania. Baron Emil tymczasem zbliżył się do Ireny, i oczyma wskazując wrzącą od zapału publiczność, zapytał:
— Jak się pani podobają te wrzeszczące pastuszki?
Biorąc na ramiona okrycie, które jej podawał, odpowiedziała:
— Szczęśliwi!
— Dlaczego?
— Bo naiwni!
— Znakomicie pani rzecz określiła! — z zachwyceniem zawołał. — Tylko pastuszkowie mogą być tak szczęśliwi...
— Aby wierzyć w te malowane garnki...
— Pradziadowskie — dodał.
— Kto wie, — z głębokim jakby namysłem wymówiła — czy pradziadowie nawet naprawdę w nie wierzyli, albo tylko...
— Wiarę udawali! Cha! cha! cha! Nieocenione! wyborne! Jak my się z panią zgadzamy, prawda? To akord!
— Nie bez dysonansu — mówiła.
— Tak, tak — odpowiedział — nie bez zgrzytu. Ale to nic. To owszem irytuje...
W czasie tej zamiany zdań, podobnej do migotania zimnej i wyostrzonej stali, Kranicki wśród tłumu, otaczającego Malwinę, zdołał szepnąć do niej:
— Jutro o jedenastej.
Nie patrząc na niego, z drgnieniem brwi, które zsunęły się nieco, odpowiedziała:
— Zbyt wcześnie.
— Trzeba koniecznie. Katastrofa! nieszczęście! — zaszeptał jeszcze.
Podniosła na niego wzrok, do głębi przez niepokój zmęczony, ale w tejże chwili Maryan podał jej ramię.
— Dla oryginalności, dla zbudowania pastuszków i dla przyjemności własnej, będę dziś cnotliwym synem, sprowadzającym ze schodów swoją śliczną mamę!
Zgrabny, wytworny, z prawie dziecinnem teraz rozbawieniem w błękitnych oczach, ale z sarkastycznym uśmiechem, przyrosłym jakby do warg, ocienionych drobnym wąsikiem, młodzieniec ten prowadził przez korytarz teatralny tę kobietę niemłodą, lecz której głowa piękna i oryginalna, a także strój bogaty, zwracały na siebie wszystkie oczy.
— Dumny jestem z ciebie, mamusiu! Słyszałem dziś całe ody na cześć twoją wyśpiewywane; nawet Emil utrzymuje, że pięknością gasisz Irenę.
Śmiała się i gniewała zarazem. Jej ciemne, błyszczące oczy z miłością wznosiły się ku pięknej twarzy syna. Jednak siląc się na powagę, zaczęła:
— Mój Marysiu, wiesz, że nie lubię, kiedy mówisz do mnie takim tonem...
Zaśmiał się głośno.
— To trzeba było, mamusiu, postarzeć jak najprędzej, czepeczek włożyć i z pończochą przy kominku usiąść... byłbym wtedy pełen nieśmiałej czci i zmykałbym z całęj siły od takiej nudnej mamy.
— A ponieważ nie jestem nudną, będziesz grzecznym i pojedziesz z nami do domu. Razem herbatę wypijemy.
— Au déséspoir, chère maman! ale to być nie może. Ostatek dnia, czy nocy, przyrzekłem dziś kilku przyjaciołom...
— Czy tylko dziś? — z odcieniem smutku wymówiła.
— Dla prawdziwego mędrca wczoraj i jutro nie istnieją — odpowiedział.
Stali już u otwartych drzwiczek karety. Maryan pochylił się i rękę matki pocałował.
— Nie gniewaj się, mamusiu! Ale ty się nigdy nie gniewasz. Jeżeli co jeszcze uwielbiam na ziemi, to twoją przedziwną słodycz.
— Zbyteczną — odpowiedziała. — Gdybym umiała być surową...
Śmiejąc się, przerwał:
— Tobym zmykał, a tak wszakże stosunki pomiędzy nami panują wyborne, chociaż konstytucyjne, albo i republikańskie...
— Głosuję za anarchią! — wtrącił baron Emil, pomagając Irenie wsiąść do karety.
Mówił nieco przez nos i przez zęby, trudno zgadnąć, czy z natury, lub z przyzwyczajenia, ale nadawało to jego mowie cechę lenistwa i wzgardliwości.
— A o dysonansach jutro, n’est ce pas? — zapytał.
— I o zgrzytach! — dokończyła ze śmiechem Irena, przyczem ręka jej o kilka sekund dłużej, niż było trzeba, pozostała w dłoni barona.
Wkrótce potem, Malwina Darwidowa siedziała w gabinecie niedużym, do wywatowanego i wyzłoconego wnętrza kosztownej bomboniery podobnym, przed stolikiem, okrytym przyrządami do herbaty. Srebra ciężkie i kunsztownie wyrobione, porcelana drogocenna, przysmaki wyszukane, wabiące wzrok zdobnością, a smak woniami, przytłumionemi jednak silnym zapachem hyacyntów, bzów, fijołków, rozkwitających u okien, u ścian, na stołach i stoliczkach, wszędzie.
Suknię, którą miała w teatrze, zmieniła na negliż, złożony z koronek i miękkiej, jak puch materyi. Postawa jej w głębokim i nizkim fotelu, sam nawet sposób, w jaki ułożyły się fałdy sukni, zdawały się oddychać rozkoszą spoczynku: jednak umysł pracował i napełniał oczy wyrazem niepoju. «Katastrofa! Nieszczęście!»
Co to być mogło? Udręczenie wić się zaczęło dokoła ust jej, ręce silnie splotły się na kolanach. Może to ten list zagubiony? Trzeba głowy tak egzaltowanej i charakteru tak... słabego, jakie ma Kranicki, aby pisywać takie listy. Być może... nawet tak jest zapewne, bo od dni kilku i ona także czuła w powietrzu katastrofę. A gdyby?... cóż! czy to nieszczęście? O, raczej przeciwnie! Przypuszczenie, że ciężka, ciemna prawda jej życia odkryła się przed oczyma tego, który za nią zemsty szukać będzie, budziło w niej zamiast trwogi, nadzieję gorzką, lecz upragnioną. Niechby już raz, w sposób jakikolwiek, rozwikłał się lub rozerwał ten węzeł ohydny, w który splątało się jej życie! Sama rozciąć go lub rozwikłać nie będzie miała nigdy dość siły, ona taka wiecznie słaba, słaba, słaba! A jednak wszystko lepiej, niż to, co jest teraz! Dwie błyszczące łzy zwolna toczyły się po jej policzkach, nad spuszczonemi powiekami pogłębiona zmarszczka ciemną linią przerznęła czoło, a brylantowa gwiazda, która we włosach rozpalała tęczowe blaski i kwiaty, gęsto centkujące pokój blademi barwami, pod tragizm tej kobiecej głowy kładła tło bogactwa.
Z filiżanką w ręku, Irena stała we drzwiach przeciwległych i patrzała na matkę niespokojnie, przenikliwie, z wytężeniem takiem, że powieki jej kilka razy zamrugały. Dalekie od niej teraz były te uśmiechy suche i drwiące, z jakimi rozmawiała z baronem. Spokojnie jednak przeszła pokój i naprzeciw matki usiadła.
— Zdaje się, że przedstawienie dzisiejsze nie najlepiej mamę zabawiło — przemówiła.
Tak pilnie wpatrywała się w filiżankę z herbatą, że łez, ani wyrazu twarzy matki widzieć nie mogła. Ale i twarz ta, nagle, jakby pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej, rozpogodziła się i okryła uśmiechem swobodnym.
— Czy Kara już śpi? — zapytała Malwina.
— Zapewne; cicho zupełnie w pokojach jej i miss Mary... Dlaczego mama nie pije herbaty?
Darwidowa, zwolna łyżeczkę do ust poniosła, a Irena spokojnie mówić zaczęła:
— Słyszałam dziś wiadomość bardzo niespodziewaną. Podobno ojciec mówił księciu Zenonowi, który go o to zapytywał, że nie przystanie na to, abym wyszła za barona Blauendorfa.
Darwidowa wpatrzyła się w córkę.
— Dlaczego wiadomość tę nazywasz niespodziewaną?
Irena powoli wzruszyła ramionami.
— Nie przypuszczałam, aby ojciec chciał poświęcać drogi czas swój takim drobnostkom. Jest to niespodziewane i może sprowadzić kłopoty.
— Jakie? — niespokojnie zapytała Malwina.
— Możemy, ja i ojciec, mieć różne zdania.
— W takim razie twoje zdanie ustąpi.
— Wątpię — odpowiedziała Irena. — Mam swoje zamiary, potrzeby, gusta, o których ojciec nic wiedzieć nie może.
Dość długo milczały, przyczem Malwina kilka razy podnosiła wzrok na córkę, chcąc coś powiedzieć, ale nie mogąc, przynajmniej wahając się. Jednak głosem wahającym się, prawie nieśmiałym, zapytała:
— Iro, czy ty go kochasz?
— Czy kocham barona?
Słowa te wyszły z ust młodej dziewczyny, nabrzmiałe ogromnem zdziwieniem.
— Gdyby baron Emil pytanie to usłyszał, pierwszy nazwałby je pasterskiem, lub pradziadowskiem.
Zaśmiała się.
— To są rzeczy nieistniejące, a co najmniej zmienne, chwilowe, zależne od stanu wyobraźni i nerwów. Ja mam wyobraźnię chłodną i nerwy spokojne. Mogę obejść się bez malowanych garnków.
Malwina, w miarę, jak słowa te powoli i chłodno ciekły z ust córki, prostowała się i okrywała bladym rumieńcem. Przechowała rzadką i nawet dziwną w jej wieku skłonność do rumienienia się.
— Iro! — zawołała — nie pierwszy raz słyszę te zdania twoje, i tak mię one bolą!
Splotła ręce.
— Miłość... sympatya, kiedy się czyni wybór...
Nagle, głos zerwał się w jej gardle. Spuściła powieki, opadła plecami na poręcz fotelu, umilkła.
Irena, śmiejąc się, uczyniła rękoma gest zdesperowany.
— Cóż ja na to poradzę? — żartobliwym tonem mówić zaczęła: — nie ja świat stworzyłam i przerobić go nie mogę. Możebym i chciała, ale nie mogę!
Spoważniała potem i mówiła dalej:
— Miłość, sympatya, mogą być rzeczami bardzo miłemi, nawet przypuszczam, że takiemi są najpewniej, gdy istnieją, ale krótko zazwyczaj istnieją, błyskają i gasną... trochę lat, może dni, najczęściej tylko dni, przeminie i — jest, tak jakby ich wcale nigdy nie było. Więc pocóż złudzenia, skoro po nich nastąpić musi koniecznie rozczarowanie? Tworzą one tylko zbyteczne wymagania od życia, zawód i boleść.
Gdy to mówiła, słowa jej i ton ucinkowy, ostry, dziwnie sprzeczał się z dziewiczą okrągłością ramienia, które obnażył szeroki rękaw szlafroczka, ze świeżym karminem ust delikatnych, z blaskiem siwych źrenic.
— Zresztą — dodała — ja do barona Blauendorfa mam sympatyę... pewien rodzaj sympatyi.
Malwina, po chwili milczenia, z cicha przemówiła:
— Jaki to rodzaj?
Po sekundzie wahania, Irena odpowiedziała ze śmiechem suchym, krótkim:
— Zdaje się, że bardzo pospolity, powszechnie znany. Wzrusza mię czasem jego sposób patrzania na mnie, lub uściśnienia ręki. Podoba mi się jednak najwięcej przez to, że jest szczery i nic nie udaje. Nigdy nie powiedział mi, jak tamci trzej, czy czterej konkurenci moi, że mię kocha. Ma dla mnie, tak jak i ja dla niego, pewien rodzaj — sympatyi, uważa mię pieniężnie za wyborną partyę i dla tych dwóch przyczyn chce podzielić się ze mną swoim tytułem barońskim i pokrewieństwem z kilku książęcemi i hrabiowskiemi rodzinami. A że ja z mojej strony, potrzebuję mieć jak najrychlej niezależność i dom własny, więc jedno za drugie, zamiana przysług i interes skończony. Nie kryjemy się wcale przed sobą z temi pobudkami naszemi, i to wytwarza pomiędzy nami stosunek szczery, koleżeński, wcale przyjemny, a do żadnych tyrad i elegii, w których źdźbła prawdy niema, do żadnych też egzaltacyi, desperacyi, na przyszłość prawa nie dający. Oto wszystko.
Po długiej chwili milczenia, Malwina szepnęła:
— Iro!
— Co, mamo?
— Gdybym mogła... gdybym miała prawo...
Milczały obie.
— Co, mamo?
— Gdybyś chciała uwierzyć, pomimo że...
Zegar złocony i kunsztowny tętnił pomiędzy liliowymi bzami: tik — tak! tik — tak!
— Co, mamo?
— Podaj mi ciastka, Iro!
Kiedy drżącą trochę ręką brała ciastko ze srebrnego koszyka, Irena z wesołym śmiechem zawołała:
— Nakoniec zjesz choć ciastko! Ogromnie zmieniłaś się, mamusiu. Już teraz nie mogłabym tak, jak dawniej, nazywać cię małym żarłoczkiem, bo od pewnego czasu jadasz, mamusiu, tak mało, że prawie nic.
Malwina z pieszczotą uśmiechnęła się do żartobliwej nazwy, którą niegdyś nadawała jej córka, a Irena żartowała dalej:
— Pamięta mama, jakeśmy we dwie na współkę, z małem tylko przyczynieniem się Kary, zjadały całe koszyki ciastek, albo takie duże, duże pudełka cukierków? Teraz to już przeszło. Oddawna spostrzegam, że nic prawie nie jadasz, mamusiu, i ładnie ubierasz się tylko z musu. Gdyby to było podobne, chciałabyś nieraz włożyć zamiast swojej pięknej sukni morowej — włosienicę. Prawda? czy zgadłam?
Z bladem rumieńcem, opływającym znowu czoło i policzki, Malwina odpowiedziała:
— Zgadłaś.
Irena zamyśliła się, a po chwili, nie podnosząc oczu na matkę, cicho zapytała:
— Skąd się to wzięło?
Darwidowa po dość długiem także milczeniu odpowiedziała:
— Z powracających fal życia.
I z zamyśleniem mówiła dalej:
— Bo widzisz, moje dziecko, fale rzeki, gdy raz przepłyną, nie powracają już nigdy, lecz fale życia powracają. Ty wiesz, że początek młodości miałam ubogi, cichy, pracowity, oświecony ideałami, od których odeszłam... daleko! Dawno to było, jednak było. Czasem tyle lat, tyle lat przeminie, że to, co je poprzedziło, wydaje się snem, jednak było rzeczywistością, która powraca.
Irena słuchała tej wahającej się, cichej mowy ze spuszczonemi powiekami i czołem opartem na ręku. Nie odpowiedziała nic. Malwina także zamyślona umilkła.
W kilka minut potem nie było już na stole przyrządów do herbaty, bez żadnego prawie szelestu zdjętych i wyniesionych przez młodą garderobianę.
Ze spuszczonemi wciąż powiekami, jakby kończąc myśl uparcie snującą się po głowie, Irena zamyślonemi usty wymówiła:
— Włosienica!
Zarazem wstała i tłumiąc poziewanie, rzekła:
— Spać mi się chce. Dobrej nocy, mamusiu!
Krótki pocałunek złożyła na ręce matki.
— Czy zawołać Rozalii?
— Nie, nie! Powiedz jej, aby spać szła. Rozbiorę się i położę sama.
— Dobrej nocy!
Cicho po kobiercu stąpając, odeszła. Malwina wzrokiem ścigała ją do drzwi, a gdy tylko została samą, zarzuciła na głowę ramiona, twarz wzniosła w górę i głośnym szeptem kilka razy powtórzyła: «Boże! Boże!» Potem oparła łokcie na poręczy fotelu, twarz ukryła w dłoniach, szerokie rękawy ubrania opadły z jej ramion, jak zgniecione skrzydła. Tak, w nieruchomości zupełnej, zapadła w otchłań wspomnień, żalów, czy trwóg.
Noc upływała. W gabinecie zegar pomiędzy bzami wybił godzinę pierwszą po północy, potem drugą, a za każdym razem, z ciemności napełniającej salony, odpowiadał mu inny, głosem basowym i donośnym. Bzy i hyacynty pachnęły coraz silniej, chociaż w pokoju stawało się coraz zimniej. Mroźna noc zimowa wkradała się nawet do starannie ogrzanego mieszkania i napełniającą je ciemność przejmowała chłodem; po plecach Malwiny, nad poręczą fotelu pochylonych, przebiegać zaczęły dreszcze.
W ciemności, przejętej chłodem nocnym, ozwał się lekki szelest, i na tle jej, we drzwiach, ukazała się Irena. Miała na sobie już tylko krótkie, batystowe ubranie, całe w haftach, i ognisty warkocz spuszczony na plecy. Stanęła we drzwiach z szyją wyciągniętą w stronę matki, poczem cicho w miękkiem obuwiu stąpając, jak cień przesunęła się przez pokój i zniknęła za przeciwległemi drzwiami. Było coś widmowego w dwu tych kobietach, z których jedna bez najlżejszego szelestu przechodziła obok drugiej, spoczywającej na nizkim sprzęcie bez najlżejszego poruszenia. Za ścianami domu, ulice miasta zapadały w coraz dłuższe i głębsze cisze.
Zegar w gabinecie wybił godzinę trzecią, odpowiedziały mu w głębi ciemności trzy uderzenia dalekie i basowe. W powietrzu woń bzu lotna i mdława słała się spodem narkotycznej i zwycięskiej woni hyacyntów. Obie je bolesnym kontrastem opływał wzrastający chłód. We drzwiach, za któremi była znikła, ukazała się znowu Irena, równie cicho, jak przedtem, przeszła pokój i szalem niesionym w ręku zwolna okryła plecy matki.
Malwina, uczuwszy dotknięcie miękkiej materyi, jakby obudziła się ze snu.
— Co to? — zawołała, podnosząc twarz, której policzki zaświeciły wilgocią w świetle lampy, ale ujrzawszy córkę, zaraz uśmiechnęła się swobodnie.
— To ty, Iro! Dlaczego nie śpisz jeszcze?
— Nie mogłam usnąć i poszłam do sypialni mamy po książkę, którąśmy wspólnie czytać zaczęły. Chłodno się robi, więc przyniosłam szal. Dobranoc.
Odeszła, ale nie wyszła z pokoju. Książki żadnej nie miała w ręku; więc może szukała jej w ślicznej rzeźbionej szafce, napełnionej książkami, którą otworzyła. Stała przed tą szafką, z ramionami podniesionemi ku górnym jej półkom, z warkoczem nieruchomo leżącym na białym batyście, okrywającym szczupłe plecy.
W oczach Malwiny, patrzącej na córkę, odmalowała się niecierpliwość, oczekiwała jej odejścia.
— Czy późno już? — zapytała.
— Bardzo późno — nie odwracając głowy, odpowiedziała Irena.
— Czy Kara kaszle tej nocy?
— Wcale dziś nie słyszałam jej kaszlu.
Malwina wstała i zachwiała się na nogach tak, że musiała rękę oprzeć o brzeg stolika. Wydawała się bardzo zmęczoną.
— Idź spać. Dobranoc! — rzekła, przechodząc obok córki.
Irena patrzała na chwiejny krok jej i żywo postąpiła za nią kilka kroków.
— Mamo! — zawołała.
— A co, Iro?
Chwilę stała przed matką, z ustami drgającemi jakiemiś powstrzymywanemi słowy, aż pochyliła się, krótko pocałowała rękę matki i w sposób zwykły, codzienny, rzekła:
— Dobranoc.
Potem stała jeszcze chwilę przed otwartą szafką, słuchając szelestu, który w sąsiednim pokoju sprawiało układanie się matki do snu, a gdy umilkł, zamknęła szafkę i cicho wsunęła się w stojącą za drzwiami ciemność.
W tej samej chwili, głośno wśród ciszy zahuczał turkot karety, wjeżdżającej w bramę. Stłumiony ruch powstał w przedpokoju, z którego jeden lokaj wybiegł na słabo oświetlone schody, a drugi rzucił się do gabinetu i sypialni pana domu, aby spiesznie rozniecać w nich światła lamp. Darwid szybko i sprężyście wbiegł na schody, na ręce lokaja zrzucił futro kosztowne i oryginalne, bo z dalekiej Północy przywiezione, i zaraz, przy okrągłym stole, czytać zaczął przez szkła binokli notatki, świeżo poczynione w kieszonkowej książeczce. Była ona oprawiona w kość słoniową, miała złoty monogram i w złoto oprawny ołówek. Czytając jeszcze, Darwid rzucił lokajowi krótkie pytanie:
— Pan Maryan wrócił?
Odpowiedź była przecząca; snop zmarszczek zgrubiały i ciężki, stanął pomiędzy brwiami Darwida. Notatki jednak czytał dalej, a potem przez kwadrans prawie, pisał coś jeszcze pochylony nad biurkiem, w postawie stojącej. Wkrótce w sypialni ubranej przez najbieglejszego z dekoratorów stołecznych, lampa nocna z gzymsu ozdobnego kominka, oświecała łóżko zdobne w bogate rzeźby, rękę białą i suchą, wyciągniętą na jedwabnej kołdrze, i twarz suchą także, do rzeźby z kości słoniowej podobną i świecącą dwojgiem siwych, ostro połyskujących oczu. Były one bezsenne. Darwid wzrokiem roztargnionym wodził po sypialni, nad którą, w bladem świetle lampy, zdawały się unosić dwie piękne główki kobiece, odbijające się i powtarzające w zwierciadle przeciwległem. Był to najpewniejszy i najpiękniejszy Greuze. W zdobyciu tych arcydzieł, Darwid wysokością ofiarowanej za nie sumy, ubiegł był kilku wysoko stojących ludzi; tryumfował wówczas i cieszył się. Ale teraz, bezsenny wzrok jego z roztargnieniem przesuwa się po tych klejnotach sztuki. Noc spędzona w resursie, zamiast rozerwać go i uspokoić, znudziła i rozdrażniła. Zaszczytny partner jego był nudziarzem i w dodatku gburem. Nigdy nie zadawałby sobie przymusu grywania z nim, gdyby stosunek ten nie był zaszczytnym i — co ważniejsza — potrzebnym. Kobiety mają przysłowie: il faut souffrir pour être belle; dla mężczyzn zmienić trzeba tylko ostatni wyraz: il faut souffrir pour être puissant. Ale zaczyna go to już nudzić i przedewszystkiem męczyć. Teraz dopiero po położeniu się do łóżka, czuje, że jest zmęczony. Spać nie może. Sypia źle już od kilku tygodni, od czasu gdy ten nieszczęsny list... Przy tem wspomnieniu w piersi Darwida poruszył się kłąb węży, ale na utajone legowisko zepchnął go syknięciem: «Głupstwo!» I długo, niespokojnie myśleć począł o tym człowieku, wysłanym dla interesu ważnego, a który nie powracał.
Może szansa nie dopisze mu tym razem, a pole pracy i wielkich z niej zysków pochwyci inna ręka. Wie o tem, że ma współzawodników i wrogów; zazdroszczą mu i kopią pod nim dołki. No, da on sobie z tem radę, tylko że wolałby już — co? Sam nie wie... Może — odpocząć. Pojechać do Włoch, do Szwajcaryi, na czas jakiś... Po co? Sztuki i natury niezbyt jest ciekawy, zakochać się w nich nie miał czasu. Bez zajęcia, nudziłby się wszędzie, i trzeba zresztą te sprawy rodzinne zakończyć. Maryana poskromić musi i małżeństwu Ireny z baronem Blauendorfem zapobiedz. Stoczy walkę z synem i córką. Tylko z maleńką Karą walczyć mu nie trzeba. Śliczna i łagodna. Ma główkę przewróconą także, ale na sposób inny, milszy. Bardzo przywiązana do niego, kochane dziecko! Wątła... Musi rozmówić się o niej z lekarzem. Może do Włoch ją wysłać... Z kim? z matką? Nie pozwoli na to nigdy. To dziecię do niego należy. Sam z Karą pojedzie. Ale w takim razie, co się stanie z antrepryzą?
W głębi mieszkania, za ścianami, rozległy się dźwięki metaliczne, basowe. Zegar wybijał godzinę piątą.
W głębi mieszkania, na dalekim jego końcu, w pokoju oświetlonym błękitną lampką nocną, ozwał się słaby, suchy kaszel, i szczupła, wysoka dziewczyna, w bieliźnie pełnej haftów, usiadła wśród błękitnej i białej pościeli.
— Miss Mary! Miss Mary! — z przestrachem w głosie zawołała.
Z sąsiedniego pokoju, głos przyjemnie brzmiący i trochę zaspany, odpowiedział pytaniem:
— Nie śpisz, Karo?
— Spałam. Kaszel mię obudził, ale to dobrze, bo miałam straszny sen. Śniło mi się, że ojczulek i mama...
Nagle urwała, i choć nikt na nią nie patrzał, drobną twarz schowała w błękitnej kołdrze. Jej też tylko szeptem powierzyła koniec snu swego.
— Gniewali się z sobą... tak okropnie się gniewali... Ira obejmowała mamę... Maryś odchodził gwiżdżąc... a ja uczepiłam się tatki i tak płakałam, płakałam...
Istotnie, od snu tego oczy jej teraz jeszcze były całe we łzach. Wyciągnęła się jednak na pościeli i z głową na poduszkach myślała chwilę, aż znowu zawołała:
— Miss Mary! czy śpisz?
— Nie, droga, czy potrzebujesz czego?
Kara podniesionym głosem mówić zaczęła:
— Ogromnie, ogromnie chcę, Mary, pojechać z tobą do Anglii, do twoich rodziców. O, Boże, jakbym pragnęła być kiedy u twoich rodziców, w tem probostwie, gdzie twoje siostry uczą ubogie dzieci i pielęgnują chorych, a twoja matka gotuje przy kominku herbatę dla twego ojca, wracającego do domu po świętych kazaniach. O, Mary, gdybyśmy tam z tobą kiedy pojechać mogły! Tam tak dobrze!
W błękitnem świetle i ciszy nocnej, cienki głos jej przypominał szczebiot skowronka.
— Pojedziemy tam kiedykolwiek, droga! Rodzice twoi pozwolą, i pojedziemy. Ale teraz śpij spokojnie.
— Dobrze, miss Mary, będę spała. Dobranoc, miss Mary... Moja droga, dobra Mary!
Kilka minut leżała spokojnie, zamyślona, aż znowu usiadła na pościeli, kaszląc. Gdy kaszel przeminął, ozwała się po cichu:
— Miss Mary! Mary!
Nie było odpowiedzi.
— Śpi — szepnęła, a po chwili obejrzała się i jeszcze ciszej zawołała:
— Puf! Pufik!
Na to wołanie, z poblizkiego sprzętu zeskoczył szary pinczerek i w mgnieniu oka znalazł się na pościeli.
Kara gładziła jedwabistą szerść pieska i chyląc się ku niemu, szeptać zaczęła.
— Pufik! Pufik! piesek kochany! leż tu! śpij sobie!
Położyła się, pieska na piersi, prawie pod samą brodą umieściła i z ręką na jego sierści, z szeptem: «Pufik, dobry Pufik!» usnęła.
Wtedy ozwał się turkot doróżki, szybko i z hałasem przed dom zajeżdżającej, i znowu powstały w domu ciche ruchy i odgłosy. Na wschody wstępowali dwaj mężczyźni, z których jeden starszy, w starannie wygładzonym, ale trochę zniszczonym kapeluszu i w modnem, lecz trochę zniszczonem futrze, zniżonym głosem do drugiego mówił:
— Tak, tak! c’est quelque chose d’inouï! kazał mi zerwać z tobą wszystkie stosunki i przestać bywać w jego domu.
— Tysiąc nocy i jedna! Skądże to? dlaczego? — zawołał drugi.
Nagle zatrzymał się pośród wschodów i wpół drwiąco, wpół z politowaniem na towarzysza patrząc, zapytał:
— Czyżby dowiedział się?
Kranicki twarz odwrócił.
— Mój Marysiu... z tobą... o tem...
— Malowane garnki! — zaśmiał się Maryan. — Czy bierzesz mię za mego pradziadka? Cóż? dowiedział się?
Z czerwonemi plamami na policzkach i czole, Kranicki twierdząco powiekami mrugnął.
— Sapristi! — zaklął Maryan i zaraz roześmiał się znowu.
— I dlatego? za to? Czyżby i on wierzył w malowane garnki? Miałem go za człowieka nowego!
— Hélas! — westchnął Kranicki.
Szli chwilę w milczeniu, minęli pierwsze piętro domu. Kawalerski apartament Maryana znajdował się na drugiem.
— Żal mi ciebie, mon bon vieux, żal ogromnie — zaczął znowu młody Darwid. Tak się z tobą zżyłem, tak przywykłem... Będziesz miał przykrości i biedna mama także... Skąd mu się to wzięło? Człowiek tak rozumny! Myślałem, że ma głowę lepiej wywentylowaną...
Nie mógł dokończyć, bo Kranicki u samych drzwi mieszkania na szyję mu się rzucił. Płakał. Batystową i woniejącą chustką ocierając oczy, mówić zaczął:
— Mój Marysiu, ja tego ciosu nie przeżyję! Ja tak was wszystkich kocham... ty... dla mnie... jak brat młodszy.
Usiłował całować go, ale Maryan usunął się od uścisku i łez, których wilgoć z przykrością uczuł na twarzy.
— Mais c’est absurde! — zawołał. — Mamy dlatego zrywać z sobą stosunki, że się one komuś nie podobają! Czy jesteśmy niewolnikami? Śmiej się z tego, mój drogi, i przychodź do mnie, jak zawsze przychodziłeś, a dziś u mnie przenocuj, bo ciężko ci już będzie iść do domu, tak późno!
Pocisnął guzik elektrycznego dzwonka, a gdy natychmiast drzwi się otworzyły, w progu rzekł do towarzysza:
— Znakomicie aryetkę tę z «Kawaleryi» śpiewa Bianca, nieprawdaż? La, la, la...
Chciał zanucić, ale głos mu nie dopisał. Więc za zamykającemi się drzwiami zniknął, wygwizdując aryetkę, którą tylko co słyszał na kolacyi u sławnej śpiewaczki.
Na dole, dwa zegary, jeden po drugim, wydzwoniły godzinę szóstą. Przez wielkie okna, z ulicy okrytej śniegiem, do mieszkania począł wstępować świt. Było to jakby powolne i stopniowe rozchylanie się czarnej zasłony, z za której coraz wyraźniej występowały sprzęty, obrazy, zwierciadła, świeczniki, wazy, kobierce, plusze, mory, politury, pozłoty, mozaiki, bambusy, kość słoniowa, porcelana. Aż wszystko to, stanąwszy w pełnem świetle poranku zimowego, poczęło jak koncha perłowa przelewać rozmaite barwy i połyski, a ze ścian i sufitów na błyszczące posadzki kapać odbiciami złota.