Argonauci/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Argonauci | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1900 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Było to mieszkanie milionera. Na sprzętach i ścianach salonów barwy i połyski przelewały się jak na powierzchni konchy perłowej. Zwierciadła odbijały w sobie obrazy, posadzki lśniły jak zwierciadła. Tu i owdzie kobierce ciemne i firanki ciężkie przytłumiały świetność, ale na pozór tylko, w rzeczy samej podnosząc ją do uroczystości prawie kościelnej. Gdzieindziej wszystko jaśniało, błyszczało, mieniło się błękitem, szkarłatem, złotem, bronzem, rozmaitymi odcieniami białości, które wydają z siebie: gips, marmur, mora, kość słoniowa, porcelana. Chińszczyzna, japońszczyzna, style kilku oddalonych wieków, najwyszukańszy wykwint mód najświeższych, lampy, pająki, świeczniki, wazy, sztuka zdobnicza w najwyższym swym rozwoju. Przytem, wiele smaku i umiejętności, pewnego taktu w dobieraniu rzeczy i ożywienia w ich układzie, które niemylnie znamionowały rękę i umysł kobiety wyższej nad pospolitość.
Urządzenie tego mieszkania pochłonąć musiało sumę kolosalną dla biedaków, a dla możnych nawet bardzo znaczną. Właściciel jego był milionerem.
Alojzy Darwid nie odziedziczył milionów, lecz zdobył je własną, żelazną pracą i odtąd, ciągle pracował nad ich pomnożeniem. Pracowitość, energia i pomysłowość jego były niewyczerpane. Interesy zdawały się być dla niego tem, czem jest woda dla ryby: żywiołem dającym swobodę i błogość. Jakie interesy? Przedsiębiorstwa wielkie i powikłane: tworzenie dróg lądowych i wodnych, wznoszenie gmachów publicznych, kupna, sprzedaże, zamiany bogactw różnej natury, obroty pieniężne na targach i giełdach. Ażeby tego wszystkiego dokonywać, trzeba było posiadać przymioty najsprzeczniejsze: śmiałość lwią i ostrożność lisią, szpony jastrzębie i elastyczność kocią.
Było to życie pędzone przy stole karcianym, który stanowiła całkowita przestrzeń olbrzymiego państwa; była to długoletnia i zażarta poniterka do banku, trzymanego najczęściej przez ślepy los. Bo rachuba i umiejętność, znacząc tu bardzo wiele, nie mogły w zupełności usuwać tego, co jest trafem. Więc trzeba było nie dawać się obalić trafowi, pod ciosami jego przypadać do ziemi i kurczyć ścięgna, ale tylko dlatego, aby uczynić skok elastyczniejszy, cios odbić i nowy łup pochwycić. Była to pomyślność wzbierająca i opadająca jak rzeka, była to także gorączka, nieustannie kąpana w chłodnej rozwadze i rachubie.
Zresztą, bryczki pocztowe, wagony, dzwonki na dworcach, naglące do pośpiechu, iskrzące się śniegi dalekich północy, góry piętrzące się na granicy, rozdzielającej dwie części świata, rzeki przerzynające przestwory bezludne, horyzonty — podkreślone ponuremi liniami od początku wieków samotnych tajg. Potem, na przemian: zgiełk, blask, ścisk, świetność stolic, a w stolicach mnóstwo drzwi, z których jedne naoścież otwarte, inne zamknięte szczelnie; więc względem tych drugich giętkość kociej łapy, robiącej szczeliny tam, gdzie dużego otworu uczynić niepodobna.
Rodzinę wypadało opuszczać na długie miesiące, niekiedy na całe lata, a nawet żyjąc z nią pod jednym dachem, stawać się jej rzadkim gościem, a nie być nigdy jej stałym, poufnym towarzyszem. Na stałość, poufność, wszelką czułość w stosunkach z ludźmi, nawet najbliższymi, Alojzy Darwid czasu nie miał, zarówno jak nie miał go dla skupienia myśli na przedmiotach jakichkolwiek, nie zostających w związku z cyfrą, linią, datą, czyli okami tej sieci, w którą oplątał swoją myśl i swoją żelazną pracę.
Co do uciech i rozkoszy życia, bywały niemi czasem miłostki, zapalane naprędce, w przejeździe, przelocie i rozwiewające się razem z dymem pędzącej naprzód lokomotywy, czasem przysmaki właściwe strefom rozmaitym, albo wspaniały krajobraz przemocą wdzierający się do oczu i w mgnieniu oka znikający, albo jeszcze kilka godzin ożywionej gry karcianej — ale nadewszystko stosunki z różnorodnymi wierzchołkami społecznymi, które były z jednej strony użyteczne, a z drugiej dla miłości własnej niezmiernie zaszczytne. Pieniądze i znaczenie — były to dwie osie, około których obracały się wszystkie uczucia, myśli i żądze Darwida, a przynajmniej zdawać się mogło, że wszystkie, bo któż upewnić zdoła, że w człowieku istnieje tylko to, co objawia się w jego czynach? Nikt najpewniej, ani nawet on sam.
Teraz, po trzyletniej nieobecności, Aloizy Darwid, od kilku miesięcy zaledwie powrócił do rodzinnego miasta i na łono rodziny, pośród której, tak jak i dawniej, bywał rzadkim i roztargnionym gościem. Pracował znowu. Odrazu, w pierwszym tygodniu, niemal dniu, upatrzył tu nowe pole do pracy i szło mu bardzo o to, aby je zagarnąć i roztoczyć na niem swe Heraklesowe boje. Lecz zależało to od pewnej osobistości, umieszczonej bardzo wysoko i do której dotychczas dotrzeć nie mógł.
Już kilka razy kocia łapa zaokrągliła się dla wytworzenia szczeliny w drzwiach zamkniętych — nadaremnie! Żądał parogodzinnej, poufnej rozmowy i otrzymać jej nie mógł. Chwycił się środka, który nieraz oddawał mu usługi skuteczne.
Znalazł indywiduum, posiadające sztukę wciskania się wszędzie, wyjednywania wszystkiego, wygrzebywania z pod ziemi stosunków, okoliczności, wpływów. Indywidua podobne bywają zwykle mętne, ale nie obchodziło go to wcale. Mniemał, że spodem życia muszą płynąć męty, podobne do mułu rzek, toczących piasek złoty. Z lekceważącym uśmiechem myślał o mętach, ale nie wahał się brać ich w dłoń, aby przyjrzeć się, czy nie zawierają złotych ziaren. Mętnych pomocników swoich nazywał ogarami, bo tropiły zwierzynę w gąszczach niedostępnych dla myśliwca. Mniejszego wzrostu, prawie niewidzialni, lepiej jeszcze od niego umieli kurczyć się, przeskakiwać i podłazić. Takiego ogara wypuścił przed kilku dniami po audyencyę pożądaną i dotychczas wieści o nim nie miał. Niepokoiło i niecierpliwiło go to ogromnie. Radby już był rzucić się na nową pracę, jak lew na arenę i na łup.
Zmrok wieczorny opuszczał się na szereg wielkich i małych salonów. Aloizy Darwid, w gabinecie urządzonym z bogactwem tak poważnem, że prawie surowem, w obfitem świetle lamp, przyjmował ludzi przybywających ze sprawami rozmaitemi: ze sprawozdaniami, rachunkami, propozycyami, prośbami.
W gabinecie tym wszystko było ciemne, ciężkie, rozmiarów dużych, drogocenne, ale nie bijące w oczy. Najmniejszej jaskrawości, ani fantastyczności, tylko powaga i komfort. Książki za szybami wspaniałej szafy, dwa wielkie obrazy na ścianach, biuro z mnóstwem papierów, pośrodku pokoju stół okrągły, okryty mapami, broszurami, grubymi tomami; dokoła stołu fotele ciężkie, nizkie, głębokie. Pokój był obszerny, pod bardzo wysokim sufitem, z którego zwieszała się nad okrągłym stołem wspaniała, jasno paląca się lampa.
Daleki protoplasta Aloizego Darwida, Jazon Argonauta, wcale inaczej wyglądać musiał, gdy płynął do Kolchidy po złote runo. Czas, zmieniając sposoby walczenia, odpowiednio do nich rzeźbi kształty rycerzy. Jazon ufał sile ramienia i miecza, Darwid tylko mózgowi i nerwom. Więc mózg i nerwy rozwinęły się w nim ze szkodą muskułów, wytwarzając przecież siłę specyalną, na której trzeba było znać się, aby ją poznać w postaci szczupłej, niewysokiej, w twarzy z policzkami pociągłymi i okrytymi skórą suchą, bladą, tak ruchliwą, jakby drgała od każdego z powiewów, niosących okręt ku brzegom pożądanym.
Z obu stron policzków prawie miedzianą rudością iskrzyły się wązkie pasy faworytów, których jedwabiste końce opadały na sztywny kołnierz koszuli; rudawy wąs, krótki i twardy, ocieniał wargi cienkie, bladawe, mające uśmiech, w którego zmienności spoczywała wielka wymowa: zachęcał on, onieśmielał, pociągał, zatrzymywał w oddaleniu, pochwalał, niedowierzał, przymilał się, drwił — często drwił. Ale głównem siedliskiem siły zdawały się tu być oczy, zatrzymujące się na każdym przedmiocie uważnie i długo, ze źrenicą stalową, zimną, bardzo głęboką i pełną świateł przenikliwych, często ostrych, pod brwiami wypukłemi, które linią rudą podkreślały czoło wysokie, powiększone jeszcze przez zaczynającą się łysinę, mające gładkość i połysk kości słoniowej, a pomiędzy brwiami gruby snop zmarszczek, jak chmurę myśli i troski. Była to twarz zimna, rozumna, energiczna, z wytłoczonem pomiędzy brwiami piętnem myśli i przeciągniętym przez usta rysem ironii.
Prawnik, jeden z najsłynniejszych w tem wielkiem mieście, trzymając w ręku otwarty tom kodeksu, czytał głośno szereg jego ustępów. Darwid w postawie stojącej słuchał uważnie, ale w uśmiechu jego wzrastała ironia, a gdy głos czytającego umilkł, przemówił z cicha. Jedną z właściwości jego był ten głos o dźwiękach jakby przez ostrożność przytępionych.
— Przepraszam, ale to wszystko, co pan przeczytał, nie stosuje się do zajmującego nas wypadku.
Wziąwszy z rąk prawnika książkę, przerzucał przez chwilę jej stronice i z kolei czytać zaczął. Do czytania używał binokli w rogowej oprawie, od której pogłębiała się żółtawa bladość jego suchej twarzy. Słynny prawnik zmieszał się i zadziwił.
— Ma pan słuszność. Myliłem się. Zna pan prawo wybornie.
Jakżeby mógł go nie znać, skoro było mu i orężem i klapą bezpieczeństwa!
Prawnik, zasiadł w milczeniu na jednym z rozłożystych i nizkich foteli, a z kolei budowniczy rozłożył na stole plan gmachu publicznego, który, przed rozpoczęciem robót na wiosnę, musiał być w zimie wykończony. Darwid słuchał znowu, milcząc, myśląc, patrząc na wskazywane rysunki źrenicami stalowemi, w których czasem przelatywały iskry pomysłów, wytryskujących z mózgu i które po chwili biegłemu specyaliście przedstawiać zaczął. Mówił z cicha, płynnie, bardzo zwięźle i jasno. Budowniczy odpowiadał z uszanowaniem i jak przedtem prawnik, nie bez pewnego zdziwienia. Boże wielki! ten człowiek umiał wszystko i znał się na wszystkiem; po obszarach prawoznawstwa, matematyki, budownictwa przechadzał się swobodnie, jak po swoim pokoju! Darwid spostrzegł zdziwienie otaczających i na wązkich wargach osiadła mu ironia. Czy ci ludzie wyobrażają sobie, że on mógł do takich przedsięwzięć zabierać się jak ślepiec do rozpoznawania barw? Czynią tak niektórzy i giną! On rozumiał, że dziś tylko wiedza kolosalna może być fundamentem dla wznoszenia piramidalnych fortun i jedna tylko jego pamięć znała te długie szeregi nocy, które przepłynęły mu nad głową bezsenną i zdobywającą wiedzę.
Teraz stanął przy stole chłopak wysmukły, chudy, z genialnym wyrazem w ciemnych oczach, w odzieży zniszczonej, z gestami prawie rubasznymi. Był to artysta-rzeźbiarz, bardzo młody, ale już sławny, z początkami suchot, wytryskującymi na twarz zbyt silnym rumieńcem i blaskiem oczu, a z piersi kaszlem krótkim i ostrym. Mówił o rzeźbach ornamentacyjnych, które miał wykonać dla gmachów, wznoszonych przez wielkiego przedsiębiorcę, pokazywał rysunki, rozwijał pomysły, wpadał w zapał, mówił coraz głośniej, kaszlał coraz częściej. Darwid podniósł głowę, wrażliwa skóra na policzkach mu zadrgała i ruchem delikatnym, końcem dwóch białych i cienkich palów dotknął ramienia artysty.
— Niech pan odpocznie — rzekł — panu szkodzi długie mówienie.
Potem do innych obecnych przemówił:
— Moja młodsza córka tak samo kaszle, i... niepokoi mię to trochę...
— Możeby do Włoch — zaczął budowniczy.
— Zapewne... myślałem już o tem, ale lekarze nie widzą nic groźnego...
Zwrócił się do rzeźbiarza:
— Panu trzebaby zwiedzić Włochy, skorzystać tam ze zbiorów sztuki i — z klimatu.
Artysta, nie rad z wmieszania się w jego sprawy, nie odpowiedział bezpośrednio, lecz zaczął dalej przedstawiać i motywować swoje projekty, ale krótki oddech i coraz częściej powtarzający się kaszel mowę mu utrudniały. Wtedy Darwid wyprostował się i mówić zaczął:
— Na rzeczach sztuki znam się bardzo mało, nie dlatego, abym je lekceważył, owszem, sztuka musi być potęgą, skoro świat przed nią czołem uderza, ale dlatego, że czasu nie miałem. Niech się więc pan dalej nie utrudza przedstawianiem mi swych pomysłów i zamiarów. Z góry je zatwierdzam, wiedząc dobrze co czynię. Wszakże to książę Zenon, którego umysł i dobry smak podziwiam, doradził mi udanie się do pana. U niego też widziałem dzieła dłuta pańskiego, które mię zachwyciły. Powiadają niektórzy, że my, przemysłowcy i finansiści, posiadamy w sobie tylko materyę, a nie posiadamy Psychy. Jednak Psyche pańska, która przyozdobiła pałac księcia, sprawiła na mnie wrażenie takie, jak gdybym nie był samą materyą.
Ironia zalała mu wargi, ale z uprzejmością wzmożoną rzekł do rzeźbiarza:
— Ustanówmy cyfrę honoraryum.
I spiesznie dodał:
— Niech mi pan pozwoli wziąć inicyatywę.
Tonem zapytania wymówił cyfrę bardzo znaczną. Artysta skłonił się, utaić nie chcąc, lub nie mogąc, zdziwienia i uciechy. Darwid zlekka wziął go pod ramię i poprowadził ku wielkiemu biuru, którego jedną z szuflad otworzył. Pozostali przy okrągłym stole prawnik i budowniczy zamieniali się spojrzeniami.
— Protegowany księcia! — szepnął jeden.
— Zręczność! reklama! — odszepnął drugi.
Darwid zaś do młodego rzeźbiarza mówił:
— Ze słyszenia wiem, iż rzeźbiarze przed rozpoczęciem robót potrzebują ponosić znaczne koszta na wstępne przygotowania. Oto zaliczka. Niech pan się nie krępuje. Pieniądze powinny być na usługi talentu.
Artysta był zdumiony. Wcale inaczej wyobrażał był sobie tego milionera.
— Pieniądze powinny być na usługi talentu! — powtórzył. — Pierwszy raz słyszę to z ust posiadacza pieniędzy! Czy doprawdy pan tak myśli?
Darwid zaśmiał się, ale wnet spochmurniał.
— Mój drogi panie — rzekł — ja myślę, że dałbym mnóstwo pieniędzy za to, aby takiego kaszlu jak pański na świecie nie było.
— Dlatego, że córka pańska... — zaczął rzeźbiarz, ale Darwid już ochłódł, zesztywniał i zwracał się ku okrągłemu stołowi. Jednocześnie lokaj oznajmił we drzwiach nowego gościa:
— Pan Artur Kranicki.
Tuż za lokajem gość wszedł i rozminął się u drzwi z odchodzącym rzeźbiarzem.
Był to człowiek, który piąty dziesiątek lat dźwigał z młodzieńczą elastycznością ruchów i przymilonym, zalotnym wyrazem na pięknej jeszcze twarzy. Wogóle zdawał się być oblany ostatkami wielkiej piękności męskiej, z za której, jak zbrukana podszewka z dziur świetnej niegdyś odzieży, ukazywała się starannie tajona, może nawet przedwczesna starość.
Wysoki brunet, z regularnym, czarnymi faworytami otoczonym owalem twarzy, z włosami, których czarne kędziory niedobrze zakrywały rozpoczynającą się z tyłu głowy łysinę, z wąsem nad rumianemi wargami młodzieńczo podniesionym, młodzieńczym krokiem przebywał gabinet, z wyraźną intencyą powitania pana domu w sposób serdeczny i poufały. Ale w zimnych oczach Darwida zaświeciły błyski prawi groźne; końcami palców zaledwie dotknął wyciągniętej ku niemu ręki gościa, białej, podłużnej, prawdziwie rasowej, bardzo wypielęgnowanej.
— Przebaczenia, przebaczenia, kochany panie Aloizy, że przybywam w tej godzinie, w tej właśnie godzinie twoich ważnych, ogromnych, kolosalnych zajęć! Ale otrzymawszy wezwanie twe, pospieszyłem...
— Tak, — rzekł Darwid — potrzebuję pomówić z panem... Niech pan chwilę zaczeka.
Zwrócił się ku stojącym u stołu dwom ludziom, którzy na przywitanie jego z Kranickim patrzyli z niepodobną do utajenia ciekawością. Oddawna już każde spotkanie się Darwida z tym wiecznym gościem i epigonem arystokratycznych rodów posiadało właściwość obudzania ciekawości ludzkiej. Darwid nie wiedział o tem długo; teraz, od niedawna się dowiedział, i bystry wzrok jego pochwycił na ustach znakomitego prawnika ledwie dostrzeżony uśmieszek, na którego spotkanie podobnyż zleciał z ust budowniczego. Kilka minut jeszcze rozmawiał z nimi, poczem odchodzących przeprowadził do drzwi, i gdy zamknęły się, rzekł do pozostałego gościa:
— Teraz służę panu.
Nikt nigdy nie widział służby, tak lodowato zimnej i mającej w sobie odcień powściąganej groźby. To też Kranicki dłużej niż było trzeba, umieszczał kapelusz na jednym ze sprzętów, a pochyloną twarz jego oblał wyraz niepokoju, który w mgnieniu oka przez zmarszczenie czoła i osunięcie się w dół policzków, uczynił ją o lat dziesięć starszą. Z gracyą jednak ruchów pomimowolną, bo oddawna w zwyczaj przeszłą, zwrócił się ku Darwidowi:
— Pisałeś do mnie, kochany panie Aloizy...
— Wezwałem pana — przeciął mu mowę Darwid — w celu zaproponowania pewnej umowy i zamiany...
Z dużej, podługowatej księgi wycinał kartkę, na której przedtem już śpiesznie kilka słów nakreślił, i podając ją Kranickiemu, zaczął:
— Oto jest czek do banku na sumę... znaczną... Interesy pana, jak słyszałem, są w stanie bardzo niepomyślnym.
Twarz Kranickiego rozpromieniła się od radości i znowu o lat dziesięć odmłodniała. Biorąc podawany mu czek, z pewnem jednak wahaniem zaczął:
— Kochany panie Aloizy... ta przyjacielska prawdziwie usługa, którą mi oddajesz, nawet bez prośby z mojej strony, to prawdziwa wspaniałomyślność, ale chciej wierzyć, że gdy tylko dochody z dóbr moich znowu się powiększą...
Darwid przerwał mu znowu:
— Zbyt dawno znamy się, abym mógł nie wiedzieć, jakiemi są dobra pana i jakie pan z nich może mieć dochody. Pan nie ma żadnych dóbr. Pan ma jedną wioskę niedużą, której dochody nie starczyły nigdy na zaspokojenie połowy nawet potrzeb pana. W tej wiosce spędziłby pan życie, wielkiemu światu nieznany, gdyby matka pana nie była krewną księcia Zenona i kilku innych koron dziewięciopałkowych. Ale ponieważ miał pan przez matkę parentelę tak świetną, więc wielki świat straty tej nie poniósł. Wiem o panu wszystko. Niech pan pod żadnym względem nie próbuje w błąd mnie wprowadzić... Wiem wszystko.
Na ostatnich wyrazach kładł nacisk, który zdawał się wprawiać Kranickiego w zmieszanie głębokie, nad którem zapanować nie mógł.
— Parole d’honneur — zaczął — nie rozumiem, nie pojmuję... Taka prawdziwie przyjacielska usługa i taki ton... nie rozumiem...
— Zaraz pan zrozumie. Ta ofiarowana panu suma to nie usługa przyjacielska, lecz prosty akt handlowy. Wymagam naprzód, aby pan wszelkie stosunki zerwał z synem moim Maryanem.
Kranicki cofnął się o kilka kroków.
— Z Marysiem! — zawołał, jakby uszom swoim wierzyć nie chcąc; — ja z Marysiem zerwać mam wszelkie stosunki! Czy podobna? Dlaczego? Jak to być może? Przecież pan sam...
— To prawda, sam dałem temu początek. Pragnąłem, aby rodzina moja, stale i w częstej nieobecności mojej tu mieszkająca, mogła obracać się w sferze stosunków dla mnie najpożądańszej, i prosiłem, aby pan był łącznikiem pomiędzy nią a tą sferą...
— Żądanie spełniłem — podnosząc głowę, z kolei przerwał Kranicki.
Darwid, twardo w twarz mu patrząc, mówił z cicha powoli, a lód jego głosu zdawał się czasem pękać od zamkniętego w nim kipiątka namiętności.
— Tak, ale zdemoralizował mi pan syna. Sam przez się nie doszedłby do takiego stopnia marnotrawstwa i zepsucia. Pan to odciągnął go od nauk, zaprawił do wszystkich możliwych sportów, wprowadził do wszystkich miejsc zabawy, od najwyższych do najniższych. Wróciwszy tu po trzyletniej nieobecności, znalazłem Maryana zwiędłego moralnie. Na szczęście, jest to jeszcze dziecko, ma lat dwadzieścia trzy, może być uratowanym. Akcyę ratunkową rozpoczynam od wzbronienia panu jakichkolwiek dalszych stosunków z moim synem.
Nie czyniąc wcale gestów, nie podnosząc głosu, Darwid przy ostatnich słowach stał się groźnym. Palce jego wpiły się w stół, o który opierał rękę. Snop zmarszczek pogłębił się pomiędzy brwiami, oczy miały blask stalowy — cały był nienawiścią, złością, wzgardą. Ale i Kranicki, który zrazu słuchał go tak, jakby od zdziwienia odejść nie mógł, gniewem zawrzał.
— Plait-il? — zawołał — co pan mówi? Czy słuch mnie nie myli? Pan mi czyni wyrzuty! Mnie, który w czasie wiecznych zajęć i nieobecności pana, od lat kilkunastu, jestem, można powiedzieć, jedynym opiekunem pańskiej rodziny i przewodnikiem pańskiego syna? A to dobre! więc pan już nie pamięta naszej dawnej zażyłości i tego, że to ja, ja zapoznałem pana z najwyżej postawionymi domami tego miasta i całego kraju? Więc pan nie pamięta zwierzeń swoich, że chciałby córki swoje wydać za mąż w tych sferach, do których moje stosunki mogły być wygodnym mostem? Więc pan nie pamięta próśb swoich, abym wprowadził Marysia w towarzystwa najlepsze i zaprawiał go do zwyczajów, panujących w tych towarzystwach? To wyborne! Pan sobie spokojnie robił swoje miliony, jeżdżąc po nie na krańce świata, a ja spełniałem wszystko, czego pan sobie życzył, i spotykam się teraz z wyrzutami, co najmniej niedelikatnie wypowiadanymi... des reproches, des grossiéretés... Mais ça n’a pas de nom! c’est inouï! to wymaga zadośćuczynienia, satysfakcyi honorowej...
Oburzenie jego było szczere i głębokie i wytrysnęło na twarz jeszcze piękną ciemnym rumieńcem. Na Darwida zaś spadło zrazu osłupienie kamienne. Tak, tak, człowiek ten mówił prawdę. Człowieka tego używał do swoich celów, lubił go, prawie kochał i obdarzał zaufaniem wielkiem. Nie zbadał go, nie poznał; alboż miał czas na badanie i poznawanie ludzi, którzy w interesach jego udziału nie brali? Ale faktem było, że cokolwiek się stało, stało się z jego własnej woli. Z dna piersi, z tajemnego legowiska, podniósł się kłąb wężów, i ckliwy, zimny, ślizki, pełzł mu pod gardło. Podniósł jednak głowę.
— W tem, co pan powiedział, jest wiele prawdy; drugiem stanowczem niemniej żądaniem mojem jest, abyś w domu moim bywać przestał.
Kranickemu krew zalewała czoło, i wyrazy świstały mu w ustach, gdy zawołał:
— Wobec takich usposobień pana do mnie, jakże mam tłómaczyć sobie tylko co wyrządzoną mi przysługę?
— Jako zapłatę za te, które pan mnie, albo mojej rodzinie kiedykolwiek oddał. Płacę, kwitujemy się wzajemnie i żegnamy — na zawsze.
— Panie! — zawołał Kranicki: — nie pan jeden istnieje na świecie, nie pana jednego wola może mi otwierać, albo zamykać drzwi tego domu...
Darwid, tak blady, że nawet wązkie wargi kropli krwi nie zdawały się posiadać, dobył z pugilaresu i w dwóch palcach Kranickiemu ukazał liścik w kopercie małej, eleganckiej, noszącej adres pani Malwiny Darwidowej. Kranickiego ciemne rumieńce znikły bez śladu, zbladł bardzo i rękę oparł o poręcz fotelu; oczy mu się szeroko rozwarły. Kilka sekund trwało milczenie; pomiędzy tymi dwoma pobladłymi jak płótno ludźmi, wisiała groza odkrytej tajemnicy. Darwid pierwszy, głosem tak zdławionym, że ledwie dosłyszanym, mówić zaczął:
— Jakim sposobem list ten dostał się w moje ręce, mniejsza o to! Po prostu trafem. Takie trafy są bardzo pospolite, a to tylko mają w sobie dobrego, że kładą czasem koniec oszustwu i — podłości.
Kranicki, ciągle blady bardzo i tylko z czerwonemi plamami wybijającemi się na czoło, nagle bardzo postarzałe, postąpił kilka kroków i stanął naprzeciw Darwida, okrągłym tylko stołem od niego rozdzielony. Stłumionym głosem, ale czarne, rozżarzone oczy śmiało w twarz Darwida wlepiając, przemówił:
— Oszustwo! podłość! łatwo to powiedzieć! Czy pan nie wiedział o tem, że żona pana była w pierwszej młodości naszej prawie narzeczoną moją?
Darwid, ustami zalanemi ironią, odpowiedział:
— Którą pan opuścił z rozkazu mamy, posyłającej pana do stolicy po złote runo...
— A kiedy pan po swoje jeździł na krańce świata — odpowiedział Kranicki — uznał pan za stosowne pozostawić mię na straży kobiety, którą niegdyś kochałem. Uważał się pan za niezwyciężonego nawet wtedy, gdy dzieliły ją z panem setki albo tysiące mil...
— Przerwijmy tę śmieszną dyskusyę... — zaczął Darwid.
— Co do mnie — żywo wtrącił Kranicki — kończę ją ofiarowaniem panu satysfakcyi takiej, jakiej tylko pan ode mnie żąda. Oczekuję świadków pana...
Darwid zaśmiał się głośno, ostro.
— Pojedynek! Czy pan myśli, że świat o przyczynie jego wiedzieć nie będzie? Jak wyszła na tem pańska dawna narzeczona... mniej dbam, chociaż dbać muszę, bo nosi moje nazwisko, ale mam córki i interesy...
Milczał chwilę, potem dokończył:
— Skandal mógłby zaszkodzić moim interesom, a najpewniej zaszkodziłby przyszłości moich córek... Dlatego ani wyzwę pana na pojedynek, ani lokajom swoim obić nie rozkażę!
Drgnienie wstrząsnęło Kranickim od głowy do stóp, jakby pod dotknięciem ciosu; wyprostował się, zmężniał, i zmiąwszy w dłoni trzymany dotychczas czek bankowy, tą papierową kulą tak celnie w twarz Darwidowi rzucił, że odbiła się o początek miedziano-rudych faworytów i stamtąd pod stopy mu upadła. Potem z ruchami elastycznymi i pełnymi nieświadomej i niepospolitej już gracyi, zwrócił się ku drzwiom i wyszedł. Darwid pozostał sam. W pokoju obszernym, wysokim, bogato przybranym, w obfitem świetle drogocennej lampy, pozostał sam, i obu rękoma objąwszy pochyloną głowę, białymi, suchymi palcami ścisnął ją, jak kleszczami. Ileż zgryzot i niepokojów spotkało go tu, po nieobecności długoletniej! Znajdowało się wśród nich coś potężniejszego, nawet nad zgryzotę i niepokój. Kłąb wężów przewalał się mu w piersiach i pełzł pod gardło. Był to ból, zmieszany z uczuciem nieznośnego niesmaku. Ale Darwid unikał wyrażeń górnobrzmiących i nie powiedziałby, ani pomyślał nigdy: ból, niesmak. To sposób mówienia poetów i próżniaków. On, człowiek żelaznej pracy, znał tylko słowa: zgryzota, niepokój, kłopot. Co on teraz uczyni z tą kobietą? Przepędzić ją jak zwierzątko, które przez właściciela swego w mleku i miodzie kąpane do krwi go ukąsiło? Niepodobna. Dzieci, zwłaszcza córki, interesy, stanowisko — dom... Skandale wszechstronnie są szkodliwe. Więc żyć z nią dalej pod jednym dachem, spotykać się z widokiem jej twarzy, jej oczu... tych oczu, które jednak dawniej, niegdyś, były dla niego... Tak, inaczej nie można. Trzeba będzie znosić to i tylko panować nad sobą, mocno panować aby do żadnych scen, wyrzutów, eksplikacyi, nie dopuścić. Naturalnie, żadnych scen, kłótni, tłómaczeń. Bo naprzód, na co się to przydać może? Daremny tylko wydatek energii, której mu tyle potrzeba! A potem, najlepszą karą dla tej kobiety będzie właśnie to niezłomne milczenie, które pomiędzy nią a sobą postawi, jak ścianę nieprzebytą. Ze słów, choćby jak miecze siękących, może jeszcze dobyć się jakiś dźwięk, jakaś iskra nadziei lub wybawienia, ale milczenie, z utajoną w niem świadomością tego, co zaszło, to grób, w który codziennie, od początku do końca dnia, kłaść się będzie i duma tej kobiety i wszystko, co w niej jeszcze ludzkiego pozostać mogło. Wzgarda jak grób milcząca. Będzie jadła jego miliony, zmieszane z jego wzgardą, będzie stroiła się w jego miliony, przetkane jego nienawiścią. Nienawiścią? O! niezawodnie. Nienawidzi ją namiętnie, bez granic i tylko czasem, czasem, imię jej dziwnie kołace mu po mózgu takimi dźwiękami, jakby to były echa rzeczy bardzo drogich, ubiegłych i nieodżałowanych. Czy podobna? Czy podobna, aby to czyniła ona, Malwina, ta niegdyś dzieweczka idealna, a potem, przed dziesięciu jeszcze laty kobieta tak kochająca, że gdy odjeżdżać miał na długo, z płaczem rzuciła mu się do kolan, błagając, aby nie odjeżdżał! Scenę tę pamięta doskonale. Jej włosy, mające kolor bladego złota, w nieładzie rozsypały się wówczas po piersi, plecach... pyszne włosy, w których oprawie łzy, zalewające twarz, świeciły jak brylanty!...
Podniósł głowę, wyprostował się. Co za głupstwo! Na jakie sentymenty i egzaltacyę traci on czas i energię! Potrzebuje ich przecież na co innego. Potrzebuje skupić wszystkie siły, aby do pożądanego celu doprowadzić nowe swoje zamiary. Dlaczego ten ogar nie ukazuje się dotychczas i pożądanej wieści nie przynosi? Ach, gdyby mu się udało zdobyć godzinę, jedną tylko godzinę tej rozmowy, przekonałby, podbił, współzawodników zwyciężył i nowe pole pracy i spekulacyi w wyłączne posiadanie swe zagarnął! Są przeszkody, intrygi, konkurencye niebezpieczne, wie o tem i to właśnie najbardziej go podnieca. Teraz zwłaszcza, przy tych zgryzotach i niepokojach, to zwycięstwo i ta nowa praca byłyby mu łyżką haszyszu i szklanką mocnego, pokrzepiającego wina. Trzeba pojechać do resursy. Gra w karty, której tam często kilka godzin nocnych poświęca — nic osobliwie przyjemnego, ale grywa z ludźmi wysoko stojącymi w świecie, albo takimi, którzy mu dla interesów są potrzebni. Znajdzie też tam może i tego człowieka, którego od dni już kilku oczekuje nadaremnie.
Wyciągnął rękę do guzika elektrycznego dzwonka, gdy za portyerą, nawpół osłaniającą drzwi w głąb mieszkania prowadzące, ozwał się głos cienki i nieśmiały, trudno było rozpoznać odrazu czy dziecinny, lub dziewczęcy:
— Można wejść?
Darwid spiesznie postąpił ku drzwiom, spiesznie też mówiąc:
— Można! Można.
Jednocześnie, z czarnej ciemności, która zalegała salon sąsiedni, na obfite światło napełniające gabinet, wysunęła się dziewczynka piętnastoletnia, w jasnej sukni, bardzo wysoka i bardzo szczupła, cienka w pasie, z piersią wązką. Ogromny warkocz barwy bladego złota, zdawał się ciężarem swym odginać nieco w tył jej małą, zgrabną głowę; drobna, okrągła twarz miała rumieniec wiosenny, usta wiśniowe i pod łukami brwi ciemnych duże, ciemne oczy. Tuż za rąbkiem jasnej sukni tego dziecka toczyło się stworzonko niewielkie i kudłate, kulka z popielatych jedwabiów, piesek pinczerek.
— Karo! — zawołał Darwid — przyszłaś przecie, maleńka! Tyle razy ci mówiłem: wchodź zawsze śmiało! Jakże się czujesz? Nie bardzo dziś kaszlałaś? Odbyłaś codzienną przejażdżkę? Z kim jeździłaś? Z miss Mary, czy z Ireną? Chodź, chodź, usiądź tu, na fotelu.
Trzymał jej drobną rękę w swojej i prowadził ją ku stołowi, otoczonemu fotelami. W ruchach jego było coś uprzedzającego i wytwornego: jakby grzeczność dla osoby bardzo miłej a mało znanej, posunięta do tego stopnia, na którym otrzymuje nazwę galanteryi. Łączyło się z nią uczucie uciechy. Ona, także ucieszona i uśmiechnięta, była jednak spłonioną i zmieszaną. Drobnym krokiem obok niego postępując, co chwila nizko pochylała się ku jego ręce i składała na niej pocałunek. Było to, pełne nieśmiałego wdzięku, wpół swawolą. Oboje wyglądali na ludzi bardzo ucieszonych ze spotkania, ale zostających z sobą w stosunku ceremonialnym. Przyjmował ją w gabinecie swoim jak królewnę, posadził na fotelu, poczem, usiadłszy bardzo blizko, ręce jej zatrzymał w swoich. Pomiędzy nimi, na brzeżku sukni swojej pani, usiadł w postawie zaniepokojonej i niepewnej pinczerek z popielatą siercią; znać było, że nie był przyzwyczajony do znajdowania się w tem miejscu. Ona także, z wyrazem nieśmiałej szczęśliwości na rozwartych w uśmiechu ustach, wodziła wzrokiem po sprzętach i ścianach, niepewna czy ma mówić, nie wiedząc może co mówić. Trzymała się bardzo prosto; drobna jej ręka nieruchomo spoczywała w obu ojcowskich dłoniach. Nakoniec, cichutko przemówiła:
— Tak mi tęskno było do ciebie, ojczulku, tak chciałam porozmawiać z tobą, że... przyszłam.
— Wybornie zrobiłaś, maleńka. Dlaczego nie przychodzisz częściej? Ilekroć przyjdziesz, zrobisz mi zawsze wielką przyjemność.
Mówiąc, patrzał ciągle w twarz jej, prawie dziecinną. Tak podobną była do matki, że poprostu odradzała się w niej młodość Malwiny. Tylko, że Malwina, w czasie gdy ją poznał, była znacznie starszą; ale te same włosy bardzo jasne i oczy z ciemną brwią i źrenicą, ten sam wykrój czoła. Z pogłębionym snopem zmarszczek pomiędzy brwiami, powtórzył:
— Dlaczego nie przychodzisz częściej?
— Jesteś, ojczulku, zawsze tak zajęty! — szepnęła.
— Więc cóż? — spiesznie i szorstko odpowiedział. — Powiedziałaś to z wyrzutem w głosie. Czy zajęcia moje są występkiem? Praca, owszem, jest zasługą, wartością człowieka. Dzieci moje wyżej niż ktokolwiek cenić powinny moją pracę, bo pracuję dla nich zarówno, albo i więcej jeszcze, niż dla siebie!
Ani spodziewał się mówić do tego dziecka głosem tak szorstkim i z taką chmurą na czole; ale przyszło mu to skądciś, z wewnątrz, z dalekiego uczucia czegoś, czemu dotychczas nigdy w oczy nie spojrzał. Wszakże on tej dziewczynki prawie nie znał! Gdy po raz ostatni odjeżdżał, była dzieckiem; teraz zupełnie prawie dorosła. A ona, w mgnieniu oka zsunęła się z nizkiego fotelu na kobierzec, i klęcząc, ze splecionemi rękoma, prędko, gorąco mówić zaczęła:
— Dziecko twoje na klęczkach przed tobą, tateczku. Kiedy byłeś daleko, czciło cię, wielbiło, tęskniło do ciebie; gdy powróciłeś, kocha cię bardzo, nad wszystko...
Tu odwróciła się i zdjęła z sukni kulkę popielatego jedwabiu, która wtaczała się jej na plecy.
— Idź sobie, Puf, idź sobie! Nie mam teraz czasu dla ciebie.
Odepchnęła pieska, który o kilka kroków na kobiercu usiadł. Darwid uczuł, że ze słów córki spłynął mu w piersi strumyk miłego ciepła; ale z zasady nie lubił uniesień i nadewszystko cenił powściągliwość w uczuciach i ich objawach. Podniósł obu dłońmi chylącą mu się do kolan głowę dziewczynki.
— Nie unoś się, nie egzaltuj. Spokój jest rzeczą piękną i konieczną; bez spokoju, żaden rachunek nie może być dokładnym, ani żadna praca dobrze wykonaną. Twoje przywiązanie uszczęśliwia mię, ale uspokój się, wstań z klęczek, usiądź wygodnie...
Złożyła ręce, jak do modlitwy.
— Pozwól mi tak zostać, tateczku, u kolan twoich. Marzyłam, że gdy powrócisz, będę mogła często, długo rozmawiać z tobą, o wszystko cię zapytać, o wszystkiem się dowiedzieć...
Zakaszlała. Darwid ogarnął ją ramieniem i nie podnosząc z klęczek, do piersi przycisnął.
— Widzisz! kaszlesz jeszcze! Czy często tak bywa? No, nie mów nic, nie mów! niech przejdzie! Czy zazwyczaj przechodzi prędko?
Przeszło. Przestała kaszlać, zaśmiała się. Zęby, jak perły, błysnęły wśród warg purpurowych. W stalowych źrenicach Darwida przemknął błysk zachwycenia.
— Przeszło już!... nie często kaszlę, czasem tylko. Zdrowa jestem zupełnie. Byłam bardzo chora, wtedy, kiedy to przeziębiłam się przy otwartem oknie, kiedy tatusia jeszcze tu nie było...
— Wiem, wiem. Egzaltowana główka wymyśliła otworzyć okno śród zimowej nocy, aby przypatrzyć się, jak wygląda przy księżycu ogród zasypany śniegiem...
— Drzewa, tateczku, drzewa! — żywo i śmiejąc się podjęła: — nie cały ogród, lecz drzewa, które przy księżycu, śniegiem i szronem okryte, wyglądają jak słupy marmurowe, alabastrowe, kryształowe, brylantami osypane, koronkami obwieszone i byle najmniejszy wietrzyk powiał, sypiące na ziemię deszcze pereł...
— Wielki Boże! — zawołał Darwid: — marmury, alabastry, koronki, brylanty, perły! Ależ tego wszystkiego w rzeczywistości niema! Są tylko suche pnie i gałęzie, śnieg i szron. To egzaltacya! A widzisz, jak zgubną być może! Ona to przyprawiła cię o ciężkie zapalenie płuc, którego ślady dotychczas jeszcze nie przeszły.
— Przeszły już, tateczku! — z lekceważeniem, odpowiedziała, a potem z powagą zaczęła mówić: — Mój tateczku, czy uwielbiać coś bardzo pięknego, albo kochać kogoś bardzo, z całej siły, to egzaltacya? Jeżeli tak, to ja jestem egzaltowaną, ale gdyby tej egzaltacyi nie było, to pocóż żyć?
Wyraz zdumienia, zamyślenia, rozwagi napełnił jej oczy i okrył drobną twarz, ze świeżości do polnej róży podobną. Gestem zdziwienia roztworzyła ręce i powtórzyła:
— Pocóż żyć?
Darwid zaśmiał się.
— Spostrzegam, że masz trochę przewróconą główkę, ale dzieckiem jesteś jeszcze, więc to przejdzie.
Suchą dłonią głaszcząc jej blado-złote włosy, mówił dalej:
— Uwielbienie, kochanie i tym podobne rzeczy natury uczuciowej są bardzo piękne, bardzo miłe, ale nie powinny stać na pierwszem miejscu...
Słuchała tak chciwie, że aż wargi jej rozwarły się nieco i jak posąg znieruchomiała.
— A co, tateczku, stać powinno na pierwszem miejscu?
Darwid nie zaraz odpowiedział. Co? Co stać powinno na pierwszem miejscu?
— Obowiązek — wymówił.
— Jaki obowiązek, tateczku?
Znowu milczał chwilę. Jaki obowiązek? No, jakiż obowiązek?
— Naturalnie, że obowiązek pracy, żelaznej pracy...
Rumieńce jej wzmagały się; była cała ciekawością, chciwością usłyszenia słów ojcowskich.
— Pracy, dlaczego? Ojczulku!
— Jakto: dlaczego?
— W jakim celu? W jakim celu? bo przecież nikt tak sobie, dla samego pracowania nie pracuje! W jakim celu?
W jakim celu? Jakże to dziecko pytaniami swemi przypierało go do muru! Z wahaniem w głosie odpowiedział:
— Cele bywają rozmaite...
— A ty, tateczku, w jakim celu pracujesz? — z chciwą ciekawością podchwyciła.
Bardzo dobrze wiedział, w jakim celu przedsięwziąć teraz pragnął olbrzymią pracę wznoszenia mnóstwa gmachów dla pomieszczenie wojska, ale mógłże to temu dziecku tłómaczyć? Tymczasem, ciemne oczy tego dziecka tkwiły w jego twarzy, nagląc do odpowiedzi.
— Cóż? — rzekł — ja... mnie praca daje znaczne, czasem ogromne zyski...
— Pieniądze? — zapytała.
— Pieniądze.
Uczyniła głową ruch, oznaczający, że o tem wiedziała już oddawna.
— Ale ja — zaczęła — gdybym chciała pracować, nie wiedziałabym dlaczego... Dlaczego, w jakim celu ja pracowaćbym mogła?
Zaśmiał się.
— Ty pracować nie potrzebujesz; ja czynię to za ciebie i dla ciebie...
Teraz, z głośnym, jak gama, śmiechem, zawołała:
— Tateczku! więc cóż? Wielbić, kochać to egzaltacya... obowiązek to praca, a pracować nie trzeba, więc cóż?
Znowu ze zdziwieniem, z pytaniem rozłożyła drobne ręce; oczy jej płonęły, wargi drgały. Darwid z wyrazem przykrego uczucia na twarzy, po zegarek sięgnął.
— Nie mam czasu — rzekł — muszę jechać do resursy...
W tejże chwili lokaj we drzwiach od przedpokoju oznajmił:
— Książę Zenon Skirgiełło.
Na twarz Darwida wybuchnęło uradowanie. Kara zerwała się z klęczek i oglądając się, zawołała:
— Puf! Puf! chodźmy, piesku! chodźmy!
— Gdzie jest książę? — spiesznie zapytał Darwid — tu już, czy w powozie?
— W karecie — odpowiedział lokaj.
— Proś! proś!
W uradowaniu, które sprawiło mu niespodziane w tej porze przybycie księcia, nie spostrzegł wyrazu żalu, który okrył twarz Kary. Podnosząc z ziemi pieska i ramieniem przytrzymując go u piersi, szepnęła:
— Już trzeci, czy czwarty raz... już nie wiadomo który raz!
Darwid zwrócił się ku niej:
— Możesz zostać! Przecież znasz księcia...
— O, nie, tateczku! uciekam... jestem nieubrana!
Suknia jej biała w błękitne kropki miała formę szlafroczka i warkocz był nieco potargany. Z pieskiem na ręku biegła ku drzwiom, za któremi panowała ciemność.
— Poczekaj! — zawołał Darwid i wziął jedną ze świec, palących się na biurku w wysokich świecznikach. — Książę powoli wchodzi na schody. Poświecę ci w przejściu przez ciemne pokoje.
Mówiąc to, wszedł razem z nią do sąsiedniego salonu, a gdy go przebywali, ona, idąc obok niego z pieskiem na ręku i drobnym krokiem, nadającym jej wysokiej postawie wdzięk dzieciństwa, powtórzyła:
— Już może czwarty raz... niewiadomo który raz tak się staje!
— Co się staje?
— Gdy tylko zacznę rozmawiać z tobą, tateczku, paf! coś przeszkodzi!
— Cóż robić? — z uśmiechem odpowiedział — skoro ojciec twój nie jest pustelnikiem, ani drobnym pionkiem na wielkiej szachownicy tego świata...
Szli spiesznie i drugi już salon przebywali. Płomyk świecy, przez Darwida niesionej, krzesał przelotne błyski w pozłotach i politurach ścian i sprzętów. Były to jakby gnomki figlarne ukazujące się i znikające w ciszy, ciemności i pustce. Darwid pomyślał:
— Jak tu ciemno i pusto!
Karolcia, jakby tę myśl odgadła, rzekła:
— Mama i Ira są dziś na proszonym obiedzie u...
Wymieniła nazwisko jednego z potentatów świata finansowego i dodała:
— Potem przyjadą, aby zmienić toaletę i pojadą do teatru.
— A ty? — zapytał Darwid.
— Ja? Nie bywam jeszcze w świecie, a w teatrze doktor jeszcze bywać mi zabrania. Będę czytała, albo rozmawiała z miss Mary i bawiła się z Pufem.
Pogładziła dłonią jedwabistą głowę pieska. Darwid we drzwiach trzeciego salonu stanął i podał jej świecznik, od którego ciężaru ugięło się trochę jej szczupłe ramię.
— Idź dalej sama. Spieszyć muszę do księcia.
Nachyliła się do rąk jego, okryła je mnóstwem spiesznych, gorących pocałunków i z płomykiem świecy przed różową twarzą, z pieskiem u piersi, z osuwającym się na plecy blado-złotym warkoczem, poszła w ciemność. Darwid zwrócił się w inną stronę ciemności, a gdy spiesznie przebywał dwa duże salony, doświadczył w mgnieniu oka takiego uczucia, jakby z tyłu, z przestrzeni, kładł się mu na plecy jakiś ciężar. Obejrzał się. Nic, tylko cisza, ciemność i pustka.
— Głupstwo! trzeba kazać mieszkanie oświetlać! — pomyślał i wbiegł do gabinetu, gdzie z ruchami trochę nazbyt elastycznymi, z uśmiechem przymilnym, z wielokrotnem oświadczeniem, że czuje się szczęśliwym, powitał księcia, człowieka lat średnich, powierzchowności przyjemnej, uprzejmego i mównego. Gdy obaj na wielkich fotelach zasiedli, książę objawił cel swej wizyty, którym było zaproszenie Darwida na zabawę myśliwską, mającą wkrótce odbyć się w jego dobrach. Darwid przyjął zaproszenie z objawami uciechy, trochę zanadto spiesznymi i gorącymi. Ale on nigdy nie umiał wobec tych ludzi wysoko urodzonych tak dobrze, jak wobec innych miarkować swoich słów i poruszeń. Czuł to sam, ale nie umiał. Znajdował się wobec nich pod wpływem jednej ze swych namiętności i porywała go ona. Książę mówił o młodym rzeźbiarzu, którego talent wysoko cenił, a który wprost od Darwida udał się do niego i opowiedział o wszystkiem, co tu słyszał i czego doświadczył.
— Byłem prawdziwie rozrzewniony dobrocią pana dla tego genialnego chłopca i ucieszony, że zdobył on sobie w panu tak wspaniałomyślnego protektora.
Darwid pomyślał, że jednak strzały jego zawsze do celu trafiały. Postępkowi swemu z młodym rzeźbiarzem winien był zapewne i tę wizytę niejako nadetatową księcia i zaproszenie. Z uśmiechem, w którym miód się rozlewał, mówić zaczął:
— Młodzieniec ten wydaje się bardzo chorym. Wyjazd do klimatu przyjaźniejszego mógłby go jeszcze uratować. Starać się też będę, aby nie odrzucił środków pieniężnych, które mam zamiar ofiarować mu w tym celu. Przewiduję opór, ale uczynię wszystko możliwe, aby go przełamać, ze względu na dobro sztuki i przez współczucie dla młodzieńca, który obok wielu przymiotów sympatycznych posiada ten jeszcze, że cieszy się wyjątkową życzliwością księcia.
Gdyby mógł, byłby samego siebie za frazes ten pocałował, tak uczuł się z niego zadowolonym, zwłaszcza, gdy książę z uniesieniem odpowiedział:
— Otóż to jest w całem znaczeniu pięknie mówić i pięknie czynić! W sposób prawdziwie wspaniały używa pan darów fortuny.
— Nie fortuny, książę, nie fortuny! — zawołał Darwid — lecz pracy żelaznej!
Książę z żywością odpowiedział:
— Tacy pracownicy, jak pan, to rycerze dzisiejszego świata, nowożytni Dugueschn’y i Cydowie!
Wstał i ściskając ręce Cyda, zapisywał w jego pamięci niedaleką już datę zabawy myśliwskiej. Był to arystokrata najczystszej krwi, posiadający popularność szeroką i dość zasłużoną. Darwid promieniał. Towarzysząc księciu do drzwi przedpokoju, wyglądał tak, jak gdyby nigdy żaden kłąb wężów nie wił się w jego piersi, dyszącej teraz uciechą i dumą. U drzwi książę zatrzymał się jeszcze, coś sobie przypomniał.
— Niech pan przebaczy niedyskrecyę zapytania, ale interesuje mię to niezmiernie. Ile jest prawdy w pogłosce, obiegającej miasto, że baron Emil Blauendorf będzie miał zaszczyt otrzymać wkrótce rękę starszej córki pana?
Wyraz twarzy Darwida uległ nagłej zmianie; stał się ostrym i surowym.
— Gdyby jaka część prawdy mieściła się w tej pogłosce — odpowiedział — usiłowałbym zniszczyć ją razem z pogłoską.
— I miałby pan słuszność! miałby pan zupełną słuszność! — zawołał książę.
Zarazem przychylił usta prawie do ucha jego i szepnął:
— Niema takiego paktolu, któregoby taki jelonek, jak baron Emil, wypić nie zdołał. To prawdziwy pożeracz fortun. Już połknął jedną i pół...
Zaśmiał się i zaraz z uprzejmością niezmierną dodał:
— Syna pańskiego widuję często... Przedstawił go nam przed rokiem ten poczciwy Kranicki i jesteśmy mu za to, ja i żona moja, bardzo, bardzo wdzięczni... Sympatyczny, piękny, wysoce inteligentny młodzieniec! Czyni panu honor, czyni honor!
Wyszedł. Darwid stanął przy okrągłym stole, zamyślony, ze szpilkami ironii w uśmiechu i oczach, z chmurą zmarszczek pomiędzy brwiami. Młody rzeźbiarz, ulubieniec księcia, w odzieży prawie dziurawej, swobodnie dostawał sobie suchot, aż zjawił się parweniusz, sakiewką swą wyręczył kieszeń arystokraty i w zamian — otrzymał wizytę i zaproszenie. Oto znaczenie pieniędzy! Prawie wszechmoc... Cha, cha, cha!
Porwał go śmiech wewnętrzny i w mózgu zaszumiał wyraz: «Nędza! nędza!»
Co właściwie nazywał nędzą? Nie zdawał sobie jasnej sprawy, ale przenikało go jej poczucie. Usłyszał znowu księcia, mówiącego: «Ten poczciwy Kranicki» i fala krwi zalała mu czoło. Wszystko, o czem na chwilę zapomniał, wróciło do pamięci, w uszach brzmiał głos księcia: «Ten poczciwy Kranicki!» Sam kilka razy powtórzył świszczącym szeptem: «poczciwy! poczciwy!» I zaraz znowu dodał:
— Nędza!
Albo ten baron Emil, jelonek zdolny do wyżłopania mnóstwa paktolów! I on to miałby posiąść rękę jego córki, znaczną część jego fortuny, zdobytej żelazną pracą? Czy Irena w nim się kocha? Ależ to wibryon, pomieszany z małpą! Trzeba będzie i o tej sprawie rodzinnej pomyśleć, aby nie stało się nieszczęście. Wzrokiem spotkał się z drzwiami, za któremi stała gruba, cicha, nieruchoma ciemność. Wyglądało to, jak okno otwarte na wielką i nieprzeniknioną tajemnicę.
— Trzeba kazać oświetlać mieszkanie — pomyślał i w tejże chwili usłyszał głuchy turkot karety, w bramę domu wjeżdżającej. Przycisnął guzik elektrycznego dzwonka.
— Czy to pani przyjechała?
— Tak, jaśnie panie.
— Powiedz woźnicy, aby zaczekał. Zawiezie mię do resursy.
Kiedy wychodzący lokaj drzwi otwierał, do gabinetu, jak szum wiatru, wpadł szelest jedwabiów. Dwie długie, jedwabne suknie przesunęły się po podłodze przedpokoju i posunęły dalej, w ciemność, napełniającą salony, a rozpraszaną przez światło lampy, którą niósł wyprzedzający je z uniżonością lokaj.
Przez to światło wywoływane błyszczące gnomki skakały po złoceniach i politurach ścian i sprzętów, wybiegały z ciemności, kryły się w niej znowu, zapalały się i gasły na pochylonych czołach, spuszczonych powiekach, milczących ustach dwóch pięknych, wystrojonych, posępnych kobiet.
Bo Malwina Darwidowa była jedną z tych kobiet, dla których starość przychodzi bardzo późno, i których piękność, w każdej porze życia inna, nie opuszcza nigdy. Tę ostatnią zawdzięczała mniej rysom twarzy, niż niezmiernemu wdziękowi poruszeń, uśmiechu, spojrzenia, mowy. Miała jeszcze takie same, jak przed laty, włosy blado-złote, które zaczesywała wysoko nad czołem nizkiem, przypominającem posągi Greczynek, a od tych włosów i przywiędłej, ale delikatnej cery, odbijały pod ciemnemi brwiami oczy także ciemne, duże, ze spojrzeniem ciepłem, bardzo łagodnem, niekiedy pełnem blasku, a niekiedy zgaszonem przez grubą i niepozbytą chmurę zamyślenia. W sukni okrytej koronkami, z tęczowem migotaniem brylantowej gwiazdy w jasnej aureoli włosów, witała znajomych, licznie wchodzących do teatralnej loży, z uprzejmością i swobodą doskonale światowej kobiety. Znaną zresztą była w tem wielkiem mieście z przymiotów, które składają się na tak zwaną światowość, i które w znających przeszłość jej, budziły niejakie zdziwienie. Wiedziano powszechnie, że przeszłość ta była wielce skromną. Darwid w młodości swej, daleko mniej świetnej, niż była teraźniejszość, ożenił się z ubogą sierotą, nauczycielką. Ale Malwina Darwidowa należała snadź do kobiet, którym potrzeba było złotej oprawy, aby jaśniały, jak brylanty. Jaśniała na wielkim świecie wdziękiem, elegancyą i wymową tak, jak gdyby była jego rodzoną córką. Biła też od niej promienność zadowolenia, pogody — często nawet wesołego ożywienia, i tylko niekiedy, niekiedy, cienka zmarszczka, linią zaledwie dostrzeżoną przerzynająca greckie czoło, pogłębiała się, rzucała na twarz wyraz znużenia, albo kąty warg jeszcze ponsowych i kształtnych w dół opadały i nagle czyniły tę twarz okrągłą, białą, delikatną — o dziesięć lat starszą, niż wydawała się zazwyczaj. Ale były to tylko momenty krótkie i rzadkie, po których Malwina Darwidowa stawała znowu cała oblana blaskiem pięknych oczu i świetnego stroju, dźwiękami metalicznego, ciepłego, pełnego słodyczy głosu. Wydawała się zaledwie o lat kilka starszą siostrą swej córki. Chwilowi goście jej loży opuszczali ją ze słowami:
— Piękniejsza od córki!
A częściej jeszcze:
— Milsza, sympatyczniejsza od córki!
Jednak i dla Ireny Darwidówny natura nie była macochą, tylko życie, chociaż tak krótkie jeszcze, na powierzchowności jej wycisnęło piętno, które zadziwiając, zrażało i odtrącało.
Jeżeli młodsza siostra zdawała się być żyjącym portretem matki, starsza przypominała ojca czołem wysokiem, wargami cienkiemi i — rzecz dziwna w wieku tak młodym! — przeciągniętym po nich rysem ironii. Włosy jej, tak jak ojcowskie, mieniły się ognistymi połyskami złota i miedzi, a bladą cerę twarzy, trochę zbyt długiej, oświecały ostre często błyski oczu, tak, jak u Darwida niedużych, ze źrenicą szarą i spojrzeniem zimnem, przenikliwem, rozumnem. Kształtna kibić jej była trochę za sucha, postawa i ruchy zbyt sztywne i zimne. Uchodziła w świecie za dumną, zimną, mało przystępną i — oryginalną, nawet ekscentryczną.
Na scenie wystawiano sztukę, którą poprzedził wielki rozgłos; w teatrze zgromadziło się wszystko, co w tem mieście nosiło nazwę wielkiego i modnego świata; loże były napełnione, z wyjątkiem jednej, która dopiero przed rozpoczęciem drugiego aktu, otworzyła się z trzaskiem i zawrzała rozmową śmiałą, głośną, swobodną. Napełniło ją kilku młodzieńców, wytwornie poruszających się i ubranych, związanych z sobą widocznem koleżeństwem stanowiska, przyzwyczajeń, upodobań. Z wyższych i niższych piątr sali, wszystkie twarze i lornetki zwróciły się ku tej loży. Królewicze, młodzi nababi, synowie rodów starożytnych, albo fortun ogromnych! Po lożach, krzesłach, galeryach, potoczyły się imiona, wsławione przez postępki oryginalne, słówka dowcipne, zbytki zdumiewające; imiona, osnute przędzą historyjek miłosnych i pieniężnych, których treść można było powtarzać tylko szeptem, a cyfry wymieniać z oczyma szeroko od zdziwienia otwartemi. Dwaj z pomiędzy nich szczególnie zajmowali sobą tej zimy opinię publiczną: baron Emil Blauendorf i Maryan Darwid, obaj pochodzący z rodzin wzbogaconych świeżo, ale potężnie. Blauendorfowie byli o kilka pokoleń dawniejsi i szeroko już z rodami starożytnymi spokrewnieni; w zamian fortuna ich, w ręku tu obecnego potomka szybko topniejąca, wobec zupełnie nowego gmachu Darwidów, wydawała się zrujnowaną lepianką. Na nich dwóch z największą ciekawością skupiała się uwaga powszechna, i o nich tej zimy i zeszłej, wśród tej teatralnej publiczności także, najliczniejsze rozbiegały się pogłoski. Tacy młodzi, a już tak sławni! Blauendorf jednak znacznie starszy, trzydziestoletni i taki niepozorny! Mały, wątły, z rudymi, nizko ostrzyżonymi włosami, z rysami, aż nazbyt delikatnymi i okrytymi cerą spłowiałą, z małemi oczyma, które z powodu krótkiego wzroku, albo ukrywały się za szkłami binokli, albo patrzały na świat z za powiek przymrużonych i pożółkłych, co nadawało im wyraz dumy i znużenia. Powierzchowność nieładna, drobna, spłowiała, zgnieciona, chora. Jednak, przez te małe, chude, żółtawe ręce, przepłynęła już fortuna zmarłego przed kilku laty starego Blauendorfa, a teraz przepływa druga, którą przed rokiem zaledwie zostawiła w spadku synowi, słynna ze swej bałwochwalczej dla niego miłości, baronowa Blauendorf. Ludzie patrzą i dziwią się, jakim sposobem przez stworzonko tak małe i niepozorne przeciec może tak wielki strumień złota. Co innego Maryan Darwid! Ten zadziwia także, ale zarazem budzi powszechną sympatyę. Takie dziecko! I tak doskonale piękny chłopak! Ma podobno dwadzieścia trzy lata niespełna, wzrost ładny, ruchy zgrabne i wytworne, głowę cherubina, z jasnymi, kędzierzawymi włosy i twarzą okrągłą, różową, z której patrzą oczy błękitne, jak turkusy, rozumne, może zbyt na wiek tak młodzieńczy rozumne, bo zdające się niedowierzać, szydzić, albo nudzić się i bezskutecznie czegoś po świecie szukać. Kobiety szepcą sobie do ucha, że chłopak ten, będąc w Anglii, zaciągnął się był do Armii Zbawienia, ale niedługo w szeregach jej przebywszy, był w Paryżu członkiem klubu haszyszystów i przywiózł tu z sobą zwyczaj zażywania narkotyków dla obudzenia w sobie stanów i widzeń niezwykłych. Jeżeli to miasto posiada w tej chwili na czas jakiś śpiewaczkę Biankę Bianetti, to tylko dzięki temu dzieciakowi, który gdzieś na dalekim świecie posiadł jej serce. Jedni utrzymują, że wydał na nią sumy bajeczne; inni przeczą, że pochłonęła je nie Bianka śpiewaczka, lecz Aurora, amazonka cyrkowa, ta sławna, o której względy ubiegali się w stolicach książęta krwi królewskich. Ten śliczny nababik przybył, spojrzał i zwyciężył, a potem łup, zdobyty kosztem bajecznym, porzucił i Biankę Bianetti tu przywiózł. Zresztą, czy tylko tyle opowiadać o nim można! On i baron Blauendorf są studniami podobnych powieści. Baron jest dużo starszy, ale ten dzieciak ma ojca. Właśnie ojciec ten jest źródłem kredytu nieograniczonego. Młody Darwid ma tyle długów, ile złotych kędziorów na cherubinowej głowie. Cóż na to papa? Cóż? Niedawno wrócił z końca świata, po nieobecności długiej; zapewne swawoli chłopięcej koniec wkrótce położy. Wątpliwość: czy dokonać tego zdoła? Białe czoło chłopca posiada wyraz dojrzałości i niekiedy czegoś więcej jeszcze, bo znużenia, a w oczach błękitnych błyska mu czasem coś twardego: upór i wzgarda. Wygląda czasem tak, jakby pogardzał całym światem. Obaj z baronem zajmują się wiele sztuką i literaturą. Na dzieła sztuki wydają tyleż prawie, co na kobiety i wesołe kolacye. Są bardzo wykształceni. Baron gra, jak artysta, Darwid tłómaczy wiersze z języków rozmaitych. Języków zresztą znają tyle, ile Apostołowie po nawiedzinach Ducha Ś-go.
Zrazu było ich w loży, podobnych do siebie kilku, ale inni mieli w teatrze swoje miejsca: przyszli tu na chwilę i lożę opuścili, a pozostali w niej tylko ci dwaj: Blauendorf i Darwid. Za krzesłami ich siedział jeszcze ktoś trzeci, bardzo cichy i pragnący widocznie jak najmniej zwracać na siebie uwagi. Był to Artur Kranicki. Publiczność przyzwyczajoną była do widywania go tu i wszędzie indziej z tymi dwoma młodzieńcami, i z innymi także, ale z tymi najczęściej. Wyfryzowany, wyświeżony, z czarnym wąsem, młodzieńczo nad czerwonemi ustami podniesionym, wyglądał dziś jednak znacznie skromniej i starzej, niż zazwyczaj. Zazwyczaj, rozmową obfitą i śmiałą, śmiechem, który mu głowę w tył odrzucał, ruchami pełnym ożywienia i gracyi, usiłował dorównywać i dorównywał tym młodym nababkom, których zdawał się być mentorem i zarazem rówieśnikiem, wiecznym gościem i zarazem łaskawym protektorem. Dziś chmurny i ociężały, z kilku czerwonemi plamami na postarzałem czole, siedzi w kącie loży, na publiczność ani na widowisko uwagi nie zwracając, i co większa, niczyjej uwagi na siebie zwrócić nie usiłując. Tylko z za pleców siedzących naprzeciw loży młodzieńców, ręka jego jakby siłą nieprzepartą rządzona, co chwila skierowuje lornetkę ku loży Malwiny Darwidowej. Czuje, że nie powinien tak uporczywie wpatrywać się w tę kobietę z brylantową gwiazdą nad zamyślonem czołem, więc co chwila spuszcza rękę z lornetką, aby wnet podnieść ją znowu i ku temu samemu punktowi skierować... Ale jakby naśladując Kranickiego, chociaż w rzeczy samej nie pamiętając nawet o jego istnieniu, baron Emil czyni to samo względem Ireny Darwidówny, wpatrując się przez lornetkę w jej twarz obojętną i prawie znudzoną, z zupełnem lekceważeniem dla reszty publiczności i zaczynającego się na scenie drugiego aktu sztuki, z zuchwalstwem też, które inną kobietę możeby zmieszało lub rozgniewało. Ale Irena, obojętna przez czas jakiś, po chwili także podnosi lornetkę do oczu i skierowuje ją ku twarzy barona. Za pomocą szkieł zbliżają ku sobie twarze, patrzą sobie prosto w oczy, wyosabiają się z tłumu i we dwoje panują nad nim z wysokości dwu lóż pierwszopiętrowych, pełni lekceważenia dla wszystkiego, co dzieje się dokoła. Dwie te lornetki, ustawicznie przeciw sobie wystawione, zwracają uwagę publiczną, ale oni jej nie spostrzegają i wcale o niej wiedzieć nie chcą, tak, jak i o rozgrywających się na scenie dziejach miłosnych i tragicznych. Patrzą sobie w twarze długo, obojętnie, tak obojętnie, że możnaby zapytać: po co to czynią? Może tylko dla oryginalności w celu obudzenia ciekawości, albo nagany publicznej? Jednak, po upływie długiego czasu na ich twarzach zjawia się uśmiech drwiący, swawolny, z odcieniem przyjacielskości koleżeńskiej, zmieszanej u barona z przelotnym błyskiem oczu, a u Ireny z bladym rumieńcem, który oblewa na chwilę jej wysokie czoło i wnet znika. Opuszczając rękę z lornetką, baron przechyla się ku Maryanowi ze słowami:
— Très garçonnière, ta soeur! Śmiała, gardząca wszystkiem, rozczarowana. Une désabusée! Bardzo, coraz więcej interesująca!
— Czy budzi w tobie nowy dreszcz? — zaśmiał się Maryan.
— Tak, jest zupełnie nową. To gatunek kobiecy zaledwie się rozpoczynający. Dwadzieścia lat i doskonała odrębność indywidualna! dwadzieścia lat i doskonałe poznanie się na malowanych garnkach!
— To już u nas rodzinne! — odrzucił młody Darwid, a Blauendorf mówił jeszcze:
— Twoja matka ma piękność nieśmiertelną. Jakie pyszne włosy i oczy! Ale to zupełnie inny rodzaj...
— Dawny! — wtrącił Maryan.
— A tak, dawny, jasny. A panna Irena jest nową i zawikłaną. Oui, c’est le mot: zawikłaną! Jesteśmy teraz wszyscy zawikłani, pełni kontrastów, dysonansów, zgrzytów...
W sali rozległ się grzmot oklasków. Dwa młodzieńcy spojrzeli na siebie i zaśmieli się prawie głośno.
— Co oni takiego grają? — głową wskazując scenę, zapytał Blauendorf.
— Ma foi! jednego słowa nie słyszałem.
Zwrócił się do Kranickiego:
— Mon bon vieux, co się tam dzieje na scenie?
Kranicki nagle opuścił rękę z lornetką i wybełkotał:
— Plait-il? Co mówiłeś, Marysiu?
Oczy jego, piękne jeszcze w podłużnej swej oprawie, oszklone były łzą.
— Ho, ho! romantyk nasz łzę ma w oku! Rzecz musi być rozczulająca! Słuchajmy!
Zaczęli słuchać, ale wcale inaczej, niż wszyscy.
Kiedy ścierające się na scenie namiętności przyśpieszały bicie serc wszystkich, albo poezya, tryskająca w słowach podniosłych, zachwyceniem rozpromieniała twarze, oni uśmiechali się niedbale i lekceważąco; kiedy głupota, sobkostwo, dowcip, wywoływały śmiech lub uśmiechy, zastygali w powadze chłodnej, nadętej, wzgardliwej; kiedy nakoniec, wobec spuszczającej się kurtyny rozległ się ogłuszający i nieskończony grzmot oklasków, ręce ich z ostentacyjną bezczynnością spoczęły na brzegu loży. To sprzeciwianie się ogólnym wrażeniom i uczuciom wydawać się mogło dziecinną chęcią wyróżnienia się z pośród tłumu; jednak czuć w niem było nadto śmiałe rzucanie rękawicy pospolitym gustom i pojmowanie naodwrót rozmaitych składników i wartości życia.
Niewiele przed końcem ostatniego aktu dramatu, do loży Malwiny Darwidowej wszedł Kranicki, i oddawszy obu kobietom ukłon milczący, stanął w głębi loży, nieruchomy. Malwina lekko skinęła mu głową, poczem zaraz na twarz jej wystąpił cień, jakby przemocą wydzierającej się z niej chmury wewnętrznej. Ze ściągniętemi brwiami, z pogłębioną zmarszczką na czole, z kątami ust nieco w dół opadłymi, głowa jej, z brylantową gwiazdą w aureoli jasnych włosów, przybrała na czerwonem tle draperyi, zdobiących lożę, wyraz bolesny.
Ale trwało to krótko. Lożę napełniło grono świetnych, wesołych mężczyzn, z których jeden szczególnie, z siwymi włosami i postawą dostojnika, składał przed żoną Aloizego Darwida nizkie ukłony i zdawał się słać jej do stóp uśmiechy pełne uwielbienia. Powstała więc uprzejma, ożywiona, pełna gracyi w ruchach i modulacyi w pięknym głosie, którym odpowiadała grzecznościami na grzeczności, obietnicami na zaproszenia, uwagami o odegranej tylko co sztuce na zapytania. Baron Emil tymczasem zbliżył się do Ireny, i oczyma wskazując wrzącą od zapału publiczność, zapytał:
— Jak się pani podobają te wrzeszczące pastuszki?
Biorąc na ramiona okrycie, które jej podawał, odpowiedziała:
— Szczęśliwi!
— Dlaczego?
— Bo naiwni!
— Znakomicie pani rzecz określiła! — z zachwyceniem zawołał. — Tylko pastuszkowie mogą być tak szczęśliwi...
— Aby wierzyć w te malowane garnki...
— Pradziadowskie — dodał.
— Kto wie, — z głębokim jakby namysłem wymówiła — czy pradziadowie nawet naprawdę w nie wierzyli, albo tylko...
— Wiarę udawali! Cha! cha! cha! Nieocenione! wyborne! Jak my się z panią zgadzamy, prawda? To akord!
— Nie bez dysonansu — mówiła.
— Tak, tak — odpowiedział — nie bez zgrzytu. Ale to nic. To owszem irytuje...
W czasie tej zamiany zdań, podobnej do migotania zimnej i wyostrzonej stali, Kranicki wśród tłumu, otaczającego Malwinę, zdołał szepnąć do niej:
— Jutro o jedenastej.
Nie patrząc na niego, z drgnieniem brwi, które zsunęły się nieco, odpowiedziała:
— Zbyt wcześnie.
— Trzeba koniecznie. Katastrofa! nieszczęście! — zaszeptał jeszcze.
Podniosła na niego wzrok, do głębi przez niepokój zmęczony, ale w tejże chwili Maryan podał jej ramię.
— Dla oryginalności, dla zbudowania pastuszków i dla przyjemności własnej, będę dziś cnotliwym synem, sprowadzającym ze schodów swoją śliczną mamę!
Zgrabny, wytworny, z prawie dziecinnem teraz rozbawieniem w błękitnych oczach, ale z sarkastycznym uśmiechem, przyrosłym jakby do warg, ocienionych drobnym wąsikiem, młodzieniec ten prowadził przez korytarz teatralny tę kobietę niemłodą, lecz której głowa piękna i oryginalna, a także strój bogaty, zwracały na siebie wszystkie oczy.
— Dumny jestem z ciebie, mamusiu! Słyszałem dziś całe ody na cześć twoją wyśpiewywane; nawet Emil utrzymuje, że pięknością gasisz Irenę.
Śmiała się i gniewała zarazem. Jej ciemne, błyszczące oczy z miłością wznosiły się ku pięknej twarzy syna. Jednak siląc się na powagę, zaczęła:
— Mój Marysiu, wiesz, że nie lubię, kiedy mówisz do mnie takim tonem...
Zaśmiał się głośno.
— To trzeba było, mamusiu, postarzeć jak najprędzej, czepeczek włożyć i z pończochą przy kominku usiąść... byłbym wtedy pełen nieśmiałej czci i zmykałbym z całęj siły od takiej nudnej mamy.
— A ponieważ nie jestem nudną, będziesz grzecznym i pojedziesz z nami do domu. Razem herbatę wypijemy.
— Au déséspoir, chère maman! ale to być nie może. Ostatek dnia, czy nocy, przyrzekłem dziś kilku przyjaciołom...
— Czy tylko dziś? — z odcieniem smutku wymówiła.
— Dla prawdziwego mędrca wczoraj i jutro nie istnieją — odpowiedział.
Stali już u otwartych drzwiczek karety. Maryan pochylił się i rękę matki pocałował.
— Nie gniewaj się, mamusiu! Ale ty się nigdy nie gniewasz. Jeżeli co jeszcze uwielbiam na ziemi, to twoją przedziwną słodycz.
— Zbyteczną — odpowiedziała. — Gdybym umiała być surową...
Śmiejąc się, przerwał:
— Tobym zmykał, a tak wszakże stosunki pomiędzy nami panują wyborne, chociaż konstytucyjne, albo i republikańskie...
— Głosuję za anarchią! — wtrącił baron Emil, pomagając Irenie wsiąść do karety.
Mówił nieco przez nos i przez zęby, trudno zgadnąć, czy z natury, lub z przyzwyczajenia, ale nadawało to jego mowie cechę lenistwa i wzgardliwości.
— A o dysonansach jutro, n’est ce pas? — zapytał.
— I o zgrzytach! — dokończyła ze śmiechem Irena, przyczem ręka jej o kilka sekund dłużej, niż było trzeba, pozostała w dłoni barona.
Wkrótce potem, Malwina Darwidowa siedziała w gabinecie niedużym, do wywatowanego i wyzłoconego wnętrza kosztownej bomboniery podobnym, przed stolikiem, okrytym przyrządami do herbaty. Srebra ciężkie i kunsztownie wyrobione, porcelana drogocenna, przysmaki wyszukane, wabiące wzrok zdobnością, a smak woniami, przytłumionemi jednak silnym zapachem hyacyntów, bzów, fijołków, rozkwitających u okien, u ścian, na stołach i stoliczkach, wszędzie.
Suknię, którą miała w teatrze, zmieniła na negliż, złożony z koronek i miękkiej, jak puch materyi. Postawa jej w głębokim i nizkim fotelu, sam nawet sposób, w jaki ułożyły się fałdy sukni, zdawały się oddychać rozkoszą spoczynku: jednak umysł pracował i napełniał oczy wyrazem niepoju. «Katastrofa! Nieszczęście!»
Co to być mogło? Udręczenie wić się zaczęło dokoła ust jej, ręce silnie splotły się na kolanach. Może to ten list zagubiony? Trzeba głowy tak egzaltowanej i charakteru tak... słabego, jakie ma Kranicki, aby pisywać takie listy. Być może... nawet tak jest zapewne, bo od dni kilku i ona także czuła w powietrzu katastrofę. A gdyby?... cóż! czy to nieszczęście? O, raczej przeciwnie! Przypuszczenie, że ciężka, ciemna prawda jej życia odkryła się przed oczyma tego, który za nią zemsty szukać będzie, budziło w niej zamiast trwogi, nadzieję gorzką, lecz upragnioną. Niechby już raz, w sposób jakikolwiek, rozwikłał się lub rozerwał ten węzeł ohydny, w który splątało się jej życie! Sama rozciąć go lub rozwikłać nie będzie miała nigdy dość siły, ona taka wiecznie słaba, słaba, słaba! A jednak wszystko lepiej, niż to, co jest teraz! Dwie błyszczące łzy zwolna toczyły się po jej policzkach, nad spuszczonemi powiekami pogłębiona zmarszczka ciemną linią przerznęła czoło, a brylantowa gwiazda, która we włosach rozpalała tęczowe blaski i kwiaty, gęsto centkujące pokój blademi barwami, pod tragizm tej kobiecej głowy kładła tło bogactwa.
Z filiżanką w ręku, Irena stała we drzwiach przeciwległych i patrzała na matkę niespokojnie, przenikliwie, z wytężeniem takiem, że powieki jej kilka razy zamrugały. Dalekie od niej teraz były te uśmiechy suche i drwiące, z jakimi rozmawiała z baronem. Spokojnie jednak przeszła pokój i naprzeciw matki usiadła.
— Zdaje się, że przedstawienie dzisiejsze nie najlepiej mamę zabawiło — przemówiła.
Tak pilnie wpatrywała się w filiżankę z herbatą, że łez, ani wyrazu twarzy matki widzieć nie mogła. Ale i twarz ta, nagle, jakby pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej, rozpogodziła się i okryła uśmiechem swobodnym.
— Czy Kara już śpi? — zapytała Malwina.
— Zapewne; cicho zupełnie w pokojach jej i miss Mary... Dlaczego mama nie pije herbaty?
Darwidowa, zwolna łyżeczkę do ust poniosła, a Irena spokojnie mówić zaczęła:
— Słyszałam dziś wiadomość bardzo niespodziewaną. Podobno ojciec mówił księciu Zenonowi, który go o to zapytywał, że nie przystanie na to, abym wyszła za barona Blauendorfa.
Darwidowa wpatrzyła się w córkę.
— Dlaczego wiadomość tę nazywasz niespodziewaną?
Irena powoli wzruszyła ramionami.
— Nie przypuszczałam, aby ojciec chciał poświęcać drogi czas swój takim drobnostkom. Jest to niespodziewane i może sprowadzić kłopoty.
— Jakie? — niespokojnie zapytała Malwina.
— Możemy, ja i ojciec, mieć różne zdania.
— W takim razie twoje zdanie ustąpi.
— Wątpię — odpowiedziała Irena. — Mam swoje zamiary, potrzeby, gusta, o których ojciec nic wiedzieć nie może.
Dość długo milczały, przyczem Malwina kilka razy podnosiła wzrok na córkę, chcąc coś powiedzieć, ale nie mogąc, przynajmniej wahając się. Jednak głosem wahającym się, prawie nieśmiałym, zapytała:
— Iro, czy ty go kochasz?
— Czy kocham barona?
Słowa te wyszły z ust młodej dziewczyny, nabrzmiałe ogromnem zdziwieniem.
— Gdyby baron Emil pytanie to usłyszał, pierwszy nazwałby je pasterskiem, lub pradziadowskiem.
Zaśmiała się.
— To są rzeczy nieistniejące, a co najmniej zmienne, chwilowe, zależne od stanu wyobraźni i nerwów. Ja mam wyobraźnię chłodną i nerwy spokojne. Mogę obejść się bez malowanych garnków.
Malwina, w miarę, jak słowa te powoli i chłodno ciekły z ust córki, prostowała się i okrywała bladym rumieńcem. Przechowała rzadką i nawet dziwną w jej wieku skłonność do rumienienia się.
— Iro! — zawołała — nie pierwszy raz słyszę te zdania twoje, i tak mię one bolą!
Splotła ręce.
— Miłość... sympatya, kiedy się czyni wybór...
Nagle, głos zerwał się w jej gardle. Spuściła powieki, opadła plecami na poręcz fotelu, umilkła.
Irena, śmiejąc się, uczyniła rękoma gest zdesperowany.
— Cóż ja na to poradzę? — żartobliwym tonem mówić zaczęła: — nie ja świat stworzyłam i przerobić go nie mogę. Możebym i chciała, ale nie mogę!
Spoważniała potem i mówiła dalej:
— Miłość, sympatya, mogą być rzeczami bardzo miłemi, nawet przypuszczam, że takiemi są najpewniej, gdy istnieją, ale krótko zazwyczaj istnieją, błyskają i gasną... trochę lat, może dni, najczęściej tylko dni, przeminie i — jest, tak jakby ich wcale nigdy nie było. Więc pocóż złudzenia, skoro po nich nastąpić musi koniecznie rozczarowanie? Tworzą one tylko zbyteczne wymagania od życia, zawód i boleść.
Gdy to mówiła, słowa jej i ton ucinkowy, ostry, dziwnie sprzeczał się z dziewiczą okrągłością ramienia, które obnażył szeroki rękaw szlafroczka, ze świeżym karminem ust delikatnych, z blaskiem siwych źrenic.
— Zresztą — dodała — ja do barona Blauendorfa mam sympatyę... pewien rodzaj sympatyi.
Malwina, po chwili milczenia, z cicha przemówiła:
— Jaki to rodzaj?
Po sekundzie wahania, Irena odpowiedziała ze śmiechem suchym, krótkim:
— Zdaje się, że bardzo pospolity, powszechnie znany. Wzrusza mię czasem jego sposób patrzania na mnie, lub uściśnienia ręki. Podoba mi się jednak najwięcej przez to, że jest szczery i nic nie udaje. Nigdy nie powiedział mi, jak tamci trzej, czy czterej konkurenci moi, że mię kocha. Ma dla mnie, tak jak i ja dla niego, pewien rodzaj — sympatyi, uważa mię pieniężnie za wyborną partyę i dla tych dwóch przyczyn chce podzielić się ze mną swoim tytułem barońskim i pokrewieństwem z kilku książęcemi i hrabiowskiemi rodzinami. A że ja z mojej strony, potrzebuję mieć jak najrychlej niezależność i dom własny, więc jedno za drugie, zamiana przysług i interes skończony. Nie kryjemy się wcale przed sobą z temi pobudkami naszemi, i to wytwarza pomiędzy nami stosunek szczery, koleżeński, wcale przyjemny, a do żadnych tyrad i elegii, w których źdźbła prawdy niema, do żadnych też egzaltacyi, desperacyi, na przyszłość prawa nie dający. Oto wszystko.
Po długiej chwili milczenia, Malwina szepnęła:
— Iro!
— Co, mamo?
— Gdybym mogła... gdybym miała prawo...
Milczały obie.
— Co, mamo?
— Gdybyś chciała uwierzyć, pomimo że...
Zegar złocony i kunsztowny tętnił pomiędzy liliowymi bzami: tik — tak! tik — tak!
— Co, mamo?
— Podaj mi ciastka, Iro!
Kiedy drżącą trochę ręką brała ciastko ze srebrnego koszyka, Irena z wesołym śmiechem zawołała:
— Nakoniec zjesz choć ciastko! Ogromnie zmieniłaś się, mamusiu. Już teraz nie mogłabym tak, jak dawniej, nazywać cię małym żarłoczkiem, bo od pewnego czasu jadasz, mamusiu, tak mało, że prawie nic.
Malwina z pieszczotą uśmiechnęła się do żartobliwej nazwy, którą niegdyś nadawała jej córka, a Irena żartowała dalej:
— Pamięta mama, jakeśmy we dwie na współkę, z małem tylko przyczynieniem się Kary, zjadały całe koszyki ciastek, albo takie duże, duże pudełka cukierków? Teraz to już przeszło. Oddawna spostrzegam, że nic prawie nie jadasz, mamusiu, i ładnie ubierasz się tylko z musu. Gdyby to było podobne, chciałabyś nieraz włożyć zamiast swojej pięknej sukni morowej — włosienicę. Prawda? czy zgadłam?
Z bladem rumieńcem, opływającym znowu czoło i policzki, Malwina odpowiedziała:
— Zgadłaś.
Irena zamyśliła się, a po chwili, nie podnosząc oczu na matkę, cicho zapytała:
— Skąd się to wzięło?
Darwidowa po dość długiem także milczeniu odpowiedziała:
— Z powracających fal życia.
I z zamyśleniem mówiła dalej:
— Bo widzisz, moje dziecko, fale rzeki, gdy raz przepłyną, nie powracają już nigdy, lecz fale życia powracają. Ty wiesz, że początek młodości miałam ubogi, cichy, pracowity, oświecony ideałami, od których odeszłam... daleko! Dawno to było, jednak było. Czasem tyle lat, tyle lat przeminie, że to, co je poprzedziło, wydaje się snem, jednak było rzeczywistością, która powraca.
Irena słuchała tej wahającej się, cichej mowy ze spuszczonemi powiekami i czołem opartem na ręku. Nie odpowiedziała nic. Malwina także zamyślona umilkła.
W kilka minut potem nie było już na stole przyrządów do herbaty, bez żadnego prawie szelestu zdjętych i wyniesionych przez młodą garderobianę.
Ze spuszczonemi wciąż powiekami, jakby kończąc myśl uparcie snującą się po głowie, Irena zamyślonemi usty wymówiła:
— Włosienica!
Zarazem wstała i tłumiąc poziewanie, rzekła:
— Spać mi się chce. Dobrej nocy, mamusiu!
Krótki pocałunek złożyła na ręce matki.
— Czy zawołać Rozalii?
— Nie, nie! Powiedz jej, aby spać szła. Rozbiorę się i położę sama.
— Dobrej nocy!
Cicho po kobiercu stąpając, odeszła. Malwina wzrokiem ścigała ją do drzwi, a gdy tylko została samą, zarzuciła na głowę ramiona, twarz wzniosła w górę i głośnym szeptem kilka razy powtórzyła: «Boże! Boże!» Potem oparła łokcie na poręczy fotelu, twarz ukryła w dłoniach, szerokie rękawy ubrania opadły z jej ramion, jak zgniecione skrzydła. Tak, w nieruchomości zupełnej, zapadła w otchłań wspomnień, żalów, czy trwóg.
Noc upływała. W gabinecie zegar pomiędzy bzami wybił godzinę pierwszą po północy, potem drugą, a za każdym razem, z ciemności napełniającej salony, odpowiadał mu inny, głosem basowym i donośnym. Bzy i hyacynty pachnęły coraz silniej, chociaż w pokoju stawało się coraz zimniej. Mroźna noc zimowa wkradała się nawet do starannie ogrzanego mieszkania i napełniającą je ciemność przejmowała chłodem; po plecach Malwiny, nad poręczą fotelu pochylonych, przebiegać zaczęły dreszcze.
W ciemności, przejętej chłodem nocnym, ozwał się lekki szelest, i na tle jej, we drzwiach, ukazała się Irena. Miała na sobie już tylko krótkie, batystowe ubranie, całe w haftach, i ognisty warkocz spuszczony na plecy. Stanęła we drzwiach z szyją wyciągniętą w stronę matki, poczem cicho w miękkiem obuwiu stąpając, jak cień przesunęła się przez pokój i zniknęła za przeciwległemi drzwiami. Było coś widmowego w dwu tych kobietach, z których jedna bez najlżejszego szelestu przechodziła obok drugiej, spoczywającej na nizkim sprzęcie bez najlżejszego poruszenia. Za ścianami domu, ulice miasta zapadały w coraz dłuższe i głębsze cisze.
Zegar w gabinecie wybił godzinę trzecią, odpowiedziały mu w głębi ciemności trzy uderzenia dalekie i basowe. W powietrzu woń bzu lotna i mdława słała się spodem narkotycznej i zwycięskiej woni hyacyntów. Obie je bolesnym kontrastem opływał wzrastający chłód. We drzwiach, za któremi była znikła, ukazała się znowu Irena, równie cicho, jak przedtem, przeszła pokój i szalem niesionym w ręku zwolna okryła plecy matki.
Malwina, uczuwszy dotknięcie miękkiej materyi, jakby obudziła się ze snu.
— Co to? — zawołała, podnosząc twarz, której policzki zaświeciły wilgocią w świetle lampy, ale ujrzawszy córkę, zaraz uśmiechnęła się swobodnie.
— To ty, Iro! Dlaczego nie śpisz jeszcze?
— Nie mogłam usnąć i poszłam do sypialni mamy po książkę, którąśmy wspólnie czytać zaczęły. Chłodno się robi, więc przyniosłam szal. Dobranoc.
Odeszła, ale nie wyszła z pokoju. Książki żadnej nie miała w ręku; więc może szukała jej w ślicznej rzeźbionej szafce, napełnionej książkami, którą otworzyła. Stała przed tą szafką, z ramionami podniesionemi ku górnym jej półkom, z warkoczem nieruchomo leżącym na białym batyście, okrywającym szczupłe plecy.
W oczach Malwiny, patrzącej na córkę, odmalowała się niecierpliwość, oczekiwała jej odejścia.
— Czy późno już? — zapytała.
— Bardzo późno — nie odwracając głowy, odpowiedziała Irena.
— Czy Kara kaszle tej nocy?
— Wcale dziś nie słyszałam jej kaszlu.
Malwina wstała i zachwiała się na nogach tak, że musiała rękę oprzeć o brzeg stolika. Wydawała się bardzo zmęczoną.
— Idź spać. Dobranoc! — rzekła, przechodząc obok córki.
Irena patrzała na chwiejny krok jej i żywo postąpiła za nią kilka kroków.
— Mamo! — zawołała.
— A co, Iro?
Chwilę stała przed matką, z ustami drgającemi jakiemiś powstrzymywanemi słowy, aż pochyliła się, krótko pocałowała rękę matki i w sposób zwykły, codzienny, rzekła:
— Dobranoc.
Potem stała jeszcze chwilę przed otwartą szafką, słuchając szelestu, który w sąsiednim pokoju sprawiało układanie się matki do snu, a gdy umilkł, zamknęła szafkę i cicho wsunęła się w stojącą za drzwiami ciemność.
W tej samej chwili, głośno wśród ciszy zahuczał turkot karety, wjeżdżającej w bramę. Stłumiony ruch powstał w przedpokoju, z którego jeden lokaj wybiegł na słabo oświetlone schody, a drugi rzucił się do gabinetu i sypialni pana domu, aby spiesznie rozniecać w nich światła lamp. Darwid szybko i sprężyście wbiegł na schody, na ręce lokaja zrzucił futro kosztowne i oryginalne, bo z dalekiej Północy przywiezione, i zaraz, przy okrągłym stole, czytać zaczął przez szkła binokli notatki, świeżo poczynione w kieszonkowej książeczce. Była ona oprawiona w kość słoniową, miała złoty monogram i w złoto oprawny ołówek. Czytając jeszcze, Darwid rzucił lokajowi krótkie pytanie:
— Pan Maryan wrócił?
Odpowiedź była przecząca; snop zmarszczek zgrubiały i ciężki, stanął pomiędzy brwiami Darwida. Notatki jednak czytał dalej, a potem przez kwadrans prawie, pisał coś jeszcze pochylony nad biurkiem, w postawie stojącej. Wkrótce w sypialni ubranej przez najbieglejszego z dekoratorów stołecznych, lampa nocna z gzymsu ozdobnego kominka, oświecała łóżko zdobne w bogate rzeźby, rękę białą i suchą, wyciągniętą na jedwabnej kołdrze, i twarz suchą także, do rzeźby z kości słoniowej podobną i świecącą dwojgiem siwych, ostro połyskujących oczu. Były one bezsenne. Darwid wzrokiem roztargnionym wodził po sypialni, nad którą, w bladem świetle lampy, zdawały się unosić dwie piękne główki kobiece, odbijające się i powtarzające w zwierciadle przeciwległem. Był to najpewniejszy i najpiękniejszy Greuze. W zdobyciu tych arcydzieł, Darwid wysokością ofiarowanej za nie sumy, ubiegł był kilku wysoko stojących ludzi; tryumfował wówczas i cieszył się. Ale teraz, bezsenny wzrok jego z roztargnieniem przesuwa się po tych klejnotach sztuki. Noc spędzona w resursie, zamiast rozerwać go i uspokoić, znudziła i rozdrażniła. Zaszczytny partner jego był nudziarzem i w dodatku gburem. Nigdy nie zadawałby sobie przymusu grywania z nim, gdyby stosunek ten nie był zaszczytnym i — co ważniejsza — potrzebnym. Kobiety mają przysłowie: il faut souffrir pour être belle; dla mężczyzn zmienić trzeba tylko ostatni wyraz: il faut souffrir pour être puissant. Ale zaczyna go to już nudzić i przedewszystkiem męczyć. Teraz dopiero po położeniu się do łóżka, czuje, że jest zmęczony. Spać nie może. Sypia źle już od kilku tygodni, od czasu gdy ten nieszczęsny list... Przy tem wspomnieniu w piersi Darwida poruszył się kłąb węży, ale na utajone legowisko zepchnął go syknięciem: «Głupstwo!» I długo, niespokojnie myśleć począł o tym człowieku, wysłanym dla interesu ważnego, a który nie powracał.
Może szansa nie dopisze mu tym razem, a pole pracy i wielkich z niej zysków pochwyci inna ręka. Wie o tem, że ma współzawodników i wrogów; zazdroszczą mu i kopią pod nim dołki. No, da on sobie z tem radę, tylko że wolałby już — co? Sam nie wie... Może — odpocząć. Pojechać do Włoch, do Szwajcaryi, na czas jakiś... Po co? Sztuki i natury niezbyt jest ciekawy, zakochać się w nich nie miał czasu. Bez zajęcia, nudziłby się wszędzie, i trzeba zresztą te sprawy rodzinne zakończyć. Maryana poskromić musi i małżeństwu Ireny z baronem Blauendorfem zapobiedz. Stoczy walkę z synem i córką. Tylko z maleńką Karą walczyć mu nie trzeba. Śliczna i łagodna. Ma główkę przewróconą także, ale na sposób inny, milszy. Bardzo przywiązana do niego, kochane dziecko! Wątła... Musi rozmówić się o niej z lekarzem. Może do Włoch ją wysłać... Z kim? z matką? Nie pozwoli na to nigdy. To dziecię do niego należy. Sam z Karą pojedzie. Ale w takim razie, co się stanie z antrepryzą?
W głębi mieszkania, za ścianami, rozległy się dźwięki metaliczne, basowe. Zegar wybijał godzinę piątą.
W głębi mieszkania, na dalekim jego końcu, w pokoju oświetlonym błękitną lampką nocną, ozwał się słaby, suchy kaszel, i szczupła, wysoka dziewczyna, w bieliźnie pełnej haftów, usiadła wśród błękitnej i białej pościeli.
— Miss Mary! Miss Mary! — z przestrachem w głosie zawołała.
Z sąsiedniego pokoju, głos przyjemnie brzmiący i trochę zaspany, odpowiedział pytaniem:
— Nie śpisz, Karo?
— Spałam. Kaszel mię obudził, ale to dobrze, bo miałam straszny sen. Śniło mi się, że ojczulek i mama...
Nagle urwała, i choć nikt na nią nie patrzał, drobną twarz schowała w błękitnej kołdrze. Jej też tylko szeptem powierzyła koniec snu swego.
— Gniewali się z sobą... tak okropnie się gniewali... Ira obejmowała mamę... Maryś odchodził gwiżdżąc... a ja uczepiłam się tatki i tak płakałam, płakałam...
Istotnie, od snu tego oczy jej teraz jeszcze były całe we łzach. Wyciągnęła się jednak na pościeli i z głową na poduszkach myślała chwilę, aż znowu zawołała:
— Miss Mary! czy śpisz?
— Nie, droga, czy potrzebujesz czego?
Kara podniesionym głosem mówić zaczęła:
— Ogromnie, ogromnie chcę, Mary, pojechać z tobą do Anglii, do twoich rodziców. O, Boże, jakbym pragnęła być kiedy u twoich rodziców, w tem probostwie, gdzie twoje siostry uczą ubogie dzieci i pielęgnują chorych, a twoja matka gotuje przy kominku herbatę dla twego ojca, wracającego do domu po świętych kazaniach. O, Mary, gdybyśmy tam z tobą kiedy pojechać mogły! Tam tak dobrze!
W błękitnem świetle i ciszy nocnej, cienki głos jej przypominał szczebiot skowronka.
— Pojedziemy tam kiedykolwiek, droga! Rodzice twoi pozwolą, i pojedziemy. Ale teraz śpij spokojnie.
— Dobrze, miss Mary, będę spała. Dobranoc, miss Mary... Moja droga, dobra Mary!
Kilka minut leżała spokojnie, zamyślona, aż znowu usiadła na pościeli, kaszląc. Gdy kaszel przeminął, ozwała się po cichu:
— Miss Mary! Mary!
Nie było odpowiedzi.
— Śpi — szepnęła, a po chwili obejrzała się i jeszcze ciszej zawołała:
— Puf! Pufik!
Na to wołanie, z poblizkiego sprzętu zeskoczył szary pinczerek i w mgnieniu oka znalazł się na pościeli.
Kara gładziła jedwabistą szerść pieska i chyląc się ku niemu, szeptać zaczęła.
— Pufik! Pufik! piesek kochany! leż tu! śpij sobie!
Położyła się, pieska na piersi, prawie pod samą brodą umieściła i z ręką na jego sierści, z szeptem: «Pufik, dobry Pufik!» usnęła.
Wtedy ozwał się turkot doróżki, szybko i z hałasem przed dom zajeżdżającej, i znowu powstały w domu ciche ruchy i odgłosy. Na wschody wstępowali dwaj mężczyźni, z których jeden starszy, w starannie wygładzonym, ale trochę zniszczonym kapeluszu i w modnem, lecz trochę zniszczonem futrze, zniżonym głosem do drugiego mówił:
— Tak, tak! c’est quelque chose d’inouï! kazał mi zerwać z tobą wszystkie stosunki i przestać bywać w jego domu.
— Tysiąc nocy i jedna! Skądże to? dlaczego? — zawołał drugi.
Nagle zatrzymał się pośród wschodów i wpół drwiąco, wpół z politowaniem na towarzysza patrząc, zapytał:
— Czyżby dowiedział się?
Kranicki twarz odwrócił.
— Mój Marysiu... z tobą... o tem...
— Malowane garnki! — zaśmiał się Maryan. — Czy bierzesz mię za mego pradziadka? Cóż? dowiedział się?
Z czerwonemi plamami na policzkach i czole, Kranicki twierdząco powiekami mrugnął.
— Sapristi! — zaklął Maryan i zaraz roześmiał się znowu.
— I dlatego? za to? Czyżby i on wierzył w malowane garnki? Miałem go za człowieka nowego!
— Hélas! — westchnął Kranicki.
Szli chwilę w milczeniu, minęli pierwsze piętro domu. Kawalerski apartament Maryana znajdował się na drugiem.
— Żal mi ciebie, mon bon vieux, żal ogromnie — zaczął znowu młody Darwid. Tak się z tobą zżyłem, tak przywykłem... Będziesz miał przykrości i biedna mama także... Skąd mu się to wzięło? Człowiek tak rozumny! Myślałem, że ma głowę lepiej wywentylowaną...
Nie mógł dokończyć, bo Kranicki u samych drzwi mieszkania na szyję mu się rzucił. Płakał. Batystową i woniejącą chustką ocierając oczy, mówić zaczął:
— Mój Marysiu, ja tego ciosu nie przeżyję! Ja tak was wszystkich kocham... ty... dla mnie... jak brat młodszy.
Usiłował całować go, ale Maryan usunął się od uścisku i łez, których wilgoć z przykrością uczuł na twarzy.
— Mais c’est absurde! — zawołał. — Mamy dlatego zrywać z sobą stosunki, że się one komuś nie podobają! Czy jesteśmy niewolnikami? Śmiej się z tego, mój drogi, i przychodź do mnie, jak zawsze przychodziłeś, a dziś u mnie przenocuj, bo ciężko ci już będzie iść do domu, tak późno!
Pocisnął guzik elektrycznego dzwonka, a gdy natychmiast drzwi się otworzyły, w progu rzekł do towarzysza:
— Znakomicie aryetkę tę z «Kawaleryi» śpiewa Bianca, nieprawdaż? La, la, la...
Chciał zanucić, ale głos mu nie dopisał. Więc za zamykającemi się drzwiami zniknął, wygwizdując aryetkę, którą tylko co słyszał na kolacyi u sławnej śpiewaczki.
Na dole, dwa zegary, jeden po drugim, wydzwoniły godzinę szóstą. Przez wielkie okna, z ulicy okrytej śniegiem, do mieszkania począł wstępować świt. Było to jakby powolne i stopniowe rozchylanie się czarnej zasłony, z za której coraz wyraźniej występowały sprzęty, obrazy, zwierciadła, świeczniki, wazy, kobierce, plusze, mory, politury, pozłoty, mozaiki, bambusy, kość słoniowa, porcelana. Aż wszystko to, stanąwszy w pełnem świetle poranku zimowego, poczęło jak koncha perłowa przelewać rozmaite barwy i połyski, a ze ścian i sufitów na błyszczące posadzki kapać odbiciami złota.
Na schody okryte kobiercem, przyozdobione lampami i posągami, Kranicki wchodził w trochę zniszczonem futrze z kosztownym kołnierzem, w błyszczącym kapeluszu, krokiem swobodnym i ze swobodnym uśmiechem pod starannie zakręconym wąsem. Bo schody to prawie ulica. Ludzie zstępują z nich i wstępują na nie, a gdziekolwiek spotkać można ludzi i ich oczy, tam swoboda, pewność siebie, elegancya są jedenastem przykazaniem boskiem, którego Mojżesz tylko przez niepojęte jakieś zapomnienie do dekalogu wciągnąć zaniedbał.
Wszedłszy do przedpokoju, rzucił na ręce lokaja futro, z pod którego rozlała się woń wybornych perfum. Z kieszeni surduta wyglądał brzeżek kolorowej chusteczki do nosa. Przed zwierciadłem poprawił włosy, gęste jeszcze nad czołem, a z tyłu głowy świecące małą okrągłą łysiną i z kapeluszem w ręku, krokiem sprężystym, pewnym siebie, wszedł do salonu. Tylko dwie czerwone plamy mąciły nad brwiami białość czoła lekko pomarszczonego i źrenice piwne, zwykle błyszczące lub przymilone, okryte były mgłą.
We drzwiach przeciwległych tym, przez które wchodził Kranicki, pod czerwoną draperyą firanki, z otwartą książką w ręku stała Irena. Kranicki szedł ku niej z tem charakterystycznem, lekkiem kołysaniem się postaci, z którem eleganci zwykli są zbliżać się do kobiet i elastycznie pochyliwszy się, rękę jej pocałował.
— Czy można? — zapytał, przymilonem spojrzeniem drzwi dalszych pokojów wskazując.
— Proszę, niech pan wejdzie. Mama jest w swoim gabinecie.
Ukłon i dźwięk głosu Ireny zawierały w sobie tyle tylko uprzejmości, ile jej najkonieczniej wymagała przyzwoitość, ale Irena była taką zawsze i dla wszystkich. Chłód bił od niej i tak obojętne, że czasem aż wzgardliwe lekceważenie ludzi i rzeczy. Jednak, gdy Kranicki z kapeluszem w ręku przebywał dwa salony, wiodła za nim wzrokiem, w którym obok niepokoju, malowało się uczucie życzliwe, a więcej może jeszcze litościwe. Do widoku jego przywykła od dzieciństwa; był łagodny, usłużny jak niewolnik i jak przyjaciel powolny na życzenia i uważny na potrzeby nietylko pani tego domu, lecz każdego z jej dzieci. Miał w sobie ciszę i delikatność ludzi, którzy nie czują się warci posiadanego dobra i drżą wiecznie, aby go nie utracić. Miał przytem talent pięknego czytania w kilku językach. Od lat kilku Irena nie pamiętała wieczorów milszych nad te, których nie zabierały im stosunki światowe i które razem z tym człowiekiem spędzała w pokoju matki. Czasem w domowych zebraniach tych brały udział Kara i miss Mary; czasem także, choć coraz rzadziej, ożywiała je obecność Maryana, który w przestankach czytania żartował z matką i siostrami, a z Kranickim prowadził sprzeczki o rozmaite kierunki i smaki w literaturze. Najczęściej jednak Kara zajęta była lekcyami, Maryan światem, a ona tylko i Malwina, z kunsztownemi robotami w ręku, spokojne i zamyślone, słuchały tego dźwięcznego, męskiego głosu, który z doskonałem zrozumieniem i odczuciem czytał arcydzieła ludzkiej myśli i poezyi. W wieczory takie, niekiedy, Irenę ogarniały marzenia o jakichś ciszach wielkich, czystych, ciepłem serdecznem owianych, od huku ulic, szelestu jedwabi, zgiełku słów marnych, których próżnię i fałsz przeniknęła, oddalonych; ale zaraz mówiła do siebie: «Malowane garnki, idylle! tego wcale niema!» — i taki gest czyniła, jakby z nad głowy opędzała pięknego motyla, o którym była pewną, że jest tylko widmem-motylem. Dziś, z drobnych spostrzeżeń powstał w niej domysł, że coś niezwykłego zaszło i jeszcze zajść musi, była więcej niż kiedy sztywna i chłodna, z gorącą iskrą niepokoju w głębi przejrzystych, siwych źrenic. Miała na sobie obcisłe ubranie sukienne, z krojem stanika trochę męskim, a u wierzchu czaszki węzeł japoński z ognistych włosów, przebity szpilką ze stalowymi połyskami. W ręku trzymała otwartą książkę, z którą też zaczęła zwolna przechadzać się po dwóch dużych salonach. Wzrok jej nie podnosił się z nad książki, ale kart jej nie przewracała wcale. U jednych drzwi zawracała się zaraz, u innych, zamkniętych, przystawała na kilka sekund i wtedy dolatywał ją szmer rozmowy, toczonej za drzwiami, przez dwa zniżone głosy. Nie chciała słyszeć nic z tej rozmowy, o, nie chciała! Jakże dawno już usiłowała być ślepą, głuchą, a nieraz tak martwą, aby żaden rzut oka, żadne drgnienie twarzy nie zdradziło w niej posiadania wzroku i słuchu! Ale teraz, ilekroć dźwięk głośniejszy z za drzwi zamkniętych uszu jej doleciał, stawała jak wryta i powieki jej mrugały, jak wiatrem wstrząsane liście. Oddawna już przychodziło jej na myśl, że może kiedykolwiek stać się w domu coś strasznego, coś, na co ona nie będzie już mogła pozostać ślepą i głuchą. Może stanie się dziś właśnie?... Powolnym, równym krokiem, po błyszczącej posadzce, pomiędzy purpurą, błękitem i różnymi odcieniami białości, które napełniały dwa salony, chodziła od jednych drzwi do drugich, ze wzrokiem utkwionym w książkę, w obcisłem swem ubraniu, więcej niż kiedy sztywna i chłodna, z twarzą szczupłą i nieruchomą, nad którą długa szpilka wyrzucała z włosów metaliczne błyski.
Nagle, za innemi drzwiami, z za których dochodził dotychczas dźwięk rozmowy, przez dwa głosy kobiece po angielsku prowadzonej, rozległ się wybuch srebrnego śmiechu, drzwi otworzyły się z trzaskiem i do salonu, na którego purpury i białości słońce zimowe rzucało złote wstęgi, wpadła para szczególna. Była to piętnastoletnia dziewczyna w jasnej sukni, jasnowłosa, różowa i wysoka, która nizko pochylając się trzymała za przednie łapki szarego pinczerka i razem z nim okrążać zaczęła sprzęty salonu krokiem walcowym, przyczem nuciła modnego walca: La, la, la! La, la, la! Para drobnych stópek w wytwornych pantofelkach i para kosmatych łapek zwierzęcych, zwijały się po błyszczącej podłodze, dokoła szezlągów, stoliczków, kolumn z wazonami, prędko, prędko, aż we drzwiach następnego salonu spotkały się z Ireną. Kara podniosła z ziemi pieska, wyprostowała się, i oczy jej spotkały dziwne spojrzenie siostry. Irena kilka razy zamrugała powiekami, jakby przykre jakieś światło wzrok jej uderzyło:
— Jaka ty zawsze wesoła jesteś, Karo!
— Ja? — zawołała dziewczynka. — A tak... rozśmieszył mnie Pufik i... słońce dziś tak ładnie świeci. Prawda, Iro, że dzień jest śliczny? Czy zauważyłaś, jakie iskry brylantowe błyszczą na śniegu? Drzewa w szronie całe... Pójdziemy z miss Mary na przechadzkę... Pufika wezmę z sobą, tylko okryję go czapraczkiem, który wczoraj haftować skończyłam. Czy mama zdrowa?
— Dlaczego pytasz o zdrowie mamy?
— Bo jak oddawałam «dzień dobry», zdawało mi się, że jest chorą... taka była blada... blada! Pytałam się, ale powiedziała, że nic, że zdrowa... Jednak mnie się zdaje...
Irena prawie opryskliwie przerwała:
— Niech ci się nic nie zdaje! Domysły takich dzieci jak ty najczęściej nie mają sensu. Dokąd idziesz?
— Do ojczulka.
Oczyma na drzwi do pokojów matki wskazała.
— Czy tam... ten pan?
Nie wiedzieć dlaczego wymówiła to zniżonym głosem. A Ireny głos brzmiał prawie twardo, gdy zapytała:
— Jaki pan?
— Pan Kranicki?
Teraz ponsowe, drobne wargi na mgnienie oka i pomimowoli zarysowały linię krzywą, poczem, pochylając się ku siostrze, szeptem prawie zaczęła:
— Powiedz mi, Iro, tylko prawdę, czy ty... czy ty... lubisz tego pana... Kranickiego?
Irena zaśmiała się głośno, swobodnie, tak, jak nie śmiała się prawie nigdy.
— Śmieszna jesteś!... Ach, jakie z ciebie zabawne jeszcze dziecko! Dlaczegóżbym miała go nie lubić? Przecież to nasz taki dawny i dobry znajomy!
I wracając do zwykłej sztywności, dodała:
— Zresztą, ty wiesz, że ja nikogo bardzo nie lubię.
— Ani mnie? — pieszczotliwie zapytała Kara, ponsowemi usty dotykając bladego policzka siostry.
— Ciebie... trochę! Ale idź już sobie. Przeszkadzasz mi czytać...
— Pójdę. Chodźmy, Pufiku... chodźmy!
Z pieskiem na ręku odeszła, ale we drzwiach stanęła i zwracając się do Ireny, nieco naprzód podana, stłumionym głosem zawołała:
— Bo ja go nie lubię... sama nie wiem za co, ale nie lubię. Dawniej lubiłam, ale od jakiegoś czasu nie lubię, nie znoszę, nie cierpię... sama nie wiem za co!
Przy ostatnich słowach okręciła się swawolnym ruchem i poszła dalej. Irena szepnęła nad książką:
— Sama nie wie! Nie wie! Dlatego tańczyć może z pieskiem! Jakie to szczęście być pastuszkiem!
Mała, idąc, zaczęła znowu nucić, ale w pobliżu drzwi ojcowskiego gabinetu umilkła i stanęła. Z gabinetu doszedł ją gwar kilku rozmawiających głosów męskich. Spuściła głowę i szepnęła:
— U ojczulka goście!... cóż my teraz zrobimy, Pufku? jakże my tam wejdziemy?
Po chwili namysłu i wahania, cichutko prześliznęła się pod draperyą portyery i w mgnieniu oka siedziała już na nizkim taborecie, stojącym za wysoką etażerką, pełną książek, która przy drzwiach umieszczona, tworzyła ze ścianą wązki trójkąt. Był to kątek wyborny, prawdziwe asylum, do którego dostać się mogła niedostrzeżona, które też przedtem już tu sobie upatrzyła. Książki na etażerce ustawione zasłaniały ją w zupełności przed wszystkimi, pozostawiając jednak drobne szczeliny, przez które ona mogła widzieć wszystkich. Ile razy znajdzie u ojca gości, wprost od drzwi, jednym cichutkim krokiem wsunie się tu, gości przeczeka i gdy pójdą sobie, z ojcem trochę porozmawia.
Dokoła okrągłego stołu, pełnego książek, map, broszur, na rozłożystych fotelach siedziało kilkunastu ludzi, rozmaitych wzrostów i wieków, z kapeluszami w ręku. Nie były to interesy, ale wizyty: krótsze lub dłuższe, ale ciągle ustępujące miejsca innym, nadchodzącym nieustannie, a raczej napływającym, jak fala za falą. Jedni wychodzili, drudzy wchodzili. Uściśnienia rąk, mniej lub więcej nizkie ukłony, grzeczne i wyszukane słowa, coraz rwące się i znowu nawiązujące rozmowy o rzeczach poważnych i ważnych, o polityce europejskiej, sprawach miejscowych wyższego rzędu, zagadnieniach społecznych, zwłaszcza natury ekonomicznej i finansowej.
Głos Darwida przyciszony, a jednak jasny i metaliczny, rozchodził się po gabinecie, słuchany przez wszystkich z uwagą prawie nabożną; wogóle, nad tym wciąż zmieniającym się tłumem ludzi Darwid zdawał się panować słowem, gestem, oczyma zimno i przenikliwie błyszczącemi z za szkieł binokli. Z człowieka tego wydobywał się pewien gatunek siły, która uczyniła go tem, czem był, a świat ulegał jej urokowi, bo była to siła, wytwarzająca przedmiot najpowszechniejszych i najnamiętniejszych pożądań — bogactwo. Ale i on sam uczuwał w tej chwili całą jej potęgę. Kiedy u drzwi gabinetu, oznajmiane przez lokaja, rozlegały się imiona głośne starożytnością, dostojeństwem, sławą, którą daje nauka i talent, doświadczał uczucia takiego, jakiego zapewne kot głaskany po grzbiecie doświadczać musi. Czuł głaszczącą go dłoń losu i rozkoszy, którą mu to sprawiało, stawał się coraz wiecej uprzejmy, mowny, jaśniejący pewnością sądu i łatwością słowa. Pychy najlżejszej znać w nim nie było, tylko blask gloryi, bijącej z wygładzonego czoła i tajemne uczucie apoteozy, które pod stopy wsuwało mu piedestał niewidzialny i czyniło go wyższym, niż był istotnie.
W pewnej chwili, do gabinetu weszło kilku ludzi prawie uniżonych i zarazem prawie uroczystych. Była to delegacya od znanego w tem mieście stowarzyszenia filantropijnego, przybywająca z prośbą o udział w jej czynnościach pieniężnych i czynnych. Darwid zaczął od ofiarowania znacznej sumy pieniężnej, ale udziału czynnego odmówił. Nie miał czasu, ale gdyby nawet miał czas, z zasady wszelkim czynnościom filantropijnym był przeciwny. Filantropia pięknie świadczy o tych którzy się jej poświęcają, ale klęskom trapiącym ludzkość nie zapobiega; owszem, utrwala istnienia bezużyteczne i wytwarza premia dla niedołęstwa i próżniactwa.
— Wytężanie sił, panowie, tylko wytężanie wszystkich sił do pracy niezmordowanej i żelaznej, może wybawić ludzkość od trapiącego ją raka nędzy. Gdyby za niczyimi plecami nie stała żadna pomoc, niczyje ręce nie opadałyby bezczynnie, wszyscy wytężaliby siły i nędza zniknęłaby ze świata.
Wśród obecnych, ostrożne i niezmiernie grzeczne, podniosły się jednak zaprzeczenia:
— Słabi, kalecy, opuszczeni starcy i dzieci...
— Filantropia — odparł Darwid — nie zapobiega istnieniu tych odpadków społecznych, tylko je przedłuża i utrwala.
— Jednak, te odpadki mają żołądki głodne, serca smutne i dusze — naszym równe.
Z rozwarciem dłoni, pożałowanie wyrażającem, Darwid odpowiedział:
— Cóż robić? Na świecie muszą być zwycięzcy i zwyciężeni, a im prędzej ci ostatni zgładzeni są ze świata, tem lepiej dla nich i dla świata.
Na twarzach kilku obecnych rozlał się wyraz niesmaku, jednak milczeli, a najstarszy, powstając, z najmilszym w świecie uśmiechem sprzeczkę zakończył:
— Gdyby jednak filantropia posiadała wielu takich jak pan patronów, czynności jej naprawiałyby nieraz niesprawiedliwość losu...
— Nie nazywajmy losu niesprawiedliwym — z uśmiechem odrzucił Darwid — gdy sprzyja sile, a gnębi niedołęstwo. Owszem, jest on w tem działaniu swem dobroczynnym, bo utrwala to, co życia jest godnem, a niszczy, co niepotrzebne.
— To pewna, że dla pana okazał się sprawiedliwym i należy mu się za to od nas wszystkich wdzięczność — spiesznie zakończył spór najstarszy z delegacyi.
Przytem, w obu dłoniach trzymając rękę Darwida, wstrząsał ją w uściśnieniu serdecznem, a siwa głowa jego i twarz zorana zmarszczkami chyliła się w głębokim ukłonie. Dla tych, nad którymi litowało się jego poczciwe serce, unosił stąd dar tak znaczny, że pomimo słów, na które się nie zgadzał, uwielbienie i wdzięczność jego były zupełnie szczere.
Nakoniec pokój opustoszał zupełnie i na ustach Darwida osiadł uśmiech podobny do kolącej szpilki. I pocóż wysypał taką dużą garść pieniędzy na to, co mu było obojętne, czego potrzeby nie uznawał? Cóż! Zwyczaj, stosunki, opinia publiczna, wyrażająca się w ustnem i drukowanem słowie! Komedya! Nędza! Spochmurniał, zmarszczki pomiędzy brwiami zaczęły się mu pogłębiać, gdy usłyszał za sobą lekki szelest. Obejrzał się i zawołał:
— Kara! Skąd się tu wzięłaś? A! w tym kątku, za temi książkami siedziałaś! Trzeba być taką jak ty trzcinką, aby wcisnąć się w tę szczelinę! Czego chcesz, maleńka?
Uśmiechał się do córki, ale wzrok jego zwracał się ku stojącemu w rogu pokoju zegarowi. Kara zaś, z powagą na różowej twarzy, wyciągnęła ku niemu tylko co obudzonego i jeszcze zaspanego pieska.
— Przedewszystkiem, ojczulku, proszę pogładzić Pufka... Pufik ładny jest i grzeczny; niech ojczulek choć raz go pogładzi.
Z roztargnieniem powiódł kilka razy dłonią po jedwabistym grzbiecie pinczerka.
— Już pogładziłem — rzekł. — A teraz, jeżeli nic innego nie masz mi do powiedzenia, to...
— «Nie mam czasu!» — śmiejąc się, dokończyła i opuściwszy Pufka na fotel, obu ramionami ojca oplotła.
— Nie puszczę! — zawołała — musi tateczko darować mi kwadrans, dziesięć minut, ośm, pięć minut czasu. Będę mówiła prędko, prędko! Czy nic więcej nie mam do powiedzenia? Ależ mnóstwo rzeczy! Siedziałam sobie w kątku, patrzałam, słuchałam i nie rozumiem, tateczku, po co tylu ludzi do ciebie przychodzi? Kiedy się na to wszystko patrzy z kątka, to takie śmieszne! Wchodzą, kłaniają się...
Tu poskoczyła ku drzwiom i zaczęła ruchami, gestami, mimiką odgrywać to, o czem mówiła. Pufik poskoczył za nią i stojąc na środku pokoju, oczu z niej nie spuszczał.
— Wchodzą, kłaniają się, ściskają twoją rękę, ojczulku, siadają, słuchają...
W męskiej pozie usiadła na fotelu i drobne rysy ułożyła w wyraz głębokiej powagi. Pufik z oczyma w nią wlepionemi zaszczekał.
— Albo tak...
W mgnieniu oka zmieniła minę, z uważnej i skupionej, na gapiowatą.
— Potem...
Zerwała się z fotelu. Pufik porwał się także i drobnymi zębami pochwycił brzeg jej sukni.
— Wstają, kłaniają się znowu, mówią wszyscy to samo: «Mam honor!... Będę miał honor!... Pragnę mieć honor!» Szast! szast! szast!
Kłaniała się po męsku, drobne stopy w pantofelkach zsuwając i rozsuwając, a Pufik wstrząsał brzegiem jej sukni, odskakiwał, wydawał kilka szczeknięć i znowu zębami chwytał ją za suknię.
— Puf, nie przeszkadzaj! Puf, idź sobie! Szast! szast! wychodzą, a inni wchodzą i kłaniają się... Znowu: «Mam honor!... Pragnę mieć honor!» Pufik, idźże sobie!... Ściskają cię, ojczulku, za ręce!... O, Boże, zmęczyłam się!
Od szybkich ruchów i prędkiego mówienia oddech jej stał się przyspieszonym, jaskrawy rumieniec twarz okrył, zakaszlała i kaszląc znowu objęła ojca ramionami.
— Niech tateczko nie ucieka! Wiele mam do powiedzenia. Będę prędko mówiła.
Darwid stał przedtem pośrodku pokoju i żywe poruszenia jej ścigał wzrokiem, z pobłażliwym zrazu, a potem coraz weselszym uśmiechem. Wezbrane życie biło z tego dziecka, spryt także, umiejący przenikać ludzi i rzeczy, wrażliwość niezmierna, czyniąca z niej instrument z mnóstwem strun, wiecznie drgających. Dziwnie przypominała matkę z czasów jej młodości. Gdy zakaszlała, Darwid objął ją ramieniem.
— Nie spiesz się tak, nie mów tyle, mów mniej, usiądź!
— Nie mam czasu, ojczulku, mówić powoli... nie mogę siadać... bo zaraz uciekniesz... Muszę trzymać cię i spieszyć! Chcę, abyś mi powiedział, po co tak wielu ludzi do ciebie przychodzi i ty nawzajem do nich jeździsz? Czy ty ich kochasz? Czy oni cię kochają? Czy ci z nimi przyjemnie i wesoło? Czego oni od ciebie chcą? Co z tego wynika? Przyjemność, czy korzyść? A czyja korzyść: ich czy twoja? Może jeszcze kogo innego? Na co to wszystko? Nieprawdaż, że te wizyty przypominają teatr? Byłam przecież nieraz w teatrze... Tu, jak w teatrze, każdy gra jakąś rolę, układa się, robi miny... nieprawdaż? Po co? Czy ty to lubisz, ojczulku? Proszę mi tylko na wszystko, na wszystko odpowiedzieć, bo ja chcę, chcę, abyś ty, tateczku, był mistrzem moim, światłem mojem... Ty taki rozumny, uwielbiany, wielki!
Zapał roziskrzał ciemne jej źrenice, ku twarzy ojca wzniesione. Darwid suchą dłonią głaskał jej blado-złote włosy.
— Dzieciaku! — rzekł — maleńka!...
Po chwili dodał:
— Czy ty jesteś dzikuskiem, z Afryki lub z Australii przywiezionym, że o takie rzeczy zapytujesz? Patrzysz na nie przecież od dzieciństwa. Czy nie widziałaś mamy, przyjmującej zawsze mnóstwo wizyt?
— Tak, tak, ojczulku, ale mama bawi się i wprowadza w świat Irę... A tobie po co? Czy bawisz się także?
— Gdzież tam! — uśmiechnął się: — nudzi mię to najczęściej, chociaż skąd inąd przyjemność sprawia.
— Jaką?
— Ty tego nie rozumiesz jeszcze. Stosunki, stanowisko w świecie, znaczenie...
— A na co ci, ojczulku, znaczenie? Dlaczego pragniesz wysokiego znaczenia w świecie? Jaką korzyść sprawia to znaczenie? Czy ono daje szczęście? Widzisz, ojczulku, ja znam jedną taką historyę... Ojciec miss Mary, pastor anglikański, ma parafię w takim głuchym, ubogim kącie, gdzie niema wcale znaczących i bogatych ludzi, tylko jest mnóstwo biednych i nieoświeconych... Więc on tylko pomiędzy tymi biedakami ma znaczenie, to jest nie ma żadnego znaczenia, a jednak jest taki szczęśliwy i wszyscy tam tacy szczęśliwi! Kochają się, żyją razem... Tak ciepło, jasno w tym domku pastora, stojącym pomiędzy staremi drzewami!... Miss Mary odjechała stamtąd, aby trochę pieniędzy zebrać dla najmłodszej siostry, którą bardzo kocha. Dobrze jej tu, ale tęskni do nich i tyle mi zawsze o nich opowiada, a ja kiedykolwiek poproszę cię, tateczku, abyś pozwolił mi z miss Mary pojechać do Anglii, do tej ubogiej parafii wiejskiej i zobaczyć to wielkie, ciepłe, jasne szczęście, które tam panuje!
Teraz łzy, jak brylanty, świeciły w roziskrzonem złocie jej oczu, a Darwid, ramieniem otaczając wątłą jej kibić, stał milcząc, owładnięty zadumą kamienną. To dziecko, na zapytaniach swych, jak na nici, spuszczało myśl jego na dno rzeczy, którego przedtem nie oglądał nigdy. Czasu nie miał. Mógłże jej powiedzieć, że wysokie znaczenie w świecie głaszcze próżność, pochlebia dumie, dopomaga nieraz w prowadzeniu interesów ku końcom pomyślnym, to jest, ku pieniężnym zyskom? Mógłże sam przed sobą wyznać, że ów pastor anglikański, w cichej parafii pod staremi drzewami, wydał mu się nagle, w tej chwili, człowiekiem bardzo szczęśliwym!... Po chwili rzekł:
— Tak być musi. Szczęście i nieszczęście innemi są dla ludzi ubogich, a innemi dla bogatych.
Spojrzał na zegar.
— A teraz...
— «Już nie mam czasu!» — zaśmiała się Kara. — Nie, nie, ojczulku, jeszcze dwie minuty, minuta... jeszcze o coś zapytam...
— Jeszcze będziesz pytała! — zawołał ze śmiechem takim, jakim nie śmiał się prawie nigdy.
— Tak, tak!... nawet o coś ważniejszego jeszcze, niż tamto! Jestem o to niespokojna... tak mię to boli...
Przestępowała ze stopy na stopę i z całej siły obejmowała ojca, jakby lękając się, aby nie uciekł.
— Czy tateczko naprawdę mówił, że biednych, głodnych, smutnych nie trzeba wspierać, ani pocieszać, tylko trzeba ich opuszczać, aby sobie jak najprędzej poumierali? Jak ojczulek to mówił, mnie się zrobiło tak jakoś... źle... Mama i Ira oddawna utrzymują dwoje staruszków takich siwych, ślicznych, do których i ja często z miss Mary chodzę. Czy mama i Ira źle robią? Czy trzeba tak zrobić, aby oni sobie co najprędzej z głodu umarli?... Brrrr! straszno! Czy tateczko tak myśli naprawdę, czy dlatego tylko tak mówił, aby prędzej odczepić się od tych panów? Ty, tateczku, dobry, najlepszy, kochany, złoty! Czy naprawdę tak myślisz, czy... aby odczepić się? Proszę mi powiedzieć, proszę!...
Tym razem wzrok jej wpijał się mu w twarz z blaskiem prawie gorączkowym, a on znowu stał milcząc, pełen zdziwienia. Dlaczegóż usta otworzyć się mu nie mogły dla wypowiedzenia przed tem dzieckiem tego, co było najgłębszem jego przekonaniem?
Ze snopem zmarszczek pomiędzy brwiami, bez uśmiechu, rzekł:
— Aby odczepić się. Mówiłem to, chcąc co prędzej odczepić się od tych panów.
Stópki Kary z radości po kilka razy uderzyły o posadzkę.
— Tak, tak! pewną tego byłam! Mój najlepszy, kochany!...
A on, głaszcząc ją po włosach, mówił:
— Trzeba być dobrą. Bądź zawsze dobrą... Utrzymuj przy życiu siwych, ślicznych staruszków. Nie zabraknie ci na to pieniędzy...
Całowała jego ręce; nagle wzrok jej upadł na biurko ojcowskie i krzyknęła:
— Pufik! Pufik! gdzie wlazłeś! Masz tobie! Wlazł na biurko i zrobi jeszcze jaką szkodę!
Na wielkiem biurze słynnego aferzysty, u szczytu wysokiego stosu papierów, popielaty pinczerek siedział z pyszczkiem przytkniętym do szyby okna i warczał na przelatujące z głośnem krakaniem wrony. Po gabinecie tak poważnym, że prawie uroczystym, gamą srebrnych tonów rozległ się śmiech Kary.
— Spójrz, ojczulku, jak on się gniewa! Na wrony tak się gniewa! O, jak mu się pyszczek w górę podnosi, gdy która przelatuje! Widzisz, ojczulku?
— Widzę, widzę! pierwszy to raz tak szanowny pomocnik gospodaruje na mojem biurku. Ach, ty maleńka!
Otoczył ją ramieniem i przycisnął do piersi krótko, ale silnie. W tej samej chwili przemknęło mu po głowie przypomnienie rzeczy widzialnej niegdyś i nieważnej: złotego promienia, który wybłysnął z za chmur, rozdarł je i odkrył smugę czystego błękitu. Widział to niegdyś przez okno wagonu, machinalnie, tak jak się widzi mnóstwo rzeczy obojętnych. Teraz przypomniał sobie.
U drzwi przedpokoju lokaj przemówił:
— Konie gotowe!
— Już! — zawołała z żalem Kara.
— Jesteś małą bałamutką — patrząc na zegarek, rzekł Darwid. — Już przed kwadransem powinienem był wyjechać z domu.
Pobiegła do sprzętu, na którym stał kapelusz jego i podała mu go z niziutkim dygiem. Szybko schyliwszy się, podjęła rękawiczkę, którą upuścił.
— Nie zapomnij zostawić tu Pufika, aby papiery mi uporządkował!
Z tym żartem na ustach wyszedł do przedpokoju, a kładąc futro i zstępując ze schodów, myślał o licytacyi, na którą jechał, aby kupić dom sprzedawany za długi: wyborny interes!
Szwajcara, który otwierał przed nim drzwi od ulicy, zapytał:
— Pan Maryan w domu?
Szwajcar wiedział od lokajów, że młody pan śpi jeszcze.
Jakiż nędzny sposób życia! Trzeba raz pochwycić za cugle tego rozhukanego jelonka! Cóż kiedy nigdy czasu nie ma, chronicznie czasu nie ma! Wsiadając do karety, zawołał na woźnicę:
— Prędko! jak najprędzej!
Za późno wyjeżdża z domu. Zabałamuciło go to dziecko szczebiotem i pieszczotami... Promień słońca!...
Kara zdjęła z papierów ojcowskich Pufika i umieściwszy go jak zwykle na piersiach, prawie pod brodą, spiesznie przechodziła salony. Ona także spóźniła się na lekcyę z miss Mary. W jednym z salonów rozmijała się z Ireną. Powolna przechadzka wysokiej i sztywnej panny, z otwartą książką w ręku, trwała jeszcze. Kara, przechodząc i nie zatrzymując się, przemówiła głosem, w którym brzmiała radość:
— A ja dziś długo, długo rozmawiałam z ojczulkiem!
Irena obojętnie odpowiedziała:
— Dokazałaś tej sztuki!
Kara stanęła, jak wryta. W obojętnym głosie siostry dosłyszała ironię i zdawało się, że stawała do walki z nagle ściągniętemi brwiami i wzrokiem pełnym iskier. Ale Irena, pogrążona w czytaniu, znajdowała się już o kilkanaście kroków. Kara też po kilku sekundach zniknęła za drzwiami pokojów swoich i Miss Mary.
Rysy Ireny, nieco zbyt suche i wydłużone, były wciąż nieruchome, a bladość cery wzmagała na nich wyraz chłodu. Tylko, im więcej czasu upływało, tem większe zmęczenie kładło się na jej spuszczonych powiekach. Ilekroć mijała jedno z okien salonu, szpilka przebijająca u wierzchu głowy węzeł włosów, rzucała w świetle słońca krótkie, ostre błyski.
Nakoniec otworzyły się drzwi gabinetu Malwiny i wyszedł z nich Kranicki, zupełnie inny, niż był, gdy tu przybywał. Plecy miał przygarbione, głowę spuszczoną, czerwone plamy na policzkach i mocno pomarszczonem czole. Wyglądał tak, jakby przed chwilą płakał. Wąsy nawet żałośnie zwisały mu nad starannie ogoloną brodą. Irena stanęła i z książką w opuszczonych rękach na zbliżającego się patrzała. On też kroku przyspieszył i rękę jej pochwyciwszy, spiesznie cicho mówić zaczął:
— Jestem najnieszczęśliwszy z ludzi! Nie wart byłem tak wielkiego dobra, jak... jak... przyjaźń matki pani, więc je tracę. Je suis fini, complètement et cruellement fini! Żegnam panią, panno Ireno... Tyle lat! tyle lat!... Ja was wszystkich tak serdecznie, tak mocno kochałem! Nazywają mnie niektórzy starym romantykiem. Takim jestem. Cierpię. Je souffre horriblement... Życzę pani wszelkiego szczęścia. Może się już nigdy nie zobaczymy. Może wyjadę na wieś. Żegnam panią. Tyle lat! tyle lat! Oh, Dieu!
Z zaczerwienionemi powiekami i więcej, niż przedtem, przygarbiony, odszedł, a na twarz Ireny wytrysnął niepokój ogromny.
— Więc tak! Więc tak! — zaszeptała i jak ptak zerwawszy się z miejsca, jak ptak szybko i cicho salon przebiegła. Niewidzialne skrzydła niosły ją ku zamkniętym drzwiom pokoju matki. Ale gdy wchodziła do tego pokoju, ruchy jej miały już zwykły spokój i dystynkcyę, tylko oczy z niespokojną troskliwością ogarnęły postać kobiecą, leżącą na głębokim fotelu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Malwina płakała cicho, głęboko; łkania jej nie wydawały żadnego dźwięku, tylko rytmicznie wstrząsały plecami, których pochylenie miało taki wyraz, jakby ciężar niewidzialny gniótł je ku ziemi i wtłoczyć miał aż pod ziemię.
Irena cicho przebiegała pokój i z sąsiedniej sypialni przyniosła flakon, z którego trochę płynu na dłoń wylawszy, delikatnymi ruchami dotknęła skroni i czoła matki. Malwina podniosła twarz, wyrazem przestrachu do głębi wstrząśniętą. Możnaby myśleć, że w tej chwili zlękła się widoku córki, ale Irena głosem zupełnie zwykłym, spokojnym, rzekła:
— Bezsenność zawsze mamie szkodzi. Znowu ta nieznośna migrena!
Malwina słabym głosem odpowiedziała:
— Tak, czuję się trochę chorą.
Wstała i usiłowała uśmiechnąć się do córki, ale pobladłe wargi jej drgnęły tylko i powieki od łez nabrzmiałe w dół opadły. Krokiem, któremu usiłowała nadać pewność i równość, szła ku drzwiom sypialni.
Irena postąpiła za nią kilka kroków.
— Mamo!
— Co, moje dziecko?
Usta Ireny kilka razy otworzyły się i zamknęły; zdawało się, że wyjdzie z nich jakiś wykrzyk, ale wyszły tylko słowa, przytłumionym głosem wymówione:
— Może przynieść trochę wina, albo bulionu?
Malwina przecząco wstrząsnęła głową i uczyniwszy kilka kroków, obejrzała się:
— Iro!
Przywoływana już przed nią stała, ale teraz ona z kolei nie mogła wymówić nic. Pochylone jej czoło powoli zapływało rumieńcem aż cicho zapytała:
— Czy... ojciec twój jest w domu?
— Przed kilku minutami słyszałam, jak odjeżdżał.
— Jeżeli po powrocie zechce widzieć się ze mną, powiedz, że na niego czekam.
— Dobrze, mamo.
We drzwiach odwróciła się jeszcze:
— Jeżeli ktokolwiek inny... nie mogę!
Nie zbliżając się, o kilka kroków od matki stojąc w sztywnej postawie modnie ubranej panny, Irena odpowiedziała:
— Niech mama będzie spokojną. Nie odejdę stąd ani na krok i nie pozwolę, aby ktokolwiek przerwał spoczynek mamy. Nawet ojciec, jeżeli zechce... to możeby lepiej jutro!
— O, nie, nie! — z nagłą żywością zawołała Malwina — owszem, jak najprędzej... ojca proś i mnie oznajm... jak najprędzej!
Irena odpowiedziała:
— Dobrze, mamo!
Malwina, drzwi sypialni za sobą zamknęła i kilka kroków uczyniwszy, upadła na klęczki przed bogato usłanem łóżkiem. Wśród sprzętów obitych adamaszkiem pomarańczowej barwy, nad pościelą puszystą od batystów i koronek, wyciągnęła wysoko splecione ręce, z szeptem pełnym łkania:
— Boże! Boże! Boże!
Należała do istot słabych, zarówno jak powietrza potrzebujących dla życia ukochania serdecznego i takiem ukochaniem zarażających się, bez możności oporu. Takiemu też, w chłodzie i pustce bogatych salonów, uległa niegdyś, dawno już temu, tem słabsza, że chwiał nią powiew wiosny życia, wspólnie spędzonej z człowiekiem, ścielącym się jej do stóp. Już wtedy, odrazu, wpadł w nią kamyk, którego ciężar wzrastał, wraz z upływem lat i wzrastaniem dzieci. Ani przez chwilę nie mniemała, że jest bohaterką dramatu. Przeciwnie, w głowie jej, gdy myślała o sobie, powtarzał się zawsze zarumieniony od wstydu wyraz: «Słaba! słaba! słaba!» i od dość dawna już łączyć się zaczął z innym: «Występna...» Była słabą: przecież dziś, nakoniec, zdobyła się na siłę rozcięcia jednego z tych węzłów, w które ohydnie oplątało się jej życia. Gdybyż co prędzej zerwał się jeszcze drugi, a ona mogła potem zapaść w jakiś cień samotny, daleki od świata, bezdenny i tylko jej bezbrzeżnym żalem napełniony! Powoli w głowie jej dojrzewało postanowienie. Pragnęła jak najprędzej rozmówić się z Darwidem i nie wątpiła, że on także wkrótce tego zażąda. Córki? cóż? czy nie lepiej, aby oddaliła się od nich, zniknęła im z oczu?... taka matka!
Irena przysunęła do okna stolik z przyrządami do malowania, usiadła przy nim i ze skupioną uwagą w oczach, zaczęła cieniować na kawałku błękitnego atłasu więź pysznych kwiatów. Były to chryzantemy, jakby do mistycznych pocałunków rozwierające śnieżne i ogniste płatki. Cisza głęboka panowała w domu i dopiero po upływie pewnego czasu, z odległego pokoju doleciało kilka dźwięków szkła i porcelany, a we drzwiach gabinetu lokaj oznajmił podane śniadanie. Irena podniosła głowę z nad roboty:
— Oznajm pannie Karolinie i miss Mary, że mama i ja do stołu nie przyjdziemy.
Dodała rozkaz przyniesienia dwóch filiżanek bulionu i sucharków; w chwilę potem, z filiżanką w ręku stała u zamkniętych drzwi matki.
— Czy można wejść?
Przychyliła ucho ku drzwiom: odpowiedzi nie było. Powieki jej niespokojnie zamrugały; powtórzyła pytanie, dodając:
— Moja mamo, proszę...
— Wejdź, Iro! — ozwał się za drzwiami głos Malwiny.
Leżała na pościeli, jak falą połyskliwą, opłynięta jedwabną suknią. Irena weszła. Postawiła przy łóżku bulion i sucharki, potem cicho przesunąwszy się przez pokój, spuściła u okien story. Łagodny półzmrok napełnił pokój.
— Tak będzie lepiej. Kiedy głowa boli, światło jest niemiłe.
Zbliżyła się do łóżka.
— W tych bucikach mama za nic w świecie zasnąć nie będzie mogła, a bez kilku godzin snu migrena nie przejdzie.
Nim słów tych domówiła, już szczupłe jej ręce zamieniły na stopach matki obcisłe obuwie na miękkie i luźne. Pochyliła się i jednem dotknięciem palców rozpięła kilka haftek stanika, u piersi matki.
— Teraz będzie dobrze.
Stanęła ze spuszczonemi na suknię rękoma, trochę uśmiechnięta. Pomimo modnej sukni i fantastycznego upięcia włosów, było w niej teraz coś z siostry miłosierdzia, cierpliwej i ostrożnej.
— A teraz — zaczęła z uśmiechem — niech mama będzie małym żarłoczkiem: wypije bulionu i zje sucharek, a ja pójdę malować dalej swoje chryzantemy.
Była już przy drzwiach, kiedy usłyszała wołanie:
— Iro!
— Co, mamo?
Dwoje ramion wyciągnęło się ku niej i objęło jej szyję, a usta tak gorące, że aż piekły, czoło i twarz jej osypały pocałunkami. Irena wzajem przylgnęła ustami do czoła i rąk matki, ale przez kilka sekund tylko, poczem łagodnym ruchem wysuwając się z jej objęcia, oddaliła się nieco i rzekła:
— Niech się mama nie wzrusza, bo to może powiększyć migrenę.
U drzwi odwróciła się jeszcze:
— Jeżeli czego trzeba będzie, proszę tylko szepnąć; mama wie, jak nadzwyczajny słuch mam: usłyszę. Będę ciągle malowała w gabinecie. Chryzantemy te są śliczne i mam dla nich nowy pomysł, który mię bardzo zajmuje.
W spływającem z okna martwem świetle zimowem, w gabinecie pełnym pozłot, fraszek artystycznych, rozkwitłych bzów i hyacyntów, Irena siedziała przed stolikiem z przyrządami do malowania, bezczynna i zamyślona. Z pod brwi, które nad oczyma zakreślały linię delikatnych płomyków, szkliste jej oczy patrzyły w przeszłość.
Miała wówczas lat dziesięć i z ogromnem zajęciem strojąc lalkę w nową suknię, nie zwracała zrazu uwagi na rozmowę rodziców, w przyległym pokoju prowadzoną. Potem, jednak, gdy suknia, jak ulana, już na lalce leżała, podniosła głowę i przez drzwi otwarte zaczęła patrzeć i słuchać. Ojciec, z żartobliwym uśmiechem, siedział na fotelu; matka, w jakiemś białem ubraniu, stała przed nim z takim wyrazem w oczach, jakby modliła się o zbawienie.
— Aloizy! — mówiła — czyż nie dość jeszcze posiadamy? Czyż niema na świecie nic, nic więcej oprócz zarobków, zysków, całego tego bożka złotego?...
On, z małym sykiem ironii, przerwał:
— Przepraszam cię, jest jeszcze coś innego: ten zbytek, który cię otacza i wśród którego jest ci tak do twarzy!
Wtedy ona usiadła naprzeciw niego i ku niemu pochylona, prędko trochę, bezładnie mówiła:
— Aloizy, czy my żyjemy z sobą? Wcale nie. Widujemy się tylko. Na żadną wspólność pomiędzy nami czasu niema. Ciebie pochłaniają interesy, mnie świat. Polubiłam zabawy, to prawda, ale w głębi serca bywam często bardzo smutna. Czuję się samotną. Wiesz, miałam młodość skromną, ubogą, pracowitą i odzywa się ona do mnie często z wyrzutem. Ty o tem nie wiesz, bo pomiędzy nami na zwierzenia czasu niema.
Jestem jedną z tych kobiet, które potrzebują czuć nad sobą opiekę, mieć przy sobie ucho, któreby słuchało ich serca i rozum, któryby kierował ich sumieniem. Jestem słabą. Jestem lękliwą. Lękam się, czy potrafię w twojej nieobecności częstej, prawie ciągłej, dobrze wychować dzieci. Umiem tylko kochać je, dałabym za nie życie, ale jestem słabą. Proszę cię, abyś nas, mnie i ich, tak często, tak prawie ciągle nie opuszczał... niech raczej zmniejszy się ten zbytek... owszem, będę rada, zbliży to nas ku sobie. Proszę cię, Aloizy...
Pochyliła jego ręce i zdaje się, że je całowała; co pewna, to że opadła na nie bladozłota fala jej rozpuszczonych włosów. Irena, chociaż miała wówczas lat dziesięć tylko, uczuła żal nad matką i z wytężoną ciekawością czekała odpowiedzi ojca.
— Czegóż właściwie chcesz? — przemówił. — Słucham, słucham i ciągle niebardzo jeszcze wiem o co idzie. Czy o to, abym przerwał pracę, którą lubię i która mi się powodzi? Snisz chyba na jawie. To są idee z tamtego świata, zachcianki zupełnie dziecinne...
Tu myśli Ireny przerwało wejście do pokoju Kary.
— Iro, czy mama chora, że nie przyszła na śniadanie?
— Mama często miewa migrenę; wiesz o tem dobrze.
Kara zwróciła się ku drzwiom sypialni matczynej, ale powstrzymała ją Irena słowami:
— Nie idź tam; może usnęła.
Dziewczynka zbliżyła się do siostry.
— Mnie się zdaje... — szepnęła i urwała.
— Cóż ci się znowu zdaje?
— Że w domu coś się dzieje...
Irena zmarszczyła brwi.
— Jaką ty masz wyobraźnię! Wiecznie musisz sobie wyobrażać coś nadzwyczajnego. Tymczasem wszelkie nadzwyczajności to malowane garnki, czyli iluzye. Życie toczy się zawsze trybem pospolitym, prozaicznym. Przestań lepić malowane garnki i idź na przechadzkę z miss Mary i Pufikiem.
Kara słuchała uważnie, lecz z niedowierzającym wyrazem oczu, wlepionych w twarz siostry.
— Dobrze — odpowiedziała — pójdę na przechadzkę, ale to, co powiedziałaś, Iro, jest nieprawdą. To nie malowane garnki. Mama zmartwiona i chora, tateczko już od tygodnia wyjeżdża do miasta na obiad i wcale tu nie przychodzi, nawet ten... pan, wychodząc, dziś w przedpokoju płakał... Wypadkiem zobaczyłam... chciał do mnie coś mówić, ale uciekłam...
Irena wzruszyła ramionami.
— Poetką chyba będziesz, tak wszystko przesadzasz. Mama nie jest zmartwioną, tylko ma migrenę. Ojciec nie jada z nami obiadów, bo otrzymuje mnóstwo zaprosin, a pan Kranicki pewnie nos ucierał, co ty w swojej poetycznej wyobraźni za płacz wzięłaś. Mężczyźni nie płaczą nigdy i rozsądne dziewczynki, zamiast napełniać sobie głowę malowanymi garnkami, idą na przechadzkę, dopóki pogoda piękna trwa i słońce świeci... Lekarz każe ci przechadzać się codzień, ale nie wieczorem, tylko o tej porze.
— Idę już, idę! Tak mię napędzasz!
Postąpiła kilka kroków i jeszcze zwróciła się do siostry:
— Tateczko gniewa się na Marysia... już ja to dobrze zauważyłam... Wszystko u nas jakoś tak... dziwnie!
Wyszła, a Irena splotła ręce i na kilka sekund z całej siły je zacisnęła. Jeszcze trochę, a ten dzieciak zobaczy życie z tej samej strony, w jakiej ona oddawna już je zobaczyła. Temu trzeba zapobiedz, koniecznie trzeba!
Wróciła do wspomnień. Matka jej mówiła:
— Fortuna nasza jest już znaczna.
— W tym kierunku — odpowiedział ojciec — nigdy nie może być za wiele, ani nawet dosyć.
Potem, bawiąc się z jej pięknymi włosami, zapytał:
— Przecie wierzysz, że cię kocham?
Po chwili wahania odpowiedziała:
— Nie. Oddawna już wiarę tę utraciłam.
Było potem wiele innych jeszcze słów, z których Irena niektóre zapamiętała.
— Najlepszą w świecie opieką — mówił jej ojciec — jest duży majątek. Kto go ma, temu nawet rozumu nigdy nie zabraknie, bo w potrzebie kupi go u ludzi. Na wychowanie dzieci wydawać możesz, ile tylko będzie potrzeba. Córki wychowasz mi na wielkie panie, prawda? Staraj się, aby mogły, gdy dorosną, wejść w najwyższe sfery towarzyskie, jak do rodzinnego domu. A co do siebie, baw się, zawiązuj stosunki, strój, bryluj. Im wyżej pięknością, dowcipem, umiejętnością życia podniesiesz nazwisko, które nosisz, tem większą przysługę oddasz mi w zamian tych, które ja ci oddaję. Zresztą, jeżelibyś miała jaki kłopot, jaką trudność z domem, z nauczycielami, ze stosunkami towarzyskimi, masz tego poczciwego Kranickiego, który najchętniej służyć ci będzie. Bardzo rad jestem z tej znajomości. Takiego właśnie człowieka było mi potrzeba. Posiada szerokie i bardzo piękne stosunki, jest przytem doskonale wychowany, grzeczny, uczynny. Zbliżyłem się z nim w przewidywaniu, że może nam być bardzo użytecznym. Wprawdzie pożyczył już u mnie kilka razy pieniędzy, ale i oddał mi kilka przysług. Comptant, comptant, tak najlepiej.
Przeszedł się kilka razy po pokoju; na czole, w spojrzeniu, w ruchach miał wyraz doskonałej pewności siebie, swoich praw i swego rozumu. Nagle zwracając się ku drzwiom od dalszych pokojów, z uciechą zawołał:
— O wilku mowa, a wilk tu! Witam, witam kochanego pana.
Z temi słowami wyciągnął rękę do wchodzącego gościa. Był nim Kranicki, znajdujący się podówczas w pełni swej męskiej piękności i dla niej może, albo i dla innych także zalet, w najwyższych sferach towarzyskich lubiony, pieszczony. Serdecznie powitał, z uciechą go witającego pana domu, a przed żoną jego stanął w takiej postawie i z takim wyrazem twarzy, jakby tego tylko na ziemi pragnął, aby módz upaść jej do stóp...
Ta rozmowa, ta scena pozostały na zawsze w pamięci Ireny. Wysnuwała z nich niegdyś długie wnioski, potem zupełnie myśleć o nich przestała, dziś myślała znowu, zapominając o malowanych chryzantemach, które z błękitnego atłasu, zdawały się na nią spoglądać, równie delikatne i zagadkowe, jak ona.
Lokaj we drzwiach oznajmił:
— Pan Baron Blauendorf.
Zrazu zaczęła spiesznie.
— Nikogo...
A potem rozkazała lokajowi, aby zaczekał i przy biurku matki, na wązkiej kartce brystolu, po angielsku napisała:
«Mama chora na migrenę, pielęgnuję ją i widzieć Pana dziś nie mogę. Żałuję tego, bo rozmowa o dysonansach zaczęła wczoraj być zajmującą. Niech mi Pan ciąg jej dalszy jutro przyniesie».
Kartkę tę w zaadresowanej do barona kopercie lokajowi oddała i znowu nad rozpoczętą robotą siadła, tym razem, z uśmiechem drwiącym i razem wesołym. Dziwna rzecz! Ze zjawieniem się w tym domu, chociaż niewidziany, baron Emil uwyraźnił w głowie jej pewien pomysł dziwaczny. Wiedziała, że był dziwaczny, ale właśnie dlatego jej się podobał i baronowi także podobać się musiał. Prędko, prawie z zapałem, zaczęła malować pomiędzy kwiatami ciemne zarysy dyabełków. Umieszczała je tak, że zdawały się rozdzielać, roztrącać korony kwiatów. Jedne wdrapywały się w górę, inne spuszczały się na dół, wyglądały z za liści, pełzały po łodygach, ale wszystkie filuterne, wykrzywione, swawolne, tak roztrącały korony kwiatów, jakby nie dopuszczały ich nawpół rozchylonym płatkom zetknąć się w pocałunkach. Malując szybko, Irena śmiała się. Wyobrażała sobie barona Emila, mówiącego na widok tej roboty: — «C’est du nouveau! To nie malowany garnek! to pomysł indywidualny! Jest w tem nowy dreszcz! To zgrzyta!»
Wyrażenia: malowane garnki, pastuszki, zgrzyt, nowe dreszcze, reumatyzm myśli i wiele jeszcze innych miała od niego. I nie tylko ona. Rozeszły się te wyrażenia w dość licznem kółku ludzi, pogardzających wszystkiem co jest, szukających tego co nowe i zadziwiające. Baron Emil był wykształconym, czytał wiele. Czytał często książkę Nitsche’go p. t. «Zaratustra» i mówił o nadchodzącym rodzie «nadludzi». Trochę przez nos i przez zęby mówił:
— Nadczłowiekiem jest ten, kto umie bezwarunkowo i bezwzględnie chcieć!
Gdy Irena myślała, że może wkrótce zostanie żoną barona i dom ten opuści, brwi jej ściągnęły się i drwiący uśmiech zniknął. O, nie sama jedna go opuści! Ma do postawienia baronowi warunek stanowczy, na który on przystanie najpewniej, przez wzgląd — na cyfrę jej posagu. Energia błysnęła w jej siwych źrenicach. Zwróciła twarz ku drzwiom pokoju matki ruchem tak żywym, że metalowa szpilka w węźle włosów rzuciła jej nad głową błysk wyostrzonej stali.
— Trzeba umieć chcieć! — szepnęła.
Kiedy po spędzeniu nocy u Maryana i długiej rozmowie z Malwiną Darwidową Kranicki wchodził do swego mieszkania, stara Klemensowa, z za wielkich okularów na niego spojrzawszy, rękoma plasnęła.
— Chory jesteś, czy co? Awantura arabska! Jak ty wyglądasz! Co ci się stało? Może te boleści schwyciły, co to już kilka razy... Czemuż futra nie zdejmujesz? Poczekaj! Zaraz pomogę! Ot, i rozchorujesz się w dodatku do wszystkiego.
Była to kobieta przysadzista, gruba, w kraciastej chustce na plecach i krótkiej spódnicy, z pod której ukazywały się płaskie stopy w podartych kaloszach. Miała pewnie lat siedemdziesiąt; wielka twarz jej, z cerą żółtą, bardzo zwiędłą, w oprawie włosów siwych i białego czepka, jaśniała blaskiem ciemnych oczu, jeszcze ognistych i bystro patrzących z pod wysokiego, pomarszczonego czoła. Z całej tej postaci wiało coś wiejskiego i pierwotnego, co z salonikiem tym i jego właścicielem zdawało się nie zostawać w związku najmniejszym. Bo był to salonik, posiadający wszystko, co zwykle znajduje się w salonikach, więc: kanapę, fotele, stoły, zwierciadło z konsolą, a nadto otomanę nizką i szeroką, poduszki w smaku wschodnim, figurynki porcelanowe na konsoli, szafkę staroświecką z książkami w pięknej oprawie, kilka malowidełek małych, ale ładnych na ścianach, mnóstwo fotografii gustownie ugrupowanych nad otomaną, wielkie album z fotografiami na stole przed kanapą. Tylko, że wszystko to było zbieraniną, gromadzoną w czasach różnych i przez czas nadwerężoną. Haft na poduszkach wypłowiał, z ram zwierciadła gdzieniegdzie starła się pozłota, skórzane obicie na sprzętach popękało i świeciło otwartemi na pilść szczelinami, album było podarte, porcelanowy postument lampy wyszczerbiony. Na pierwszy rzut oka, salonik sprawiał wrażenie elegancyi, po chwili jednak przez dziury i plamy jego wyłaziła starannie łatana nędza. Łatała ją głównie doskonała, drobiazgowa czystość, w której znać było jakieś ręce czujne, pracowite, niezmordowanie wymiatające, wycierające, zszywające, naprawiające... Były to małe, stare ręce, z szeroką dłonią i krótkimi palcami, które teraz pomagały Kranickiemu zdejmować futro. Przytem głos gderliwy, szorstki, z czułością na dnie prawił:
— Ot i znowu nie nocowałeś dziś w domu. Pewno tam z karteczkami, albo i madamkami jakiemi! Oj, obraza Boska! A teraz chory przychodzisz! Już ja widzę, że chory! Cała twarz w czerwonych plamach i na nogach ledwie utrzymać się możesz! Awantura arabska!
Kranicki głosem zbiedzonym odpowiedział:
— Niech mi matka da pokój! Jestem chory i najnieszczęśliwszy z ludzi. Już wszystko skończyło się dla mnie. Tout est bien fini pour moi. Proszę Klemensowej drzwi pilnować, aby nikt nie wszedł. Zanadto cierpię, abym mógł znieść natrętów. Je souffre trop.
Miał istotnie łzy w oczach i wygląd jego był opłakany. Nikt oprócz starej i jak pies wiernej sługi nie widział go w tej chwili, więc pozwolił, aby opadły z niego kajdany sztucznej młodości i elegancyi. Plecy miał przygarbione, policzki obwisłe, nad brwiami gęste zmarszczki i czerwone plamy. Tak zniknął za wpół zamkniętemi drzwiami sypialni, a Klemensowa wróciła do roboty, którą przerwało jego wejście. Pośrodku saloniku na otwartym stole karcianym, leżał rozpostarty szlafrok męski, z pięknej niegdyś materyi tureckiej, teraz spłowiały i z podartą podszewką. Naprawianie i łatanie tej podszewki przerwał Klemensowej powrót do domu Kranickiego; teraz znowu przy stole usiadła i w wielkich okularach z drucianą oprawą, z mosiężnym naparstkiem na grubym palcu, zaczęła przyglądać się dziurze, przez którą ciekawie wyglądała na świat wata. Pomimo jednak skupienia uwagi nad robotą, szeptała, a raczej cicho i monotonnie mruczała:
— Drzwi pilnować, aby kto nie wszedł! Jakby tu kto kiedykolwiek wchodził? Przychodzili dawniej kamraty i protektory różne; przychodzili czasem, potem już rzadko kiedy, a teraz, może już ze dwa lata będzie, jak i pies tu nie zajrzał. Natrętów znieśćby nie mógł! A jakże! pełno ich tu zaraz nalezie, książąt, grafów, bogaczów różnych! A jakże! Póki był nowy i świecił, to bawili się nim, jak błyszczącym guzikiem, a gdy opatrzył się i wytarł, w kąt rzucili. Krewni, przyjaciele, kamraty! Awantura arabska! Oj, świat!
Pomilczała chwilę, przyłożyła do dziury kawał starannie dopasowanej materyi, podniosła kilka razy rękę z długą nicią i zamruczała znowu:
— Albo to świat? Grzech, nie świat! Wierci się to w grzechu, jak dyabeł w smole, a potem lamentuje, że smoła piecze! Oj, oj!
Cisza panowała w pokoju; tylko zegar, ten niezbędny lokator wszystkich mieszkań i towarzysz wszystkich ludzi, monotonnie tętnił na konsoli, pod zwierciadłem, pomiędzy porcelanowemi figurynkami. Klemensowa, szyjąc pilnie, mruczała dalej. Ciągła samotność i uzbierany w starej głowie zapas myśli, a w sercu trosk, dały jej przyzwyczajenie mówienia do samej siebie.
— A czy tak jeszcze będzie! Długów ma co niemiara! Przyjdzie mu jeszcze na barłogu, albo w szpitalu zamrzeć. Żeby to nieboszczka pani widziała! Awantura arabska! Chyba my ze Stefankiem wyciągniemy go z tej otchłani!
Przestała szyć, okulary podniosła na czoło, tak, że dwojgiem szklanych oczu świeciły nad siwemi brwiami i zamyśliła się głęboko. Poruszała czasem wargami, ale nie mruczała. Po tym ruchu warg i zmarszczek poznać można było, że układała plany jakieś, marzyła. Wtem z sypialni dał się słyszeć głos Kranickiego:
— Klemensowa! Klemensowa!
Porwała się z żywością dwudziestoletnią i z głośnem klapaniem starych kaloszów, do drzwi pobiegła.
— A co?
— Niech mi matka da szlafrok. Niedobrze mi, nigdzie dziś nie pójdę.
— Masz tobie! szlafrok! a kiedy podszewka podarta!
— Podarta, czy nie podarta, niech go Klemensowa da i pantofle także... bo mi niedobrze.
— Masz tobie! niedobrze! Zgadłam, że chory! Boże kochany, co z tego będzie?
Jednak pomagając mu do wciągania szlafroka, niedowierzająco zapytała:
— Czy to prawda, czy żarty, że dziś z domu wcale nie wyjdziesz?
— Żarty! — z goryczą odpowiedział. — Gdybyś matka wiedziała, jakie to żarty! Nie wyjdę z domu ani dziś, ani jutro, ani może już nigdy. Będę tu leżał i gryzł się, aż się na śmierć zagryzę, oby jak najprędzej! Voilà!
— Awantura arabska! Jeszczeż tak nigdy nie było! Dobrze widać smoła przypiekła! — zaszeptała do siebie Klemensowa.
Głośno zaś rzekła:
— Nim zagryziesz się, trzeba ci obiad zgotować. Zbiegam do miasta po mięso. Drzwi za sobą i z tamtej strony zamknę.
I z ironią dodała jeszcze:
— Aby natręty... grafy i barony różne... nie naleźli!
Kranicki pozostał sam w zamkniętem na klucz mieszkaniu i okryty szlafrokiem, niegdyś kosztownym, teraz spłowiałym i z wystrzępionymi brzegami rękawów, leżał na szezlongu, naprzeciw kunsztownie ułożonej przy ścianie kolekcyi fajek. W świecie, pośród którego się obracał, kolekcyonerstwo było powszechne. Jedni zbierali obrazy, inni miniatury, sztychy, autografy, porcelany, stare książki, stare łyżki, stare materye. Kranicki zbierał fajki. Trochę nabywał je, daleko więcej otrzymywał je na imieniny, w dowód przyjacielskiej pamięci, w upominku z podróży. Zebrało się ich przez lat wiele sztuk ze sto; były pomiędzy niemi kosztowne, były i liche, ale oryginalne, albo i śmieszne. Od ogromnych do malutkich, od jaskrawych do prawie czarnych, stały u ściany na półkach, ustawione w sposób gustowny i efektowny.
Oprócz tych fajek, znajdowały się w sypialni inne jeszcze przedmioty cenne: biurko do pisania z osobliwego drzewa, ramy porcelanowe z amorami u szczytu, dokoła zwierciadła owalnego, ostawionego flakonami, puszkami, pudełkami toaletowemi, szczerozłota, podługowata papierośnica, którą Kranicki nosił z sobą zawsze, a teraz, leżąc na szezlongu, machinalnie w palcach okręcał. Ta papierośnica była pamiątką drogą. Otrzymał ją wkrótce po przybyciu do tego miasta, przed dwudziestu kilku laty, od ciotecznej siostry swej matki, hrabiny Eugenii, która od pierwszego poznania, zaczęła po prostu przepadać za nim. Świat nawet utrzymywał, że pomimo wieku więcej niż dojrzałego, szalenie kochała się w chłopaku niepospolicie pięknym, świeżym, przez matkę z troskliwością niezmierną wychowanym i ułożonym tak, aby mógł z powodzeniem obracać się w rodzinnym jej świecie. Sama, wskutek różnych przyczyn, stawszy się ofiarą mezaliansu, przetęskniwszy i skrycie przepłakawszy życie w wiejskim zakącie, w małżeństwie ze szlachcicem zupełnie uczciwym, ale ani światowym, ani bardzo majętnym, matka Kranickiego pragnęła dla jedynaka losu nad swój lepszego i zdala już go do niego przygotowywała. Po francusku mówiący z akcentem paryskim, a wcale nieźle też po angielsku, oczytany w literaturach zachodnich, tancerz znakomity, przytem usłużny, z wrodzonym instynktem życzliwości dla ludzi, był lubiony, zapraszany, pieszczony; gdy środki pieniężne, których dostarczała mu matka, okazały mu się nie wystarczające, przez protekcyę możnych krewnych otrzymał mały urząd, który oprócz zwiększenia dochodów, dawał mu pewne pozory niezależności. Dni całe spędzał w domach wielkich i bogatych, gdzie księżnom i hrabinom czytywał głośno książki, księżniczkom i hrabiankom trzymał na rozpostartych rękach motki zwijanych jedwabi. Załatwiał sprawunki i różne drobne sprawy, na wieczorach prowadził tańce, bawił się, kochał się, bywał nawzajem kochany, niekiedy wieczory i noce spędzał w salach klubowych, w gabinetach restauracyjnych, w teatrach i za kulisami scen teatralnych, gdzie uderzał czołem przed słynnemi artystkami różnych rodzajów i stopni. Były to czasy prawdziwie wesołe, złote. Nie miał jeszcze wtedy przy sobie Klemensowej, ale lokaja; jadał, jeżeli nie u krewnych i przyjaciół, to w pierwszorzędnych restauracyach. W tej również porze dopełnił pięknego czynu, który przyniósł mu nagrodę w postaci wielkiej korzyści umysłowej. Z krewnym swym, hrabią Alfredem, chorym na suchoty, przepędził cały rok we Włoszech, pielęgnując go, rozrywając, pocieszając, z przywiązaniem, cierpliwością i czułością, które były zupełnie szczere, pochodziły z serca skłonnego do ciepłych, niemal pokornych uczuć. W zamian, rok ten przyniósł mu biegłość w języku włoskim i szerokie zaznajomienie się z dziełami i szkołami sztuki, której był entuzyastycznym wielbicielem. Wkrótce potem pojechał z księciem Zenonem do Paryża, poznał dobrze Francyę i jej stolicę, a po powrocie, stale przez czas jakiś przebywał u boku chorującego na oczy księcia, w charakterze lektora. Wówczas to talent jego pięknego czytania w kilku językach zdobywał sobie sławę najszerszą, a on sam poznajomiony ze światem, ze sztuką, z piśmiennictwami, jaśniał w salonach swobodą słowa i tonu, bywał dla jednych cennym pomocnikiem w zajmowaniu gości i miłym towarzyszem godzin samotnych, dla innych prawie mistrzem w dziedzinie zabaw, elegancyi, sztuki przypodobania się i użycia. W tej to również porze poznał Aloizego Darwida i spotkał się z jego żoną, którą znał od dzieciństwa i która była pierwszym ideałem kobiecym jego lat młodzieńczych... Odtąd, stosunki jego z innymi domami rozluźniły się znacznie, bo temu oddał się duszą i ciałem. Chociaż dzieci Malwiny miewały wielu nauczycieli, on jedną z jej córek uczył po włosku, drugą po angielsku, a czynił to z oddaniem, z radością, że przez to dom ten stawał się dla niego jakby swoim i zawsze otwartym. Zresztą, przez dziesięć lat ostatnich, wielkie zmiany zaszły wśród towarzystwa, którego był przybranem i tak długo ukochanem dzieckiem.
Hrabina Eugenia wydała córkę za hrabiego, Francuza i zamieszkała w Paryżu; hr. Alfred umarł; umarła też ta dobra, miła baronowa Blauendorf, od której w podarunku otrzymał był to zwierciadło w porcelanowej ramie z amorami. Inni też poumierali, powyjeżdżali. Pozostał tylko książę Zenon, ale znacznie dla dawnego lektora swego oziębiony przez żonę, która Kranickiemu przebaczyć nie mogła jego zbyt wiadomego wszystkim zajmowania się żoną wiecznie nieobecnego milionera.
Było jeszcze sporo znajomości i stosunków nowszych, ale nie mających już ani uroku, ani pewności tych, które czas na sposób rozmaity potargał, zerwał, lub rozluźnił.
Matka, sprawczyni losu jego, oddawna już nie żyła.
— Pauvre maman! pauvre maman!
Jak czule i bez granic kochała go ona! Jak długo wahał się i walczył z sobą, nim dom rodzinny, z namowy jej, opuścił! Żal mu było ogromnie wsi, swobody, jasnowłosej dziewczyny z sąsiedztwa. Ale świat szeroki i miasto wielkie przybierały w opowiadaniach matczynych postać raju, a dostojni krewni kształty półbożków. Kiedy nakoniec, po długich wahaniach i walkach, postanowił wyjechać, ileż było pocałunków i uścisków z matką! Ile jej nauk, zalecań i przepowiedni rajskiego szczęścia! On sam zaczął nieustannie przeglądać się w zwierciadłach i uczuwać w sobie wprawione w ruch ambicye, nadzieje, żądze. Raz złapał sam siebie na pomimowolnem prawie próbowaniu przed zwierciadłem ukłonów, min, gestów. Zaśmiał się głośno, śmiała się matka, która go także na tym gorącym uczynku pochwyciła.
— Pauvre maman! pauvre chère maman!
I na tle tej wesołości domowej, tych nadziei cudnych, jedna tylko istota zachowywaniem się przypominała chmurę na rozpromienionem od pogody niebie. Była to Klemensowa, stara sługa domu i niegdyś jego piastunka, już wtedy niemłoda i owdowiała, bezdzietna. Markotna była, zgryziona, rozgniewana, ale długo nie mówiła nic, nie przeszkadzała cieszyć się i roić ani wychudłej, osiwiałej matce, ani pięknemu, jak marzenie młodzieńcowi; aż dopiero raz, sam na sam z ulubionem dzieckiem pozostawszy, przemówiła. Był to koniec dnia jesiennego, zmrok spływać zaczynał na dziedziniec Lipówki i gaj lipowy czarnym pasem przerzynał palącą się na zachodzie zorzę. Klemensowa, z oczyma wlepionemi w gaj i w zorzę, przemówiła:
— Oj! Tulek, Tulek! jakże to będzie? Pojedziesz, weźmiesz i pojedziesz, a słońce będzie wschodzić i zachodzić, gaik szumieć, żytko dojrzewać i śnieżek padać — bez ciebie!
On, siedząc na ławce gankowej, milczał. W zamian, na polach dalekich, w gęstniejącym zmroku, trąbka pastusza grała; tony proste i monotonne, czyste, leciały polem, jak płacz przestrzeni.
— Od czego jedziesz, wiesz; do czego — jeden Bóg wie. Co porzucasz? — ot, piękności Boskie. Z czem powrócisz? — może z błotem ludzkiem.
Krowa ryknęła w oborze, spóźniona robotnica zanuciła gdzieś w głębi ogrodu. Zorza gasła; natomiast z nad dachu wypływał sierp księżyca, cienki i srebrny.
Klemensowa szeptała:
— Biedny ty! biedny ty!
Ogromnie daleki był od mniemania, że jest biednym, jednak w sercu mu coś bolało po wiosce rodzinnej, po Malwinie i pomyślał: możeby zostać?!
Pojechał jednak. Pojechał w świat dwudziestokilkoletni argonauta, wysmukły, zgrabny, z czarnem okiem ognistem, jak młodość, z kształtnymi policzkami, świeżymi, jak brzoskwinia, z czołem białem i gładkiem, jak płatek lilii, po żonę z majątkiem, po wszelkie rozkosze świata — po złote runo...
Teraz owijał się szczelnie w poły spłowiałego szlafroka i głowę tak nizko zwieszał, że widać było bielejącą u jej wierzchołka łysinę; dolna warga w dół mu opadła, czerwone pręgi stały nad czarnemi brwiami na zmarszczonem czole. W ręku trzymał pamiątkową papierośnicę od hrabiny Alfredowej, która mieszkała w Paryżu i czasem ruchem nieświadomym okręcał ją w palcach, a błyszczący przedmiot rzucał na wystrzępione rękawy szlafroka, na twarz cierpiącą, na długie, wypieszczone ręce, migotliwe połyski złote.
Tymczasem, Klemensowa z miasta powróciła, do kuchenki weszła i tam, nie bez głośnego klapania kaloszów, obiad gotować zaczęła. Ale Kranicki nie słyszał nic i nie spostrzegał głowy w wielkim czepcu, która co chwila wyglądała przez drzwi w kuchni, i niespokojnie na niego popatrzawszy, cofała się, aby wnet znowu wyjrzeć.
Nakoniec przemówiła:
— Czy będziesz zaraz jeść obiad? Już gotowy.
Stłumionym głosem poprosił o obiad, jednak nie jadł nic prawie; Klemensowa nigdy jeszcze nie widziała go tak zgnębionym. Nie zapytała jednak o nic. Gdy nadejdzie stosowna chwila, sam powie jej wszystko. Nie należał do tych, którzy tajemnice swe niosą do grobu. Usługiwała mu, podawała jadło, przyniosła herbatę, stół uprzątnęła — milcząc. Raz wpadła w kłopot. Spiesznie przechodząc przez pokój, zgubiła jeden z kaloszów, które miała na nogach.
— A niechże cię! co moment z nóg spadają! — mruknęła i przez kilka minut walczyła z kaloszem, który uciekał od stopy, z szelestem posuwając się po podłodze. Kranicki głowę podniósł.
— Co tam takiego? — zapytał.
Nie odpowiedziała, ale kiedy była już blizko drzwi kuchennych, on zawołał:
— Co Klemensowa masz takiego na nogach, że tak klapie? To irytujące!
Zatrzymała się przy drzwiach.
— Co mam na nogach? A twoje stare kalosze! Czy mam może trzewiki na codzień niszczyć, a potem zaraz nowe kupować? « Irytujące!...» Awantura arabska! Daj Boże, abyś gorszych irytacyi nie miał, niż ta, że kalosze po podłodze klapią!
A w kuchence, z wypróżnioną szklanką ku samowarowi idąc, mruczała jeszcze:
— Miałbyś ty szczyptę herbaty w domu, gdybym ja w nowych wiecznie trzewikach chodziła!
Zmrok zapadł. Kranicki palił teraz papierosy jeden po drugim, tak zamyślony, że drgnął cały, gdy Klemensowa wniosła lampę z mlecznym kloszem, która napełniła pokój światłem białem i łagodnem. Kranicki wpatrzył się w oblaną tem światłem głowę starej kobiety i pierwszy raz od kilku godzin przemówił:
— Chodź, matko, tu! bliżej!
A gdy podeszła, schwycił w obie ręce jej grubą pięść i silnie nią wstrząsnął.
— Co jabym począł? co teraz stałoby się ze mną, gdyby tu ciebie nie było? Ani jednej duszy, ani żywej duszy, swojej! Seul, seul, comme au désert!
Przypływ czułości zerwał tamę. Polały się zwierzenia. Po raz ostatni w życiu kochał, le dernier amour i wszystko się skończyło. Zabroniła mu widywać siebie. Oddawna już dojrzewało w niej to postanowienie. Wyrzuty sumienia, wstyd, rozpacz nad dziećmi. Jedna córka wie o wszystkiem, druga lada dzień dowiedzieć się może... Ona wypuściła z rąk ster tych serc i sumień, bo gdy rozmawia z niemi, własna wina, jak paląca pieczęć, zamyka jej usta. Czuje się najnędzniejszą z istot. Nie chce dłużej używać bogactw męża i stanowiska, które one jej dają w świecie. Pragnie oddalić się stąd, osiąść w jakim cichym zakącie, zniknąć z oczu ludzkich.
Tu w mowę Kranickiego, tak rozrzewnioną, że blizką szlochania, wpadł głos szorstki i szyderczy:
— Dobrze, że choć raz przyszła do upamiętania!
— Jakie upamiętanie! Co matka pleciesz! Matka nic nie wiesz. Miłość nigdy występkiem nie jest. „Ils ont péché, mais le ciel est un don...“
— Czy ty zwaryował, Tulek? Czy ja madama jaka, żeby do mnie po francusku gadać?
On jednak kończył.
— Ils ont souffert, c’est le sceau du pardon. Ja to matce przetłómaczę: «Zgrzeszyli, lecz niebo jest darem...»
— Tulek, daj pokój niebu! Takie rzeczy mieszać z niebem... awantura arabska!
— Czy Klemensowa jest księdzem? Ja Klemensowej opowiadam o cierpieniach swoich i tej drogiej, cudnej istoty... de cet être noble et doux...
Tu, w przedpokoju, którego drzwi Klemensowa, powracając z miasta, nie zamknęła, dały się słyszeć stąpania i męski, młody głos zawołał:
— Pan w domu?
— Awantura arabska! — splatając ręce, zaszeptała Klemensowa.
— Maryś! — z radością wykrzyknął Kranicki i głośno odpowiedział:
— W domu jestem, w domu!
— Wypadek godzien zapisania w kronikach świata — trochę przez nos i zęby odezwał się w przedpokoju drugi głos męski.
— I baron! — zawołał Kranicki, poczem szeptał:
— Niech Klemensowa drzwi od salonu zamknie. Muszę się przecież trochę... odświeżyć!
Z poza zamkniętych drzwi przemawiał do tych, którzy znajdowali się w saloniku:
— Natychmiast, moi drodzy, natychmiast służyć wam będę. Un quart de minute et je suis prêt.
Jakoż, w świetle lampy, którą Klemensowa w bawialnym pokoju zapaliła, ukazał się po kilku minutach ubrany, uczesany, wyperfumowany, elegancki, z ruchami sprężystymi i swobodnym uśmiechem na ustach. Powieki tylko miał zaczerwienione i dużo niepodobnych do wygładzenia zmarszczek na czole. Klemensowa z przeraźliwem klapaniem kaloszów do kuchni wracając, mruczała:
— Komedyant! ot komedyant!
Dwaj młodzieńcy przyjacielsko uścisnęli mu rękę. Znać było, że go lubili.
— Cóż pan nam zniknął dziś na dzień cały? — zapytał baron Emil. — Czekaliśmy na pana u Borela... wyborny dziś dał nam obiad... A może pan pości?...
— Daj mu pokój, on ma zmartwienie — wtrącił Maryan. — Tak mi cię żal, mon bon vieux, że namówiłem barona, aby ze mną do ciebie zajechał. Nie mogę przecież pozostawić cię na pastwę melancholii...
Kranicki był rozrzewniony, wdzięczność i czułość patrzały mu z oczu.
— Merci, merci! quel coeur! Rozrzewniacie mię...
Uścisnął po kolei ich ręce, rękę Maryana dłużej, niż barona w dłoni zatrzymując, ze słowami:
— Mon cher... cher... cher...
Młodzieniec śmiał się.
— Nie rozczulaj-że się tak, bo to na wątrobę szkodzi! Jesteś przecie synem generacyi, która posiada antidotum od melancholii.
— Jakie? — zapytał Kranicki.
— No, wiarę, nadzieję, miłość, rezygnacyę i... inne malowane garnki. My ich nie mamy, więc jedziemy do Tron-tron, gdzie Lili Kerth śpiewać będzie. Wydajemy dziś dla niej wieczerzę u Borela, który przyrzekł mi wszystko, na co zdobyć się może pięć części świata.
— Co za zagadkowa natura tej Lili — zauważył baron. — Bywają chwile, w których nabiera czegoś zaświatowego, idealnego...
Kranicki wybuchnął.
— Qulle idée, cher baron! Lili i — zaświatowość, idealność! Mais c’est un animalcule, qui chante merveilleusement des choses objectes!
— Otóż to, otóż to! — twierdzenia swego bronił baron — zwierzątko w postaci anioła... Śpiewanie szansonetek z takim diable au corps, a zaraz potem cera twarzy, wzrok, uśmiech, rozlewające jakąś woń liliową, mistyczną... To jest właśnie ten dysonans, ten zgrzyt, ce mystère, którymi podbiła Europę... To zaciekawia, drażni, sprzeciwia się szablonowi, harmonii... Czy pan tego nie rozumie?
— Laissez, Emil! — śmiejąc się, zawołał Maryan: — przemawiasz do strażnika grobów. On jeszcze czci harmonię.
Kranicki wydawał się nieco upokorzonym. Przesuwał dłoń po włosach i nieśmiało zaczął:
— Ależ tak, moi drodzy. Sam spostrzegam, że staję się staroświeckim. Rówieśnicy moi i ja nazywaliśmy kota kotem, a filuta filutem. Jeżeli taka Lili przybierała pozory anielskości, mawialiśmy: «A to filut kobiecina!» I wiedzieliśmy co o tem myśleć. Ale to wasze teraźniejsze mieszanie du prophane et du sacré, najgrubszych cielesności z popędem do mistycyzmu...
Baron i Maryan śmieli się.
— Tout cela est et restera pour toi du grec, mon bon vieux! Urodziłeś się w epoce harmonii, harmonijnym pozostaniesz. Ale teraz trêve des conversations. Jedziemy. Jedź z nami! Posłuchasz Lili, zjemy razem wieczerzę...
— Niech pan z nami jedzie, mamy w powozie miejsce dla pana — poparł zaproszenie młodego Darwida baron.
Kranicki zajaśniał, jakby mu blask słońca na twarz spłynął.
— Dobrze, mes três chers, dobrze, merci, pojadę z wami, to mię rozerwie, orzeźwi. Chwilkę czasu tylko... pozwolicie?
— Owszem. Chętnie. Zaczekamy.
Wpadł do sypialni i drzwi za sobą zamknął. W głowie jego krążyły wyobrażenia i wyrazy: teatr, śpiewy, muzyka, wieczerza, rozmowy, rzęsiste światło, wszystko, słowem, z czem zżył się, czem przez lat wiele żył. Ciężką jego zgryzotę przeniknął przedsmak rozkoszy. Po gorzkiej miksturze uczuł w ustach smak karmelka. Biegł ku gotowalni, ale pośrodku stanął, jak wryty.
Wzrok jego spotkał się z piękną heliominiaturą, stojącą na biurku, w świetle lampy. Kranicki, ze środka pokoju, w postawie nieruchomej, wlepił wzrok w twarz kobiecą, ujętą w ozdobne ramy.
— Pauvre, pauvre, chère áme! Noble créature! — szeptał i wargi mu drżały, a nad brwiami ukazywały się znowu czerwone pręgi. Za drzwiami Maryan wołał:
— Spiesz się, mon vieux! Już się spóźniamy!
W kilka minut potem Kranicki wszedł do bawialni. Plecy miał przygarbione, powieki czerwieńsze, niż przedtem.
— Nie mogę... Jak was kocham, nie mogę jechać z wami! Czuję się niezdrów.
— Naprawdę, on musi być niezdrów! — zawołał Maryan — spójrz, Emilu, jak nasz stary wygląda! Zmieniony? prawda?
— Ale przed chwilą pan źle nie wyglądał! — bąknął Emil i dodał: — Nie stańże się pan nudnym, nie choruj. Ludzie chorzy to nawóz pod żniwo śmierci... i nudy!
— Wybornie powiedziane! — zawołał Maryan.
— Non, non — tłómaczył się Kranicki — to nic ważnego, une ancienne maladie de foie. Tylko dziś się odzywa... musicie jechać bezemnie.
Prostował się, uśmiechał, usiłował czynić swobodne gesty, ale w rysach i wyrazie oczu odbijało się nieprzezwyciężone udręczenie.
— Może ci przysłać lekarza? — zapytał Maryan.
— Nie, nie — zaprotestował Kranicki, a baron wziął go pod ramię i skierował ku sypialni.
Chociaż Kranicki miał w tej chwili przygarbione plecy, postawa jego była kształtna i imponująca; uczepiony mu do ramienia baron, mały i wątły, przypominał komara.
W sypialni z cicha mówić zaczął:
— Il y a du nouveau! Po mieście krąży wieść, że papa Darwid przeciwny jest moim zamiarom względem panny Ireny. Czy pan wie co o tem?
Od kilku miesięcy baron często mówił z Kranickim o swoich zamiarach, radząc się go nawet niekiedy i o wskazówki prosząc. Nie byłże on najbliższym przyjacielem tego domu, prawie opiekunem i pewnie doradcą rodziny? Kranicki o baronie Emilu nie inaczej myślał i nawet mówił:
— Ce brave garçon ma najlepsze w świecie serce, jest bardzo wykształcony i inteligentny, oui, très intelligent, a matka jego, ta miła i anielska baronowa Blauendorf, była jedną z najpiękniejszych gwiazd, które życiu memu przyświecały.
Więc przez wrodzoną skłonność do optymistycznego zapatrywania się na ludzi i wdzięczną pamięć o «jednej z najpiękniejszych gwiazd» był baronowi bardzo życzliwy i dla zamiaru jego względem Ireny przyjazny, tem bardziej, że i w niej zajęcie baronem dostrzegał. Zwykle więc udzielał baronowi rad i odpowiedzi chętnie, wyczerpująco. Tym razem jednak spadł mu na twarz wyraz przymusu i cierpienia.
— Nie wiem, kochany baronie, doprawdy, nie mogę nic... powiedzieć... bo już... bo ja...
Kilka kropel potu wystąpiło mu na czoło; z trudnością wymówił jeszcze:
— Zdaje się, że panna Irena...
— Panna Irena — nie spostrzegając wzruszenia Kranickiego przerwał baron — to sonet z Baudelaire’a Les fleurs de mal. Jest w niej coś niejasnego, przewrotnego...
Kranicki uczynił żywe poruszenie.
— Mój baronie...
— Ależ nie zrozumiałeś mię, kochany panie Arturze. Nie mam intencyi obmawiać panny Ireny. W moich ustach, epitety, które wymieniłem, są najwyższą pochwałą. Panna Irena dlatego właśnie jest interesującą, że jest niejasną i zawikłaną. To jest kobieta rozczarowana. Posiada tę wszechironię, która jest cechą natur wyższych. O, panna Irena nie jest fijołkiem, chyba z zielnika Baudelaire’a! Ale właśnie przez to zaciekawia, irytuje... Une desabusée... Une vierge desabusée. Czy pan to rozumie? Jest w tem zapach tajemniczy... nowy dreszcz. Tylko, że z naturami takiemi nigdy niczego pewnym być nie można.
— To natura szlachetna! — z zapałem zawołał Kranicki.
Baron z uśmiechem podjął:
— Pan dzieli natury na szlachetne i nieszlachetne, a ja — na nudne i zajmujące...
Za drzwiami ozwał się podniesiony głos Maryana:
— Emilu, zostawiam cię tu i sam do Tron-tron jadę. Lili powiem, że zostałeś na noc u chorego przyjaciela, aby go pielęgnować.
Słowa te wydały się im obu tak zabawnemi, że z dwu stron drzwi zamkniętych jednogłośnie się zaśmieli.
— Bon! — zawołał baron — zrobisz mi sławę dobrego chrześcijanina. Jak Brandeburczyk tylko Boga, lękam się tylko śmieszności i jadę z tobą.
W kilka minut potem dwóch przyjaciół nie było już w mieszkaniu Kranickiego, który siedział znowu na szezlongu i zgarbiony, z głową pochyloną, okręcał w palcach złotą papierośnicę. Ulica za oknami była dość ustronna; słychać tu było turkot oddalającego się powozu. Kranicki ścigał go słuchem, a gdy umilkł, przez chwilę pożałował namiętnie, że nie pojechał tam, gdzie śpiewają, żartują, jedzą, piją, w rzęsistem świetle, w fali śmiechu. Ale zaraz uczuł do tego wszystkiego wstręt niezmożony. Był tak smutny, zgnębiony, chory... Dlaczegóż oni, ci dwaj młodzi przyjaciele, dłużej tu nie pozostali? Przecież oddawał im nieraz przysługi najrozmaitsze, zawsze był poprostu na ich usługi i kochał ich, szczególnie Marysia, ce cher enfant... I innych wielu... Ileż razy pielęgnował w chorobach, pocieszał, wyręczał, bawił... Teraz, gdy on, jak pinczer za swą panią, w ślad ich biedz nie może, towarzyszkami jego są tylko ciemność i cisza.
Ciemność panowała w saloniku, cisza grobowa w całem mieszkaniu. Przerwało ją klapanie kaloszów po podłodze i we drzwiach kuchni stanęła Klemensowa. Na czole wysokiem, nad siwemi brwiami, świeciły szklane oczy okularów, a lewa ręka powleczona była męską skarpetką, której cerowanie przed chwilą rozpoczęła. We drzwiach stojąc, patrzała na zgarbionego, zestarzałego, w ponurem milczeniu pogrążonego człowieka i trzęsła głową.
Potem, najciszej, jak tylko mogła, zbliżyła się do szezlonga, na taborecie blizko stojącym usiadła i szepnęła.
— No, cóż tak milczysz i zgryzotę sam żujesz? Porozmawiaj ze mną, lżej ci będzie...
Gdy patrząc na nią, milczał, jeszcze cichszym szeptem zapytała:
— Cóż ona? kochała cię bardzo? naprawdę? Jak to się stało, że powróciliście do siebie?
Po kilku minutach wahania, czy namysłu, Kranicki, z łokciami opartymi o brzeg szezlonga i czołem w dłoniach, zaczął mówić:
— Matce wszystko powiedzieć mogę, bo do naszego świata nie należysz i jesteś istotą szlachetną, wierną, jedyną na ziemi moją...
Po cichym pokoju rozległ się jakby odgłos trąby: to Klemensowa wyciągnęła z kieszeni róg grubej chustki i nos utarła. Oczy jej były mokre. Kranicki drgnął, skrzywił się, ale mówił dalej:
— Kiedyśmy się pierwszy raz po rozstaniu z sobą spotkali, wiosna nas owiała. Matka wiesz, że rozstaliśmy się tylko dlatego, że ja byłem za mało bogaty, aby módz ożenić się z ubogą dziewczyną... Mama słuchać o tem nie chciała, abym ożenił się z guwernantką... Wziął ją wkrótce potem ten bogacz. Fiu, fiu! co się z tej guwernantki, z tej dziewczyny, jak fiołek skromnej, zrobiło! Dama światowa, pełna ożywienia, elegancyi, szyku... Ale wiosna nasza nas owiała, wspomnienia wsi, kwiatów polnych, pierwszych wzruszeń serdecznych. Czy ona kochała męża? Pauvre, chère âme! zdaje się, że z początku przywiązała się była dla niego, ale opuszczał ją, zaniedbywał, miliony po świecie łapał, nieugięty, twardy... Wiecznie samotna! W świecie i w domu samotna... bo dzieci jeszcze małe, a taka tkliwa i słaba, przyjaźni, pieszczoty, serca oddanego potrzebująca. Ja od razu duchem padłem przed nią na klęczki i ona to czuła, a on, odjeżdżając, zostawił mię przy niej jako doradcę, opiekuna, poniekąd nawet protektora, tak, pro-tek-to-ra... Parweniusz! głupiec! Taki mądry, a taki głupi, cha, cha, cha!
Śmiech szyderczy, mściwy, twarz mu wykrzywił, czerwone pręgi nad brwiami rozszerzyły się aż do połowy czoła, ściągniętego w grube fałdy.
— Nie irytuj się, Tulek, nie irytuj się... zachorujesz — perswadować zaczęła Klamensowa, ale on, raz zwierzenia rozpocząwszy, mówił dalej:
— Rok przecież, czy więcej, nic pomiędzy nami nie było. Byliśmy przyjaciółmi, ale trzymała mię w oddaleniu, walczyła... Matka wiesz, czy miałem szczęście do kobiet...
— A miałeś, na wieczne zgubienie swoje, miałeś! — sarknęła kobieta.
— Od młodości miałem dar pięknego czytania, któremu wiele zawdzięczam...
— Oj zawdzięczasz! Co zawdzięczasz? Obrazę boską, zmarnowanie się... — znowu do kłótni porwała się Klemensowa, ale on nie zważając na to, mówił dalej:
— Raz czuła się słabą, po silnej migrenie, wieczór był późny, wielkie mieszkanie puste i ciemne, dzieci spały... Otaczałem ją staraniami, jak brat i jak matka. Byłem delikatny, to, co działo się we mnie, ukryłem, postępowałem tak, jakbym czuwał nad chorem, ukochanem dzieckiem. Bawiłem ją rozmową, mówiłem z cicha, podawałem lekarstwa i cukierki. Potem zacząłem czytać. Czytaliśmy Musseta. Matka nie wiesz, kto to taki. Poeta miłości, takiej właśnie, którą świat nazywa występną. Zażądała czegoś z przyległego pokoju, poszedłem, a gdy wróciłem, spotkały się oczy nasze i... «jużeśmy dnia tego więcej nie czytali».
Ostatnie słowa zaledwie mógł wymówić, twarz zakrył chustką, głowę oparł na poręczy szezlonga, znieruchomiał, może płakał. Klemensowa pochyliła się, róg grubej chustki ukazał się z kieszeni i po pokoju rozległ się znowu odgłos trąby. Potem, razem z taburetem przesunęła się bliżej jeszcze i ręką w skarpetce ramienia jego dotykając, zaszeptała:
— Daj pokój, Tulek, nie desperuj! Niech tam Bóg was sądzi, sędzia sprawiedliwy, ale i miłosierny! Mnie ciebie żal, a i tamtego biedactwa także! Cóż? serce nie kamień, człowiek nie anioł! Tylko już nie desperuj! Wszystko przechodzi i żal twój przejdzie! Może tobie będzie jeszcze lepiej na świecie, niż teraz! Może ty jeszcze spokojności miłej zażyjesz, w Lipówce, we własnej chacie... Może my ze Stefkiem co takiego obmyślim, żebyś ty z tego miejskiego błota wylazł.
Kranicki nie odpowiedział; kobieta mówiła dalej:
— Od Stefka znowu list miałam...
Kranicki wyszeptał:
— Cóż pisze ten poczciwy człowiek?
Klemensowa zaindyczyła się znowu:
— A pewno, że poczciwy i niepotrzebnie nazywasz go tak, jakby z łaski, albo drwiąc sobie. Awantura arabska! To mój chrzestny syn tylko, ale lepszy od innych rodzonych... Pisze, że gospodarstwo w Lipówce idzie dobrze, że znowu sto drzewek fruktowych w ogrodzie zasadził, że za dwa, albo tam cztery tygodnie przyjedzie i pieniędzy trochę przywiezie.
— Pieniędzy! — wyszeptał Kranicki — a to dobrze!
— Pewno, że dobrze, bo jużby ci ten żyd graty zabrał, żebym ja go raz ze schodów nie zepchnęła, a drugi raz o poczekanie nie uprosiła.
Zaśmiała się.
— Zepchnąć łatwiej było, niż uprosić, bo ja silna, a on mały jak komar. No, ale prawiem go w ręce całowała i obiecał czekać... «Dla Klemensowej to zrobię, powiedział, bo Klemensowa to taka sługa, co to jak matka». A pewno, że jak matka! Swoich dzieci nie mam, nikogo na świecie nie mam, ciebie jednego mam!
Kranicki patrzał na nią i ruchem powolnym głową wstrząsać zaczął. Ona także, ogniste i posępne oczy w jego oczach zatapiając, głową wielkim czepkiem okrytą zwolna wstrząsała.
Paląca się na biurku lampa białem światłem oblewała te dwie głowy, melancholijnie bez słów rozmawiające i ustawioną przy ścianie pstrą kolekcyę fajek, a w złotej papierośnicy, którą Kranicki obracał w palcach, wzniecała przelotne błyski.
Aloizy Darwid czuł się w humorze świetnym, bo bardzo pomyślnie nabył na licytacyi dom z obszernym placem. O dom dbał niewiele — była to rudera, której zniesieniem zajmie się wkrótce — ale plac, okryty teraz rozległym ogrodem, przedstawiał interes niezwykle korzystny. Położony w blizkości jednego z dworców kolei żelaznej, nabyć musiał ceny wysokiej, wskutek potrzeby wystawienia na nim wielkiego, publicznego gmachu.
Darwid odprzeda go potrzebującym, a potem podejmie się wznoszenia budowy. Trzecie to już przedsiębiorstwo, które mu wpada w ręce, odkąd tu powrócił, to jest od kilku miesięcy. Cóż, kiedy tamtego, najważniejszego, za które te trzy oddałby chętnie, dotąd jeszcze nietylko otrzymać nie może, ale nie wie dobrze, co się z niem dzieje! Spać mu to czasem nie daje, przecież nie zniechęca do zajmowania się tem, co już jest zdobyte, rozpoczęte.
Dzień był pogodny, lekko mroźny, miryady brylantów iskrzyły się w szronach okrywających drzewa i na śniegu, zaścielającym rozległy ogród. Darwid, w towarzystwie geometry, architekta i inżyniera, przechadzał się po ogrodzie, ale celem jego przechadzki nie była wcale kontemplacya przyrody, zakutej w usiane brylantami marmury i alabastry. Inżynier przyniósł mu propozycyę nabycia placu i z energią popierał interesy swoich mocodawców; geometra i architekt mówili o swojem, gestami wskazywali wymiary i różne punkty przestrzeni. Darwid, w obcisłem futrze, z oryginalnym i bardzo cennym kołnierzem, w połyskującym kapeluszu na głowie, chodził po śniegu krokiem równym, więcej słuchał, niż mówił, w uśmiechu miał milczące zadowolenie, gdy nagle wzrok mu olśniła ogromna jasność, bijąca od stojącego tuż przed nim drzewa. Do wysokiej kolumny podobne, miało ono na wszystkich gałęziach piórka delikatnie wyrzeźbione z alabastru, z których każde płonęło jak świeczka, w tęczy zapalona. Snopy tęczowych promieni wystrzeliwały z tej misternej rzeźby i z tej fontanny różnorodnego światła. Darwid szybkim ruchem zarzucił na nos binokle i z przykrem skrzywieniem ust wymówił:
— Jakie nieznośne światło!
Budowniczy, przypatrując się drzewu, rzekł z uśmiechem:
— Takiej kolumny żaden nawet grecki mistrz nie wykonał!
— Szkoda tylko, że jest nieużyteczną — uśmiechając się także, odparł Darwid.
— Pan nie jest miłośnikiem natury!... to tak, jak ja... — zaczął inżynier.
— Owszem, owszem... spostrzegałem czasem w naturze to i owo — żartobliwie kończył Darwid. — Ale zostać, jak pan mówi, jej miłośnikiem, czasu nie miałem. To jest zbytek... Praca żelazna tego nie zna... na to trzeba mieć czas!
Z temi słowami odwrócił się od pięknego dzieła natury i miał iść dalej, ale znowu stanął. Znajdował się u samych sztachet, rozdzielających ogród od ulicy i wśród ulicznego ruchu spostrzegł coś, co zajęło go niezmiernie.
Była to pora odchodzenia jednego z pociągów kolei żelaznej. Ulicą szeroką i niezupełnie jeszcze zabudowaną, wiele karet na kołach i mnóstwo sanek dążyło w stronę poblizkiego dworca. Sanie przesuwały się z brzękiem uprzęży, pod kołami śnieg piskliwie skrzypiał, woźnice wydawali krótkie okrzyki. Kapelusze kobiece i męskie, futra rozmaite, liberye stangretów, konie buchające parą, tu i owdzie kolorowemi sieciami okryte, tworzyły szlak pstry, zmienny, tłumny, przesuwający się z brzękiem i gwarem po białym śniegu, w powietrzu roziskrzonem od słońca i mrozu.
Jedna z karet wydawała się zamkniętym w pudle ogrodem kwiatowym. Wydobywały się, wprost wylewały się przez jej okna — róże, kamelie, goździki, fiołki. Było tam pełno wieńców, bukietów, koszów, pośród których, jak w powodzi różnobarwnej, ukazywał się w głębi karety kapelusz kobiecy z szerokiemi skrzydłami. Tuż za karetą pędziły sanie, w parę rosłych koni zaprzężone, ze stangretem w ogromnym kołnierzu futrzanym i z dwoma młodymi mężczyznami, u których stóp stał znowu kosz kwiatów, ale najrzadszych i najdroższych, bardzo rzadkich i drogich orchidei. Kareta i sanie przemknęły wśród pstrocizny ulicznej, jak czarodziejskie zjawisko wiosny, ze śniegu wyrosłej i zniknęły.
Darwid zwrócił się ku towarzyszom:
— Kto to ta pani w karecie pełnej kwiatów?
— Bianka Bianetti.
Było to imię, komentarzy nie potrzebujące. Darwid uśmiechał się z zadowoleniem. Nic dziwnego, że Maryan, razem z tym baronkiem, towarzyszy na dworzec kobiecie, mającej sławę europejską i wiezie dla niej kwiaty! Owszem, owszem. On sam kilka razy w życiu... A jeżeli nie częściej, to dlatego, że czasu nie miał.
— Zabawna historya dziać się dziś będzie na dworcu — zaczął inżynier. Zamówiono dla Bianki pociąg nadzwyczajny, mający odejść pięć minut po zwyczajnym.
— W jakim celu? — zapytał budowniczy.
— Domyślić się łatwo: aby pięć minut dłużej korzystać z widoku i towarzystwa wielkiej śpiewaczki.
— Pociąg nadzwyczajny! To szaleństwo! — rzekł Darwid. — Któż to uczynił?
Inżynier i budowniczy zamienili się znaczącemi spojrzeniami, a po chwili pierwszy odpowiedział:
— Syn pana.
Skóra na policzkach Darwida zadrgała, ale zupełnie spokojnie rzekł:
— A prawda! przypominam sobie! Maryan mówił mi coś o tem. Perswadowałem mu trochę, ale ponieważ się upierał... Cóż robić? Il faut, que la jeunésse se passe!
Powiedziawszy to, zaczął towarzyszom rękę na pożegnanie podawać.
— Przykro mi, że nie skończymy dziś naszych debatów, ale przypomniałem sobie interes ważny. Proszę panów do siebie, na jutro, o zwykłej porze moich przyjęć.
Uchylił kapelusza, odszedł. Wsiadając do karety, rzucił woźnicy słowa:
— Na dworzec! Śpieszyć!
Przed dworcem stał już szereg wagonów, z buchającą kłębami dymu lokomotywą. Tłum ludzi wypływał na peron, usłany śniegiem i dążył ku wagonom. Darwid wyszedł także, szukając oczyma młodej twarzy, która bezsenne noce napełniała mu niepokojem. Zrazu dostrzedz jej nie mógł, ale po chwili znaczną część tłumu pochłonęły wagony, a spora garść ludzi, którzy znajdowali się tu w biernej roli widzów, skupiła się w gromadę, zwracającą spojrzenia na jeden punkt peronu. Rozkwitał tam w ręku kilku osób ogród pięknych kwiatów i tuż przy nim dwoje ludzi prowadziło z sobą po włosku rozmowę niezmiernie ożywioną. Artystka była Włoszką, piękną brunetką, z oczyma gorejącemi, jak czarne gwiazdy. Rozmawiał z nią chłopak, młodszy od niej, bardzo młody, ładny i wytwornie ubrany blondyn. O kilka kroków od tej pary, w postawie niedbałej i z roztargnionym wzrokiem, stał wątły, rudawy, trzydziestoletni baron Blauendorf.
Dzwonek, wzywający podróżnych, rozległ się w mroźnem powietrzu po raz drugi. Artystka ze ślicznym uśmiechem skinęła głową na znak pożegnania i uczyniła krok ku wagonom, ale towarzysz jej zręcznym ruchem drogę jej zagrodził, wciąż przytem mówiąc do niej i trzymając ją pod upartem spojrzeniem błękitnych oczu. Nie okazując jeszcze niepokoju, z uśmiechem zatrzymała się i słuchała.
Aloizy Darwid stał na peronie, z tłumem ciekawych zmieszany i o uszy jego obijać się zaczęły urywki rozmów:
— Nie pojedzie! — ozwał się głos jakiś.
— Pojedzie! Jeszcze jest dość czasu! — zaprzeczył inny.
— On umyślnie ją zatrzymuje, aby nie odjechała!
— Bo też jest śliczna! Równie zachwycająco uśmiecha się, jak śpiewa!
Około drugiego ucha Darwida kilka innych głosów rozmawiało:
— Zuch chłopak! Patrzcie, patrzcie, jak on ją zagaduje, umyślnie... Biedna kobieta, jak niepyszna pani będzie musiała do miasta powrócić!
— Ale gdzież tam! Byłoby to przecież z jego strony niegrzecznością!
— Któż to taki ten ładny blondynek? — zagadnął jakiś głos niewieści.
— Młody Darwid. Syn tego sławnego spekulanta.
— Jakiż młody! To dziecko?
— Człowiek z milionami, jak brzoskwinia na słońcu, prędko dojrzewa.
— Po jakiemu oni mówią? Dosłyszeć nie mogę, ale nie po francusku.
— Po włosku, bo ona Włoszka.
— Ależ trzepie po włosku, jakby Włoch rodowity!
Ten sam głos, który mówił o brzoskwini, zauważył:
— Miliony to jak Duch św.: kogo dotkną, ten zaraz wszystkimi językami świata mówić zaczyna!
Wszyscy odjeżdżający już zniknęli we wnętrzu wagonów, których drzwi z suchymi stukami zamykać się zaczęły. Artystka tym razem szybko postąpiła naprzód, ale młody Darwid powiedział słów kilka, od których zrazu na twarzy jej odmalowało się zdziwienie, a potem rozlał się najpiękniejszy na świecie uśmiech. Skinęła głową, na coś zgadzając się, za coś dziękując, w taki sposób, w jaki skromne królowe zgadzają się przyjmować od swych poddanych oznaki najwyższej czci.
W tłumie, otaczającym Aloizego Darwida, ktoś zaśmiał się:
— Chwat chłopak! nie puści!
— Jaki on śliczny, ten młody Darwid! — ozwał się głosik niewieści.
— Wygląda na książątko! — dodał inny.
— No i cóż z tego będzie? Ona nie pojedzie!
— Pojedzie!
— Nie pojedzie!
— O zakład!
— O zakład!
W minutę, za plecami Aloizego Darwida stanęło kilka zakładów o to, czy kobieta, rozmawiająca z jego synem, odjedzie dziś z tego miasta, czy nie odjedzie. Na cienkich ustach jego zjawił się uśmiech zadowolenia, oczy z za szkieł binokli wpatrywały się w syna z wyrazem niemal miękkim. Książątko! Tak! co za swoboda i razem gracya ruchów! Jakie ładnie niedbanie o przypatrujące się mu pospólstwo! Szczęśliwy snadź do kobiet! Ta artystka z europejską sławą wprost pożera go swemi czarnemi oczyma.
Dzwonek po raz trzeci rozległ się po peronie i jednocześnie powietrze przeszył gwizd przeciągły. Koła wagonów ruchem miarowym i zrazu powolnym zaczęły obracać się na relsach.
— Stało się! — zawołał ktoś w tłumie. — Nie pojechała!
— Przegrałem zakład! — wymówiło kilka głosów.
— Jak dobrze, że ten śliczny chłopak postawił na swojem! — zadzwonił głosik niewieści.
Wtem, z najdalszej głębi peronu doleciało znowu gwizdnięcie lokomotywy i zahuczało miarowe stukanie kół o relsy; w dali ukazała się jakaś czarna masa, sunęła naprzód coraz prędzej, aż pod pióropuszem dymu zarysował się wyraźnie cylinder lokomotywy, ciągnący za sobą krótki szereg wagonów. Był to pociąg — cacko; mały, wyświeżony, błyszczał w słońcu żółtością mosiądzów, iskrzył się lakierem szafirowym, błyskał przez okna purpurą poduszek aksamitnych. Stanął. Konduktor otworzył drzwi wagonu i stanął przy nich w postawie oczekującej, a Maryan, gestem zapraszającym, wskazał je słynnej artystce.
Teraz, stojąca wśród peronu gromada ludzi domyśliła się wszystkiego i wpadła w zachwyt. Fantazya, która zdobyła się na ten pomysł i wyrzuciła dla niego wielką garść pieniędzy, uderzyła wyobraźnię, obudziła sympatyę dusz miernych dla złota i postępków dziwacznych, bez względu na ich cel i wartość. Po peronie rozległ się suchy oklask kilkudziesięciu par dłoni, a wkrótce potem lokomotywa raz jeszcze gwizdnęła, i mały pociąg nadzwyczajny posunął w przestrzeń, o pięć minut tylko od wielkiego i zwyczajnego oddalony.
Aloizy Darwid stanął u drzwi dworca, skąd mógł widzieć syna, który powolnym krokiem przebywał część peronu. A patrzał na niego z ciekawością niespokojną, bo zadziwiło go w Maryanie coś niespodziewanego. Wbrew temu, czego spodziewać się było można i co zdawało się naturalnem, w wyrazie twarzy i ruchach Maryana nie było ani uciechy młodzieńczej z dokonanego postępku, ani żalu nad odjazdem kobiety, dla której go dokonał. Kiedy przed chwilą ozwał się był na peronie oklask, obejrzał się i rzucił na klaszczącą gromadę ludzi spojrzenie przelotne, tak obojętne, jakby to był przedmiot, pogardy nawet niegodny. Teraz także, całą osobę jego okrywał wyraz obojętności doskonałej, nawet znudzenia, od którego skurczyły się usta i pożółkła nieco różowość okrągłych policzków, a w oczach błękitnych, szklisto w dal zapatrzonych, malowało się coś jakby niezadowolenie, lub uczucie doświadczonego zawodu, marzenie, czy marzycielstwo, nadaremnie po przestrzeni ścigające mary nieuchwytne. Nie spostrzegł ojca, bo szklistemi oczyma kędyś daleko patrzał; nie zobaczył też Darwida i baron, czegoś pilnie w portmonetce szukający, aż wyjął z niej dziesięciorublowy papierek i rzucił tragarzom, którzy umieścili byli w wagonie pakunki i kwiaty śpiewaczki. Przytem rzucił przez zęby:
— Nie mam drobnych!
Maryan, nie budząc się z zamyślenia, jakby machinalnie wymówił:
— To dziwne!
— Co? — zapytał baron.
— To, że wszystko na świecie jest tak drobnem, drobnem...
— Oprócz apetytu mego, który w tej chwili jest kolosalny! — zawołał baron.
— No i tych sum bajońskich, które Maryan wydawać musi! — pomyślał Alojzy Darwid, idąc ku swej karecie.
Nim do niej doszedł, usłyszał jeszcze kilka urywków rozmów:
— Za kilka minut rozmowy z piękną kobietą tyle pieniędzy sypnąć — to charakter!
— Obiecujący bęben! co?
— Szczególnie dla papy!
— Długów też ma podobno tyle już, co kędzierzawych włosów na głowie!
— Pożycza też na rachunek kieszeni papinej...
— Albo i śmierci...
Inni mówili:
— W takich rękach to maleparta prędko pójdzie do czarta!
— Dlaczego: maleparta?
— A no, czy możesz wyobrazić sobie św. Franciszka z Asyżu, zbierającego miliony?
Gdy kareta toczyła się po ulicach miasta, głowa Darwida pełną była mnóstwa sprzecznych myśli. Tak, tak; ten jelonek posiada szczególną zdolność do wyżerania złotego piasku w Paktolu! Ale w jakiż sposób, pełen wdzięku i prawdziwie książęcy, umie to czynić! Dumny jest z tego syna i zarazem ciężko niespokojny i zgryziony. Bo jednak zawsze trwać tak nie może. Zaciąga długi na ewikcyę — jego śmierci. I to próżniactwo absolutne! Czegóż wart człowiek bez pracy? Znać też po nim skutki bezczynności: jakiś uwiąd przedwczesny, jakieś marzycielstwo bez celu... Chłopak śliczny! wygląda tak, jakby urodził się z książęcą mitrą na głowie!
Wchodząc na marmurowe schody swego mieszkania, do wygalonowanego szwajcara rzekł:
— Gdy pan Maryan będzie wracał do domu, powiedzieć, że proszę, aby do mnie przyszedł.
Godzinę lub więcej przepędził w gabinecie swoim sam jeden, nad papierami, pisząc, notując, przeglądając różne listy i rachunki, ale po skórze twarzy przebiegały mu niekiedy przykre drgnienia, i od nerwowych ruchów ręki w przykry sposób szeleściły arkusze papierów. Nakoniec, otworzyły się drzwi przedpokoju i z kapeluszem w ręku wszedł do gabinetu Maryan. Od drzwi już zaczął mówić:
— Dzień dobry, mój ojcze. Cieszę się, że mnie wezwałeś, bo dawno już nie miałem przyjemności rozmawiania z tobą. Jesteśmy obaj bardzo zajęci. Mnie od kilku tygodni pochłaniała całkiem Bianka Bianetti.
Był zupełnie swobodnym, chociaż nie wesoły wcale. Darwid, stojąc przy okrągłym stole i bystro na syna patrząc zapytał:
— Czy kochasz się w tej aktorce?
Teraz dopiero Maryan roześmiał się szczerze, prawie głośno:
— Takie zapytanie, mój ojcze, to świątynia wznoszona na ziarnie maku; bo miłość jest podobno świątynią, a moja fantazya dla tej ślicznej Bianki...
— Ziarnkiem maku, które wozisz po świecie pociągami nadzwyczajnymi — dokończył Darwid.
— Słyszałeś o tem, ojcze?
— Widziałem to.
— A, byłeś na dworcu! Dziwna rzecz, że cię nie spostrzegłem.
Uczynił ręką gest lekceważący.
— Doświadczyłem zawodu. Tak byłem sobie wymarzył uczynienie Biance tej niespodzianki i taką miałem pewność, że doświadczę żywej przyjemności... Tymczasem, przekonałem się, że była to drobnostka, nie nowa i błaha jak wszystko. I tak jest zawsze: co imaginacya buduje długo, to krytycyzm obala w mgnieniu oka. Nic szczególnego wymyślić niepodobna. Świat jest tak stary, że nam dostał się już w postaci zużytego łachmana!
Usiadł na jednym z fotelów, stół otaczających, kapelusz postawił na kobiercu. Darwid, nie zmieniając postawy, odpowiedział:
— Nic dziwnego, że gdy wyobraźnia buduje głupstwa, krytycyzm w mgnieniu oka gmachy te obala.
— Któż może być pewnym, że buduje mądrość? — przerwał Maryan.
I zaraz, wyjmując z kieszeni papierośnicę, zapytał:
— Czy pozwolisz, ojcze?
Potem z wielką grzecznością podając ojcu papierośnicę, zapytał znowu:
— A może zapalisz także?
Darwid z grubym snopem zmarszczek pomiędzy brwiami, przecząco głową wstrząsnął i siadając zapytał:
— Dlaczego zaraz po wyjeździe moim przestałeś uczęszczać na uniwersytet? Zapytywałem cię o to nieraz listownie, ale nie udzieliłeś mi nigdy jasnej odpowiedzi.
— Przepraszam cię za to, mój ojcze, ale jestem dziwnie leniwy do pisania listów. W ustnej rozmowie chętnie to wytłómaczę...
Darwid przerwał:
— Nie mam czasu na długie rozmowy, więc powiedz mi odrazu: czy nie lubisz nauki?
Maryan wypuścił z ust nitkę dymu i z namysłem mówić zaczął:
— Owszem. Nie mam wcale wstrętu do nauki. Czytuję wiele i ciekawość umysłowa stanowi właśnie jedną z najwybitniejszych cech mojej indywidualności. W dzieciństwie już pochłaniałem monumentalne liczby książek, ale lekcyi szkolnych nie uczyłem się nigdy. Wszyscy się temu dziwili, a jednak to rzecz prosta, zupełnie na wierzchu leżąca. Indywidualności bierne poddają się regułom, a energiczne i wyższe ich nie znoszą. Reguła i obowiązek to obory, do których ludzkość zamyka swoje bestye, aby jej na uprawnych polach szkód nie czyniły. Woły i barany stoją cierpliwie w zagrodach; organizacye powyższe burzą je i wychodzą na swobodę. Ja potrzebuję mieć we wszystkiem swobodę absolutną i dlatego przestałem uczęszczać do szynkowni nauki, która wydaje ją w określonych porach, gatunkach i dozach. Okazałem nawet pod tym względem, na prośby i nalegania mamy, wiele dobrych chęci: ze studyów prawnych przeniosłem się na przyrodnicze, z tych na filozoficzne, myśląc, że cokolwiek mię zajmie i że będę mógł zażegnać tę prawdziwą burzę desperacyi, która ogarniała biedną mamę. Ale nie mogłem. Profesorowie byli nudziarzami, koledzy hałastrą. Stosunki światowe bawiły mię jeszcze i pochłaniały: imaginacya porywała dalej, wyżej. Przerwałem więc robotę nudną, irytującą i w dodatku, nie mającą żadnego celu.
Zgasił na popielnicy dopalony papieros i znowu pogrążając się w głębokim fotelu, mówił dalej:
— Bo, o ile zauważyć mogłem, ludzie odbywają regularne studya naukowe dla jednego z dwóch celów: albo zamierzają oddać się temu, co nazywa się zbawieniem świata, albo potrzebują zdobywać sobie kawałek chleba. Żaden z tych celów nie mógł być moim, bo co do pierwszego, rządzę się zasadą indywidualistyczną, posuniętą aż do anarchizmu. Tak zwane zbawianie świata dla naszej schyłkowej epoki jest już baśnią zaledwie prawdopodobną, a nagą prawdą to, że każdy żyje dla siebie i według siebie. Komu los dobrze służy, ten spędza żywot w sposób mniej więcej przyjemny, komu źle — przepada. Wszystkiem rządzi traf i przypadkowe spotkanie się przyczyn. Niepodobna przemienić ziemi w raj powszechny, zarówno jak sprawić, aby z małej planety przemieniła się na ogromną. Zbawianie świata jest jednym z narkotyków, wymyślonych na usypianie zgryzot ludzkich. Altruiści posiadają całą ich aptekę; kto sobie życzy, może z niej czerpać, ma prawo, ale co do mnie, wolę nie być usypianym. Jestem indywidualistą i nie rozumiem dlaczego Paweł ma cierpieć w celu zmniejszenia cierpień Gawła. Niechaj Gaweł, zarówno jak Paweł myślą o sobie, a jeżeli są roztropni, dadzą sobie jakoś rady, bez uciekania się do flaszki z etykietami. Oto jest przekonanie moje o jednym z celów, dla których ludzie odbywają regularne studya naukowe. Co do drugiego...
Wyjął znowu papierośnicę i zapalając papieros, dokończył:
— Co do drugiego celu, to rzecz prosta, że będąc synem twoim, mój ojcze, nie potrzebuję być piekarzem swojego chleba. Takiem jest moje wyznanie wiary, które złożyłem ci, mój ojcze, z tem większą chęcią, że dla potęgi i niepodległości umysłu twego żywię oddawna cześć prawdziwą. Pewny też jestem, że przez nikogo lepiej, niż przez ciebie, mój ojcze, zrozumianym być nie mogę.
Mylił się. Ten, do którego tak płynnie i grzecznie przemawiał, nie rozumiał go zupełnie. Po raz pierwszy może w życiu, Darwid nie rozumiał człowieka, z którym rozmawiał. Był zdumiony. Spodziewał się znaleźć lekkomyślnego młodzieńca, którego namiętności popchnęły w rozrzutność i próżniactwo; tymczasem, siedział przed nim mędrzec, rozumujący, rozczarowany, z kwasem na ustach, z ironią w spojrzeniu i mowie. Ta kwaśna mądrość i towarzysząca jej niezmierna pewność siebie, swego zdania swojej niezależności, mieszkały w chłopcu wysmukłym i delikatnym, z różową twarzą i błękitnemi, jak niezapominajki, oczyma, wydobywały się z ust, których barwa była nieco zmęczona, ale które ocieniał drobny, młodzieńczy wąsik. Przytem, gładkość form doskonała, estetyczność i grzeczność nieskazitelna w ruchach, głosie, w komplemencie, który przemówienie bardzo pięknie zaokrąglał.
Darwid był zdumiony. Nie miał czasu na spostrzeganie nowych kierunków, które przybierają w świecie myśli i charaktery, na przypatrywanie się zmiennym formom, w jakie czas ulewa różne pokolenia ludzkie. Osłupiał, milczał i po chwili dopiero na usta występować mu zaczął uśmiech ironiczny... Ten dzieciak ze swojemi teoryami jest wprost śmieszny!
— Wszystko, co powiedziałeś, jest wprost śmieszne — rzekł. — Tworzysz zasadę z absolutnego braku zasad. W twoim wieku takie zdania, taki chłód, to nieprawdopodobne. Ze swoim wiekiem prawie dziecinnym i z tym bagażem jesteś wprost śmieszny.
Teraz, Maryan żywym ruchem podniósł głowę i ze zdziwieniem wpatrzył się w ojca. On także spodziewał się wcale czego innego.
— Śmieszność! śmieszne! śmieszne! — zawołał: — co to znaczy, mój ojcze? To nie argument. Byłem pewny, że się zgodzimy zupełnie. Z najgłębszym zdumieniem spostrzegam, że tak nie jest. Jak to, mój ojcze, więc nie jesteś zwolennikiem hasła: każdy dla siebie i według siebie? Nie można jednak posuwać dalej pogardy dla wszystkich malowanych garnków, niż ty, ojcze, czyniłeś to całe życie. Ale może ta niezgoda zdań naszych jest tylko pozorną? Proszę o argumenty. Śmieszność to nie argument. Mogę być śmiesznym i mieć słuszność. Brak zasad? Dobrze. Zasady to jeden z garnków najjaskrawiej pomalowanych i dlatego najtrudniej jest rozpoznać, że to glina. Ale nic to. Proszę o określenie bliższe. O jakie zasady idzie ci, ojcze?
Darwid, z silnem drganiem skóry na twarzy, odpowiedział:
— O jakie? O moralne. Naturalnie, że moralne...
— Tak, tak, ale proszę o określenie ścisłe. Jak nazywają się, jak brzmią te zasady?
Darwid milczał znowu. Jak nazywają się? Czy on jest księdzem, albo guwernantką, aby miał nad takiemi rzeczami głowę sobie łamać? Gdyby szło o prawo, matematykę, budownictwo, giełdę, banki... Ale morałami nie zajmował się nigdy, nie miał czasu. Głuchy gniew ogarniać go zaczął i słowa syczały mu nieco w ustach, gdy po chwili milczenia przemówił:
— Mój kochany, omyliłeś się w adresie. Nie do ojca należy wszczepiać w dzieci zasady moralne. To rzecz matek: Ojcowie na to czasu nie mają. Cofnij się pamięcią w swoje dzieciństwo, przypomnij zasady, które wszczepiała w ciebie twoja matka, a znajdziesz odpowiedź na swoje pytania.
Maryan zaśmiał się.
— To, co powiedziałeś, ojcze, przypomina mi jednego z moich przyjaciół, który książki pisze. Un pauvre diable, ale przyjęliśmy go do naszego towarzystwa, bo ma talent: to legitymacya. Otóż raz, ktoś go zapytał: «Co czynisz, gdy w pisaniu spotykasz się z trudnością?» — «Staram się ją przezwyciężyć» — odpowiedział. — «A jeżeli nie zdołasz przezwyciężyć?» — «To daję kominka, czyli, jak zając, rzucam się w stronę i nie mówię tego, czego powiedzieć nie umiem». Otóż, zrobiłeś, drogi ojcze, jak ten autor. Dałeś kominka! Cha, cha, cha!
Śmiał się. Ale Darwid coraz więcej posępniał i sztywniał. Dziwnem było, ale prawdziwem, że wobec tego profesora czuł się coraz więcej — żakiem. Maryan zaś mówił dalej:
— Dajmy pokój biednej, kochanej mamie. Jest ona uosobieniem wdzięku i słodyczy. Jeżeli jeszcze cokolwiek w tym rodzaju nie jest dla mnie malowanym garnkiem, to ta tkliwość, którą dla niej uczuwam. Mawiała mi też często i teraz jeszcze mawia o zasadach, ale najlepsza i najmilsza kobieta jest tylko kobietą. Sentyment, rutyna i w dodatku nielogiczność: teorya do lasa, a praktyka do sasa, nie prawdaż? Wiesz o tem lepiej ode mnie, mój ojcze, bo miałeś więcej czasu do eksplorowania tej części świata...
Błękitne oczy błyskały mu iskrami, złote kędziory nizko opadły na białe czoło, a z ust, ocienionych drobnym wąsikiem, słowa wychodziły coraz płynniejsze, śmielsze i gęściej krótkim śmiechem przeplatane.
— Co do mnie, gdybym był starą panną, zostałbym siostrą miłosierdzia, bo jest to zawsze jakaś pozycya w świecie i sztywny kwef rzuca zbawienny cień na zmarszczki. Ponieważ jestem tym, kim jestem, więc o zasadach myślę tak: zależą one od miejsca, czasu, stopnia geograficznego i ewolucyi, której dokonywa cywilizacya. Gdyby nieba stworzyły mię starożytnym Grekiem, zasadą moją byłoby bić się za wolność z Azyatami i kochać się w pięknym chłopcu. W średnich wiekach walczyłbym o honor swej damy i smażyłbym ludzi na rozpalonych stosach. Na Wschodzie jawnie posiadałbym liczbę żon, zastosowaną tylko do mojej chęci; na Zachodzie zasada rozkazuje udawać, że posiadam tylko jedną. W Europie obowiązkiem moim jest czcić ojca i matkę; na wyspach Fidżi byłbym występny, gdybym we właściwej porze nie zadał im śmierci. Galimatias! Bigos, którym czas nasz karmić się już nie chce! Jest zbyt stary i podniebienie ma zbyt wytrawne, aby mógł nie rozpoznawać pomarańczy od figi. My, dzieci starego czasu, schyłkowcy, wiemy dobrze, że człowiek wiele zdobyć może, ale nie posiędzie nigdy bezwzględnej prawdy. Niema jej. Wszystko jest względne. Jedynym dla mnie pewnikiem jest to, że ja jestem i chcę, a jedynym interesem umieć chcieć. Mnóstwo jeszcze rzeczy możnaby o tem powiedzieć, ale po co? Wszakże przemawiam do dawno nawróconego. Jesteś, mój ojcze, człowiekiem niezwykle rozumnym, musisz więc tak samo myśleć, a mówiłeś inaczej tylko dlatego, że w ten sposób przemawia się zwykle... do dzieci!
Aloizy Darwid zdawał się z przyzwyczajenia tylko mowy tej dosłuchiwać do końca, a gdy Maryan z krótkim i trochę ostrym śmiechem ostatnie wyrazy wymówił i umilkł, z ust jego szybciej, niż kiedykolwiek bywało, zerwały się słowa:
— Nieprawda. Mylisz się grubo. Inaczej myślę i czynię. Nad teoryą zasad rozmyślać nie miałem czasu, ale całe życie moje było oparte na jednej z nich, na pracy. Praca umiejętna i żelazna była moją zasadą i uczyniła mię tem, czem jestem...
— Przepraszam cię, mój ojcze, że przerywam... — zawołał Maryan — bardzo przepraszam, ale jedno tylko zapytanie: jakim był cel twojej pracy? Cel? Cel? To nam rozstrzygnie wszystko. Bo zasada może tkwić w celu tylko, nie w pracy, która jest tylko środkiem do osiągnięcia celu. Co było twoim celem, mój ojcze? Przecież nie zbawienie świata, lecz zadowolenie własnych żądań, własnych, nie żadnych z góry narzuconych i pokornie przyjętych, ale własnych, indywidualnych. Przedmiotem ich był wielki majątek, wysokie stanowisko. Przez pracę dążyłeś do ich zdobycia i nie spostrzegam tu żadnej zasady, oprócz tej, którą sam wyznaję: trzeba umieć chcieć. W samej więc istocie rzeczy zgadzamy się z sobą, mój ojcze, tylko ja, zawsze z najszczerszem uwielbieniem, uznawałem w tobie mistrza. Nieraz myślałem o tem, z jak doskonałą logiką, z jak niezłomną wolą otrząsnąłeś się z tych etykiet, któremi inni ludzie, nawet rozumni poniekąd, oblepiać się jeszcze nie przestają! Gdybyś w dążeniach swych potykał się o malowane garnki z etykietami: rodzina, ojczyzna, ludzkość, miłosierdzie itd. itd., szedłbyś znacznie powolniej i nie zaszedłbyś tak daleko. Ale byłeś zdumiewająco logiczny. Ze zdumiewającą siłą i bezwzględnością umiałeś chcieć. To właśnie, odkąd dojrzałem, napełniało mię dla ciebie, ojcze, uwielbieniem prawdziwem. W czasie ostatniej twej nieobecności, przeszło trzyletniej, nazywałem cię nieraz w myśli: nadczłowiekiem. Takich jak ty, ojcze, wyobrażał sobie zapewne Fryderyk Nietsche, gdy...
Tu urwał, pełen zdziwienia wzrok podnosząc na twarz ojca. Aloizy Darwid, bardzo blady, ze skórą drgającą na policzkach i skroniach, wstał, silnie oparł dłoń na stole i wymówił:
— Dosyć!
Gwałtownego wzruszenia, którego doświadczał, pod ironicznym tonem i uśmiechem ukryć nie mogąc, mówił dalej:
— Dosyć tego rezonerstwa, tej argumentacyi i tej całej gadaniny — pustej. Jeżeli zamiarem twoim było zdać przede mną egzamin, daję ci piątkę z plusem. Masz wymowę płynną i wcale bogaty dykcyonarz słów. Ale ja nie mam czasu i przystępuję do rzeczy realnych: do faktów i cyfr. Życie, które prowadzisz, jest niemożliwe i zmienić je musisz. Musisz rozpocząć inne życie.
Na wyrazie: musisz kładł nacisk. Maryan patrzał na niego wciąż ze zdumieniem, które zdawało się mowę mu odejmować.
— Nie masz jeszcze skończonych lat dwudziestu trzech, a już romansowe historye twoje kilka razy zdobyły szeroki rozgłos w świecie...
Maryan zwolna dobywał się z osłupienia.
— Sprawy tak zupełnie osobiste... — wahającym się głosem zaczął.
Darwid, nie zważając na przerwę, ciągnął dalej:
— Suma, którą w czasie ostatnich wyścigów przegrałeś w zakłady, była dla mojej nawet fortuny znaczną... Trzydzieści tysięcy...
Maryan był już blizki odzyskania równowagi.
— Jeżeli konieczną już ma być ta... spowiedź, to cyfrę poprawię. Trzydzieści sześć tysięcy.
— Wieczerze, które wydajesz dla przyjaciół i przyjaciółek, posiadają sławę lukullusowskich...
Maryan, z iskrami skrywanej irytacyi w oczach, zaśmiał się:
— Przesada! Nasz biedny Borel pojęcia nie ma o Lukullusie, ale że obdziera nas bezwzględnie, to prawda.
— Umie chcieć! — rzucił Darwid.
Maryan podniósł na niego wzrok i rzekł:
— Robi majątek.
Teraz z kolei zdumienie odmalowało się na twarzy Darwida, do tego stopnia wzburzonej, że aż słabe rumieńce wybiły się na policzki zazwyczaj blade.
— Głupstwo! — syknął i zaraz powściągnął się.
— Zaciągasz długi ogromne... na jaką ewikcyę?
Maryan, pozornie przynajmniej, wrócił już do zupełnej pewności siebie. Przymrużonemi trochę oczyma przyglądać się zdawał obrazowi na ścianie.
— To rzecz moich kredytorów — odpowiedział. — Muszą oni to mieć na oku, że jestem twoim synem, mój ojcze.
— A gdybym nie chciał zapłacić twoich długów?
Maryan z niedowierzaniem się uśmiechnął.
— Wątpię. Taka degrengolada, jak niewypłacalność, dotykając mnie, zaszkodziłaby i tobie, ojcze. Zresztą, nie są to sumy bajońskie...
— Ile? — zapytał Darwid.
— Dokładnej cyfry powiedzieć nie mogę, ale przypuszczalnie wynosi ona...
Wymienił cyfry. Darwid obojętnie ją powtórzył:
— Około ćwierć miliona. Ładnie. Daleki jeszcze będę od ruiny tym razem, ale nadal... Wyrzutów ci nie czynię, bo byłby to czas stracony. Co w przeszłość wpadło, przepadło. Ale przyszłość musi być inną.
Na wyrazie: musi znowu nacisk położył. Szybkim ruchem zarzucił na nos binokle i z pięknego kubka wyjąwszy papieros, koniec jego przytknął do płomyka jednej ze świec, palących się na biurku. Wydawał się już zupełnie spokojnym, tylko za szkłami binokli przelatywały stalowe iskry i papieros długo jakoś zapalić się nie mógł w trochę drżących palcach. Od biurka do okrągłego stołu powracając, mówić zaczął:
— Długi twoje zapłacę natychmiast i pensyę, którą ci przed trzema laty wyznaczyłem, to jest 6.000 rocznie, nadal w rozporządzeniu twem zostawię. Ale najdalej za dwa tygodnie opuścisz to miasto i udasz się do...
Wymienił miejscowość bardzo odległą, w głębi Państwa położoną.
— Istnieją tam dwie fabryki: wyrobów żelaznych i szklanych, których jestem jednym z akcyonaryuszów głównych. Tam obejmiesz urząd fabryczny, który ci wyznaczy dyrektor, spólnik i przyjaciel i pod dependencyą jego i kierunkiem rozpoczniesz życie pracy.
W oczach Maryana znowu malowało się zdumienie bez granic, ale na ustach drgał uśmiech, trochę niedowierzający, trochę drwiący.
— Co to ma być? — zapytał — pokuta za grzechy? kara?
— Nie — odpowiedział Darwid — tylko szkoła. Nie dla rozumu szkoła, nie dla rozumu, bo masz go aż nadto, lecz dla charakteru. Musisz nauczyć się trzech rzeczy: powściągliwości, skromności i pracy.
Gasząc na popielnicy piąty czy szósty papieros, Maryan zapytał:
— A gdybym... wypadkiem... nie zgodził się wstąpić do tej szkoły?
Darwid natychmiast odpowiedział:
— W takim razie pozostaniesz tu, ale bez żadnych środków do samoistnego bytu. Będzie ci wolno mieszkać pod tym dachem i przychodzić do rodzinnego stołu, ale osobistych dochodów nie otrzymasz żadnych. Przytem, ogłoszę w dziennikach, że długów twoich więcej płacić nie będę. Co powiedziałem, uczynię. Wybieraj.
Że uczyni, jak mówił, każdy patrzący na niego w tej chwili mógł być pewnym.
Rumieńce Maryana przybierać zaczęły barwę ceglastą, oczy napełniły się stalowemi iskrami.
— System brania fortecy przez ogłodzenie... — rzekł półgłosem, a potem, z głową nieco pochyloną i wzrokiem utkwionym w kobierzec, mówił dalej:
— Jestem zdumiony. Myślałem, ojcze, że pomimo rzadkiego widywania się z tobą, znałem cię dobrze; teraz spostrzegam, że nie znałem wcale. Wielbiłem w tobie moc umysłu, który potrafił zdjąć z siebie pęta wszelkich przesądów; teraz przekonywam się, że pojęcia twoje są nietylko patryarchalne, lecz despotyczne. Jest to zawód, który boli. Dziwię się nawet samemu sobie, że dotyka to mię tak silnie, ale spadając z wyżyn, zawsze choć koniec nosa stłuc sobie trzeba. Jeszcze jedna nauka, aby nie wdrapywać się na wyżyny. Mam w sobie przeklęte marzycielstwo, które mię zwodzi. Jeszcze jeden miraż pierzchł i malowany garnek wypłowiał. Cóż robić?
Mówił to z cicha, przygryzał czasem dolną wargę, był zmartwionym istotnie i głęboko.
Po chwili mówił dalej:
— Cóż robić? Na zawód, który mię spotkał, zrezygnować się muszę, ale co do rozporządzania się tak bezwzględnego moją osobą, protestuję. Jeżeli zamiarem twoim, mój ojcze, było zrobienie ze mnie wyrobnika fabrycznego, trzeba było tę robotę zaczynać wcześniej. Teraz indywidualność moja jest już rozwinięta i nie da się wtłoczyć w żadne cmentarne wrota. Wychowywać mię na wielkiego pana i przez czas dość długi pozwalać, nawet żądać, abym używał wszelkich dóbr świata i jak najzaszczytniej dla ciebie jaśniał w świecie, a potem zapakowywać mię do szkoły powściągliwości, skromności i pracy, jest to, chciej przebaczyć, mój ojcze, że nazwę rzecz po imieniu, jest to nielogiczność i brak konsekwencyi. Mógłbym jeszcze dodać: brak sprawiedliwości, ale nie chcę bronić się argumentami, czerpanymi z malowanych garnków. Co tylko pewne, to, że ofiarą despotyzmu patryarchalnego nie zostanę.
Wstał, podjął z ziemi kapelusz i zgrabny, spokojny, tylko z ceglastymi rumieńcami na policzkach i siną pręgą nabrzmiałej żyły na czole, mówił jeszcze:
— Nie wiem, co uczynię. Wypadnie mi może być twórcą własnego losu. To i owo umiem i łatwiej zdecyduję się zostać wyrobnikiem z własnej woli, niż z cudzej. Zapewne wyjadę stąd. Nieraz już ekspatryowanie się przychodziło mi na myśl, ale nie w tym kierunku, który raczyłeś wskazać mi ojcze. Zresztą, nie wiem jeszcze, bo spadło to na mnie tak niespodziewanie. Rozejrzę się w sobie i dokoła siebie. Tymczasem, odejść już muszę, bo komuś z przyjaciół przyrzekłem znaleźć się o wyznaczonej godzinie u pewnego kolekcyonisty, dla obejrzenia niezmiernie ciekawego obrazu. Jest to oryginalny, autentyczny Overbeck. Rzadkość. Une vraie trouvaille... Żegnam cię, mój ojcze.
Złożył ukłon głęboki i odszedł. Wyszukana elegancya nie opuściła go ani na chwilę; pomimo to, w wyrazie twarzy, a szczególnie we wzburzonej cerze, w głosie także, czuć było oburzenie i zmartwienie, stopnia bólu sięgające.
Drzwi przedpokoju otworzyły się i zamknęły. Darwid stał, jak skamieniały. Co to było? Co się stało? Czy podobna, aby takim był wynik tej rozmowy i aby taka rozmowa skończyła się na Overbecku i doskonale eleganckim ukłonie? Dziwny człowiek! Tak, bo to nie jest rozswawolony dzieciak, z dziecinnemi prośbami, wykrętami, wybuchami, ale przedwczesny człowiek, prawie starzec. Rezoner, sceptyk, pesymista. Głowa genialna! Jaka elokwencya! Jakie panowanie nad sobą! Powierzchowność książęca! Dziwny człowiek! Cóż on teraz z nim pocznie? Gdyby o przebaczenie poprosił, przyrzekał w części choćby zastosować się do jego życzeń, trochę choćby sposób życia odmienić! Ale ten upór żelazny i pewność siebie niezachwiana, połączona z grzecznością nieskazitelną i z rezonerstwem, ani kroku ustąpić nie chcącem! Co z tem począć? Fortece zdobywają się czasem przez ogłodzenie, ale, jeżeli zdecydowana na wszystko, oprócz poddania się... No, spróbuje, słowa dotrzyma, zobaczy...
Lokaj we drzwiach oznajmił:
— Konie gotowe.
Obiad proszony u jednego z największych w mieście dygnitarzy. Dałby wiele, aby dziś pozostać w spokoju. Jednak, jechać musi. W jego położeniu, przy jego interesach, obrażenie takiej osobistości mogłoby sprowadzić następstwa bardzo przykre. Oprócz tego spotyka się tam z kimś, czyja życzliwość także mu jest potrzebną. Nie chce jechać, ale zmusi siebie i pojedzie. Nie jestże to twardem i surowem wykonywaniem zasady? Co ten dzieciak prawił, że on nie uznaje i nie wykonywa żadnych zasad? Któż nad niego srożej, bezwzględniej obchodzić się może z samym sobą? Ile on najpiękniejszych kwiatów życia porzuca, bezsennych nocy trawi, nawet fizycznych trudów ponosi, dla zasady pracy niezmordowanej, nieubłaganej, żelaznej!
We fraku, z piersią okrytą najpiękniejszą możliwie bielizną i połyskującą brylantowemi spinkami, z rudawymi faworytami, otaczającymi twarz bladą i kościstą, sztywny, nieskazitelnie w ubiorze i postawie poprawny, stał pośrodku gabinetu i bardzo długo wciągał na rękę jasną rękawiczkę. Biorąc kapelusz, myślał, że stanowczo czuje w sobie kwas i gorycz, które najwyśmienitsze potrawy u stołu dostojnika uczynią mu niesmacznemi. Cóż robić? Jechać trzeba. Zasada przedewszystkiem!
Kiedy w futrze i kapeluszu zstępował ze schodów, u dołu klatki schodowej dał się słyszeć szelest jedwabnych sukien i dość głośna rozmowa, po angielsku prowadzona. Poznał głosy starszej córki i barona Emila, ale zobaczył naprzód Malwinę, która młodą parę poprzedzała. Z wyszukaną grzecznością usunął się pod ścianę, aby żonie więcej miejsca zostawić i podnosząc kapelusz z najprzyjemniejszym uśmiechem, na jaki wargi jego zdobyć się mogły, zapytał:
— Panie zapewne z wizyt?
Spotkanie to miało świadków. Malwina, owinięta futrem, którego białe brzegi ukazywały się z pod głębokiej czarności aksamitu, z uśmiechem także odpowiedziała:
— Tak; oddałyśmy kilka wizyt...
Ale Irena, o jeden schodek niżej stojące, z niezwykłą w niej żywością podchwyciła:
— Teraz wracamy z magazynów, gdzie spotkałyśmy się z baronem.
— Jakież projekty na wieczór? — zapytał znowu Darwid.
— Pozostaniemy w domu — odpowiedziała Malwina.
— Jakto? — zaczął — a dzisiejszy wieczór u księstwa Zenonostwa?
— Nie miałyśmy zamiaru — spróbowała bronić się Malwina, ale wzrokiem spotkała spojrzenie męża i głos załamał się jej w gardle.
— Pojedziesz z córką na ten wieczór — wymówił szeptem cichym, ale który syczał mu w ustach.
I zaraz dodał głośno, z uśmiechem:
— Radzę paniom znajdować się na tym wieczorze.
Malwina stała się prawie tak białą, jak futro, które otaczało jej szyję, a w tejże samej chwili Irena przemówiła:
— Czy będziesz także na tym wieczorze, ojcze?
— Wpadnę tam na godzinę. Jak zwykle, czasu nie mam.
— Co za szkoda — odezwał się baron Emil — że nie mogę ofiarować panu w podarunku części mojego! Jestem pod tym względem prawdziwym bogaczem.
— A ja nędzarzem! I dlatego pożegnać już państwa muszę.
Uchylił kapelusza i zaczął schodzić ze schodów, gdy usłyszał za sobą głosy Ireny:
— Mój ojcze!
Powiedziała matce i baronowi, że chce kilka słów zamienić z ojcem i ze schodów zbiegła. Wspaniała sień była pustą i w obfitem świetle lamp tylko wygalonowany szwajcar na widok pana domu stanął z ręką złożoną na klamce oszklonych drzwi. U dołu schodów, wysoka panna, w czarnych puchach futrzanych, nieco sztywna i bardzo biała, po francusku mówić zaczęła:
— Przepraszam, że w miejscu tak niewłaściwem... ale muszę powiedzieć ci, mój ojcze, że bal, o którym mówiłeś Karze, nie będzie mógł tej zimy odbyć się w naszym domu.
Bardzo zdziwiony, Darwid zapytał:
— Dlaczego?
Z błyskiem siwych oczu pod fantastycznemi skrzydłami kapelusza, Irena odpowiedziała:
— Bo mamę sama myśl o tym balu mocno zaniepokoiła.
Darwid, po chwili milczenia, zwolna wymówił:
— Czy matka twoja nabrała wstrętu do zabaw?
— Tak, ojcze i o przyczynie tego jej usposobienia oświecać cię nie potrzebuję. Są charaktery, które w pewnych... położeniach bawić się nie mogą.
— W pewnych położeniach? W jakiemże położeniu znajduje się twoja matka?
Zapytanie to wymówił głosem, w którym dźwięczało niepodobne do ukrycia przerażenie. W głowie zaszumiała mu myśl: «Mogłażby wiedzieć?» A Irena prawie oschle mówić zaczęła:
— Wiemy o tem, mój ojcze, oboje równie dobrze. Tylko, co się tyczy tego balu...
— Ten bal — przerwał Darwid — potrzebny mi jest dla przyczyn rozmaitych i odbędzie się w domu naszym za kilka tygodni.
Z suchym, nerwowym śmiechem, Irena zawołała:
— O, mój ojcze, je vous adresse ma sommation réspéctueuse, ażeby się nie odbył! Obie z mamą jesteśmy bardzo, bardzo do niego nieusposobione. I dlatego pozwoliłam sobie zatrzymać cię na chwilę, aby powiedzieć ci, mój ojcze...
Śmiech zbiegł do szczętu z warg jej, gdy dokończyła:
— Aby powiedzieć ci, mój ojcze, że bal ten do skutku nie przyjdzie.
— Co to znaczy?... — zaczął Darwid, ale wnet powściągnął się.
Szwajcar stał u drzwi, u góry schodów ukazał się lokaj. Więc uchylając przed córką kapelusza, w języku dla służby zrozumiałym, dokończył:
— Przepraszam cię, w tej chwili czasu nie mam. Spóźniam się. Potem rozmowy tej dokończymy.
Kiedy kareta, skrzypiąc po śniegu, toczyła się ludnemi ulicami miasta, w światłach latarni ulicznych, czasem wpadających do jej wnętrza, ukazywała się twarz Darwida, okryta wyrazem przerażenia. Ta blada, sucha twarz, w rudawych faworytach i w kołnierzu ze srebrnawego futra, ukazywała się na chwilę z oczyma szeroko rozwartemi, z brwiami podniesionemi, z wiszącem na wargach słowem: «Wie o wszystkiem!»... Okropność!» — i po chwili pogrążała się znowu w napełniającej karetę ciemności.
Po raz pierwszy zapewne w mieście tem, rozdzielonem od Anglii przez lądy i morza, pewna liczba ludzi, bardzo zresztą ograniczona, podziwiać mogła apartamencik kawalerski, ubrany w obicia, rzeźby i szkła malowane, pochodzące z fabryki londyńskiej: Morys, Fokner, Marshal et Compagnie. Salonik był niewielki, ale nie znajdowało się w nim nic zupełnie, coby pochodziło skądinąd, niż z tej fabryki, założonej przez słynnego poetę i członka prerafaelitycznego bractwa. Słynny poeta i malarz, William Morys, stał się przemysłowcem, w celu poprawienia u ogółu estetycznego smaku i napełnienia siedlisk ludzkich dziełami czystego piękna. Te, które się tu znajdowały, były istotnie piękne. Obicie na ścianach przedstawiało szereg obrazów, zaczerpniętych z romansów rycerskich i legend cudownych: Trystan i Izolda na pokładzie okrętu, Flor i Blancheflor w ogrodzie różanym, mnich Alberyk w dominikańskiej szacie zstępujący do piekieł. Obicia na sprzętach pełne skrzydlatych główek i fantastycznych kwiatów, wszędzie wielki kunszt tkania i szlaczki misterne, przypominające marginesy starych modlitewników. Barwy spłowiałe, przygasłe, sprawiające wrażenie rzeczy, dobywających się z mgły wieków i tylko u okna parawan szklany w oprawie z kolumienek i ostrołuków, płonący barwami rubinów, szmaragdów i szafirów. Były to szyby z malowanemi rozetami i postaciami Świętych, w bladych profilach i jaskrawych szatach. Na jednym ze stołów pulpit bronzowy, w kształcie kapliczki gotyckiej; gdzieindziej, postument lampy, wyobrażający Tryumf Śmierci, w postaci niewiasty ze skrzydłami nietoperza, suknią rozwiewną, zakrzywionymi pazurami u nóg i kosą w ręku. Ten postument to rzeźbiona kopia Orcagna, znajdującego się w pizańskiem Campo Santo. Pośrodku jadalni, widzialnej z za drzwi otwartych, stół w stylu w. XIII, zupełnie prosty, taki, pod jaki miasto kobierców kładziono warstwę siana; szafa bufetowa (wiek XIV), z rzeźbami malowanemi, kufer (w. XIV, kopia z muzeum Cluny) z wyrzeźbionemi na wierzchu chimerycznemi zwierzętami, a na przodzie figurynkami w malutkich niszach, wyobrażającemi dwunastu parów Francyi. Drugi kufer, podobny do tamtego, znajdował się w pokoju bawialnym, tylko że okrywające go rzeźby wyobrażały wyświęcenie na króla Ludwika XI w Rheims (muzeum Orleańskie). Stał on u stóp brata Alberyka, w białej szacie spuszczającego się do czarnej czeluści piekielnej i zastępował kanapę, której tu wcale nie było. Oba te kufry, z żelaza i drzewa, ogromnie kunsztowne, chociaż będące kopiami tylko zabytków autentycznych, służyły do chowania przedmiotów artystycznych i zarazem do siedzenia. Oprócz nich, trochę tylko stołków, z poręczami wyrzniętemi w kształt trójliścia (w. XIV i XV) i mniej jeszcze foteli niezmiernie głębokich i szerokich, t. zw. katedr, obitych tkaninami przedziwnemi i — już wszystko, czego było potrzeba, jeżeli mieszkanie zachować miało charakter czysty, średniowieczno stylowy. W powietrzu, zlekka zabarwionem przez szkła jaskrawo malowane, unosił się tu archaizm z egzotyzmem, panowała prastarość z wymyślnością i czuć było zalatującą woń mistycyzmu. Wszystko to zresztą było zupełnie zrozumiałe i naturalne dla każdego, kto znał barona Emila Blauendorfa, właściciela tego mieszkania. Wymyślny i biegły esteta, baron należał w dodatku do szkoły estetów, noszącej nazwę medyiwializmu i jako medyiwialista wyznawał cześć dla średniowiecznych romansów, legend, misternych robót i dobywających się z tego wszystkiego tchnień zaświatowości.
Kiedy przed trzema laty, Maryan Darwid, w towarzystwie, a właściwie pod protektoratem Kranickiego, po raz pierwszy wszedł do tego mieszkania, było ono świeżo urządzone. Baron z jednej z wysp morza Śródziemnego przywiózł był zwłoki świeżo zmarłej matki, objął po niej wielki spadek majątkowy i dla uregulowania interesów osiadł na czas jakiś w mieście rodzinnem. Kranicki, który długo był przyjacielem domu jego rodziców i znał go od dzieciństwa, doświadczył przy powitaniu wybuchu czułości. Rozśmieszyło to barona, ale trochę też i ujęło: Un pen baroque ce pauvre Kranicki ze swoim patosem i sentymentalizmem, pachnącym mumią, ale bon diable en somme: łagodny, zupełnie przyzwoity i uczynny. Bardzo uczynny. Pojechał na granicę państwa, aby z komory celnej odebrać to wszystko, co pod adresem barona przybywało z Anglii, a potem dopomagał mu w urządzeniu mieszkania, spotykającem trudności znaczne. Tapicerzy i inni rzemieślnicy głowy tracili na widok dobywających się z opakowań rycerzy, dam, mnichów, parów Francyi i Tryumfów Śmierci. Kranicki nie dziwił się niczemu, bo o wielu rzeczach czytał i wiedział, ale też i zachwycać się bardzo nie mógł. Gdy instalacya, z czynną i umiejętną pomocą jego, była już ukończona, pomyślał: C'est funebre et peu commode — i zyzem trochę popatrzał na kufry z parami Francyi i Ludwikiem XI-ym, których powierzchnia, twarda i rzeźbami pogarbiona, nie wydawała mu się najprzyjemniejszem z siedzeń. Nie powiedział jednak nic, bo wstydził się przyznać, że nie rozumie, albo nie podziela tego, co było kwiatem najświeższej i egzotycznej mody. Bywał u barona często, w mieszkaniu tem spędzał wiele czasu i wkrótce wprowadził tam drugiego, młodego przyjaciela swego. Maryan Darwid, po raz pierwszy znalazłszy się w towarzystwie i mieszkaniu medyiwialisty, zmieszał się zrazu, jak człowiek, stojący wobec czegoś niezmiernie od siebie wyższego. O dziesięć prawie lat starszy, baron prześcigał go niezmiernie we wszystkich gałęziach wiedzy książkowej i życiowej, a małe mieszkanko jego było cudem oryginalności i kosztowności. Maryan uczuł się ubogim w duchu i materyi. Te sześć tysięcy rocznej pensyi, od ojca otrzymywanej i dotąd mu nie wystarczały, ale teraz wydały się wiórem, godnym tylko popchnięcia nogą. Co zaś do strony duchowej, wprost zawstydził się, że mógł jeszcze znajdować coś przyjemnego w tym świecie, który go otaczał i w tem życiu, jakie prowadził. Pospolitość, powszedniość, gminność! Znaczenie trzech tych wyrazów zrozumiał w pełni, przebywając w towarzystwie barona. I przedtem już uczuwać zaczynał potrzebę czegoś wyżej, czegoś nadto, niż te uciechy zmysłów, umysłu i miłości własnej, znaczne jednak, których doświadczał. Treść i gatunek tych uciech leżały na wierzchu, one same dostępnemi były znacznej liczbie ludzi. Baron zaś, w zwykły sobie sposób, trochę przez nos i przez zęby mawiał:
— Nous autres, doświadczeni i rozczarowani, poszukujemy nowych dreszczów tak, jak średniowieczni alchemicy poszukiwali złota. Nous sommes à la recherche du singulier et du rare!
Na to poszukiwanie rzadkości i szczególności dreszczów, czyli wrażeń wszechstronnych: zmysłowych, umysłowych i estetycznych, Maryan puścił się raz z baronem, drugi raz sam jeden, w podróż po Europie. Zwiedził wiele krajów i stolic. W Anglii, dla zbadania Armii Zbawienia, zaciągnął się był na czas jakiś do jej szeregów; w Niemczech dotarł do legendowej prawie sekty religijno-politycznej, noszącej nazwę Fahrende Leute i znowu przez czas jakiś w olbrzymim wozie, ciągniętym przez olbrzymie meklembury, tułał się pośród wzgórzystych lasów Harcu i nad brzegami malowniczej Saali; najdłużej był w Paryżu, gdzie z teozofami wywoływał duchy i z gronem dekadentów, inaczej inkoherentów, inaczej jeszcze: poetów przeklętych (poètes maudits), w klubie haszyszystów (club des hachichins), doświadczał snów i widzeń, sprowadzanych przez zażycie narkotyku. Zresztą, doświadczał wielu innych jeszcze rzeczy rzadkich i szczególnych, krępowany jednak zawsze szczupłością środków pieniężnych i potrzebą zaciągania wielkich długów, drażniony niepodobieństwem znalezienia czegokolwiek, coby stale, a przynajmniej na długo, zadowolić go mogło. Zadowolenia miewał, ale krótkie. Wszystko, o czem roił, otrzymane — wydawało się mniejszem, gminniejszem, słabszem, niż w rojeniu. Na jaskrawości ukazywały się spłowienia, na blasku skazy; upalne tchnienia, wiejące zdaleka, przy zetknięciu się krzepły, jak oliwa, gdy występuje na wierzch płynu. W smaku rzeczy, ostrość i słodycz przeradzały się w mdłość i ckliwość, zaledwie dotknąwszy podniebienia.
Nie był to wcale przesyt, pozbawiony pragnień, ale owszem tak wielkie wezbranie tych ostatnich, że zbuntowana ich fala uderzała o dziedzinę niepodobieństwa, z gniewem, że wedrzeć się do niej nie może. Było to takie rozognienie wyobraźni, wyrastającej z umysłu ruchliwego, a którą doświadczenia wczesne i liczne wprawiły w stan jątrzącej się rany. Było to także nakoniec umieszczenie samego siebie na jakimś wyimaginowanym szczycie, odosobnionym i wyniosłym, poza wszystkiem i ponad wszystkiem. Ja — i gmin. Co nie jest mną i garścią podobnych do mnie — to jest gminem. Co ma być moje, nie może być gminne; co jest gminne, musi być nie moje. Duma to była nie rodowa, ani pieniężna; nazwać ją można: umysłowo-nerwową. Inne, niż u gminu, szczyty umysłowe i inne wymagania nerwów; najwyższy wykwit cywilizacyi ludzkiej, chorobliwy, ale i najwyższy; degrengolada i zarazem ukoronowanie ludzkości. W tem wszystkiem zasada jedna, ale niezłomna: poszanowanie indywidualności własnej, strzegące jej od wszelkich ograniczeń i przekształceń, mogących przybywać z zewnątrz; poszanowanie, stopnia kultu sięgające. Wszystko może być według czasu i miejsca malowanym garnkiem, ale indywidualność własna, to jest sposób, w jaki wykształciły się u człowieka chęci, smak, sposób myślenia — rzecz święta, jedyna rzecz święta. Tego nie wolno oddawać w niewolę nikomu i niczemu, ani poddawać krytyce, ani poprawkom. Jestem, jakim jestem, ale samym sobą pozostanę. Chcę i powinienem umieć chcieć. Coś nakształt nadludzi, przepowiadanych przez Fryderyka Nietschego.
Apartament barona był nietylko oryginalny i bajecznie kosztowny, lecz posiadał w sobie jeszcze to, co Niemcy określają przez wyraz: Stimmung. Kilku młodych poliglotów długo przebierało słowa w różnych mowach europejskich, w celu znalezienia takiego, któreby jak najlepiej niemieckiemu Stimmung odpowiadało, aż Maryan pierwszy, posiadający największe zdolności lingwistyczne, wpadł na polski wyraz: nastrój. Tak, zgodzono się powszechnie, że mieszkanie barona jest nastrojowe, czyli że nasuwa wrażenia nie tego, co się w niem znajduje, ale czegoś, czego jest tajemnym wyrazem, czyli symbolem. Nasuwa ono mianowicie wrażenie zaświatowości. Wierzyć w zaświatowość nie znaczy to wyznawać jakąś religię. Budda, Zoroaster, Chrystus, ah, par exemple! to było dobre dla czasów i ludów nowych, dziecięcych; stare także przepadają za baśniami, bo istnieje w nich pierwiastek piękna, ale nie pozwalają im wodzić siebie za nos. Zaświatowość zaś to zupełnie coś innego, to dreszcz rozkoszy nieznanych i tylko przeczuwanych, idący od świata, niedostępnego zmysłom ludzkim. Że taki świat istnieje, dowodzi tego ogromne ubóstwo i szalona jednostajność tych źródeł rozkoszy, które zawiera w sobie świat dostępny zmysłom. Poeta jest o tyle poetą, esteta — estetą, o ile zdoła przez intuicyę, przez niesłychane udelikatnienie nerwów, wedrzeć się do świata nadzmysłowego i uczuć jego przedsmak, a raczej przedzapach. Bo warunek konieczny: aby uczucie było mgliste, czemś nakształt woni, albo lepiej jeszcze echa woni. Żadnego klawisza nie naciskać, żadnych wyraźnych rysów nie nakreślać, tylko dawać nastrój. Mieszkanie barona dawało nastrój zaświatowości. On i jego jednomyślni wierzyli w świat inny, zaziemski i zagrobowy, na podstawie ubóstwa i szarości tego przedgrobowego świata, to jest: en désespoir de cause. Nie ulegało też dla nich wątpliwości, że ów świat, którego lekkie wonie zalatywały ich w chwilach nastroju, był napełniony doskonałem pięknem, niczem tylko pięknem, które i na tym świecie samo jedno wznosiło człowieka nad poziom gminności, które gdyby nie istniało, należałoby hartmanowską teoryę o zbiorowem samobójstwie ludzkości zaakceptować i na życie cisnąć «krwawą plwocinę wzgardy». «Krwawa plwocina», jak wiadomo z sonetu Artura Rimbaud’a o samogłoskach, staje przed oczyma każdego, kto wymawia samogłoskę i, tak jak samogłoska a nasuwa obraz «czarnych kosmatych much, które brzęczą dokoła srogich smrodliwości».
— Ah, non, mes amis! Non, non! Przechodzi to moje siły! Au nom du ciel! błagam was, ani słowa więcej!
Z tym wykrzykiem, Artur Kranicki, jak szczupak z wody, wyrzucał się z niezmiernie głębokiej katedry i z ramionami w powietrzu wołał dalej:
— Srogie smrodliwości! Krwawe plwociny! to nie poezya! to nawet nieprzyzwoite! A te kosmate muchy krążące dokoła... tego... Non! czuję mdłości, qui me montent à la gorge! Non, mes amis! Nie zgodzę się nigdy, aby to było poezyą!
Aż mu głos w dyskant wpadał, tak czuł się zraniony w swoich pojęciach estetycznych. Młodzieńcy śmieli się. Ten kochany, poczciwy p. Artur był niewiniątkiem! Pomimo swoich lat czterdziestu kilku bien sonnés, swoich historyi romansowych, swego zamiłowania w gastronomii i innych dobrych rzeczach, najwyższym szczytem wszelakiej luźności byli dla niego: Boccacio, Paul de Cock, Alfred Musset — prostacy, albo dzieci.
Kranicki po przejściu pierwszego wrażenia, doznawał uczucia wstydu.
— Pardon, mes chers! Niewiniątko! Nie takie, jak wam się zdaje! Beaucoup s’en faut, abym był niewiniątkiem. Wszystko rozumiem i wszystkiego doświadczyć jestem zdolny. Tylko, voyez-vous, różnica gustów. Jasność, prostota, harmonia, voilà ce que j’aime, a wasze... wasze...
Znów porywało go oburzenie estetyczne, więc rzucając się w głąb katedry, z rozstawionemi ramionami kończył:
— Wasze poetyzowanie plwocin i smrodliwości, to... savez-vous? to jest skrapianie kloak święconą wodą! Voilà!
W saloniku, pomiędzy parawanem ze szkieł malowanych a tą częścią ściany, na której rycerz okrągłego stołu składał ukłon Izoldzie w szeroko rozstawionej sukni, stał mały organ, a przed organem, w godzinie południowej, siedział baron Emil i grał jedną z najpoważniejszych Fug Sebastyana Bacha. Mały i wątły, w rannem ubraniu z żółtawej flaneli, w pończochach w kolorowe pasy i trzewikach z żółtej skóry, z bardzo zaostrzonymi nosami, plecy opierał o poręcz krzesła, wyrzniętą w trójliść koniczyny (w. XIV), ramiona sztywnie wyciągał i długie, kościste palce opierał na rozmaitych punktach klawiatury. Delikatne jego rysy, z żółtą cerą, oblewał wyraz wielkiej powagi; małe, siwe oczy marząco patrzały w przestrzeń, a od szklanego parawanu, rozżarzonego przez padające z okna światło słoneczne, promyki purpurowe i błękitne padały mu na zwiędłe czoło i rude, nizko ostrzyżone włosy.
Oprócz grającego barona, w pokoju tym znajdował się jeszcze Kranicki, który przyszedł był przed godziną i od kamerdynera usłyszał, że baron śpi jeszcze. Ale nie było to prawdą, bo w kilka minut po wejściu do saloniku, Kranicki usłyszał w głębi mieszkania wybuch kobiecego śmiechu, któremu odpowiedział nosowy, o czemś długo prawiący głos barona. Gość uśmiechnął się i do «Tryumfu Śmierci», na który patrzał, szepnął:
— Lili Kerth!
Potem tak zanurzył się w katedrze, że pomimo wysokiego wzrostu, prawie w niej zniknął. Wkrótce baron ukazał się we drzwiach saloniku i przyzwyczajony do widywania u siebie Kranickiego w porach rozmaitych, z krótkiem: Bon jour! głową mu skinąwszy, skierował się ku organowi.
Siadając przed organem, przez ramię rzucił:
— Ze śniadaniem poczekamy na Maryana.
— A ona? — z głębi szerokich i wysokich poręczy zapytał Kranicki.
Baron odpowiedział:
— Dokończy toalety i pójdzie sobie precz.
Poczem grać zaczął Fugę Bacha. Grał, a Kranicki, zanurzony w katedrze, słuchał i stawało się mu coraz smutniej, smutniej. W dniach ostatnich postarzał widocznie, zmizerniał, na czole przybyło mu zmarszczek, postawie ubyło pewności siebie i sprężystości. Wyglądał na człowieka dotkniętego ciosem ciężkim. Ale był jak zawsze starannie ubrany, otaczała go woń perfumy i kolorowa chusteczka ukazywała się z kieszeni surduta. Przy muzyce barona stawało mu się coraz smutniej. Od tej muzyki, w mieszkaniu czyniło się też coraz bardziej jak w kościele. Święte postacie na parawanie, pod złotemi gloryami, zdawały się zatapiać w żarliwej modlitwie. Tryumf Śmierci skrzydła nietoperzowe rozpościerał na tle spłowiałych barw pokoju; w powietrzu, organ z ciszą śpiewały duet majestatyczny. Kranicki z wielką mocą zaczął doświadczać nastroju. Plecy jego przygarbiły się, machinalnie dobył z kieszeni złotą papierośnicę i okręcając ją w palcach, myślał: — Tout passe! Wszystko jest już za mną... l’amour et le reste!... Grób wszystko kończy... Dni, jak proch, lecą w przeszłość, w wieczność! L’éternité! l’énigme!
Nagle, w duet, śpiewany przez organ i ciszę, wpadło głośne trzaśnięcie drzwiami, potem szelest jedwabnych spódnic, aż przez jadalny pokój przemknęło i we drzwiach saloniku stanęło stworzenie ładne, nieduże, nadzwyczaj szumne i zgrabne. Miało ono suknię krótką, stópki drobne, pelerynę futrzaną najświeższej mody i olbrzymi kapelusz, oskrzydlający twarzyczkę chudą, zmiętą, ciemną, z oczyma pałającemi, jak żużle i włosami błyszczącymi, jak weneckie złoto. Jedwab, sobole, nieprawdopodobnie długie pióra strusie, brylanty w uszach i głośny wybuch śmiechu, który, jak srebrna piła, fugę Bacha rozciął w powietrzu.
— Eh bien, ne veus-tu pas me dire bonjour, toi, grand bêtà? Tiens, voilà!
Z wyrazem: voilà! rozległ się głośny całus, na policzku barona wyciśnięty, poczem Lili Kerth z błyskami jedwabi, brylantów, oczu i włosów, zwróciwszy się ku drzwiom od przedpokoju, spostrzegła Kranickiego:
— Oh, te voilà aussi, vieux beau!
Przyskoczyła ku katedrze i załamując ręce, zawołała:
— Bigre! quelle mine de funerailles!
I dalej mówiła, raczej trzepała po francusku:
— Czy masz zmartwienia? To źle! Trzeba nie dbać o nic. Czyń, jak ja. Mam także zmartwienia, mais je m’en fiche. Oto jak się z niemi obchodzę!
Tu dokonała pas, tak elastycznego, że malutka stópka podleciała w górę i końcem pantofelka dotknęła brody Kranickiego. Było to poglądowe ukazanie sposobu, w jaki obchodzić się należy ze zmartwieniami.
— Et adieu la compagnie! — zawołała, bransoletami zadzwoniła, zniknęła.
W pokoju stała się znowu cisza, wśród której Trystan składał rycerski ukłon przed Izoldą, mnich Alberyk spuszczał się do czeluści piekielnej. Śmierć tryumfująca rozpościerała nietoperzowe skrzydła i Święci w złotych gloryach pobożnie splatali blade ręce na jaskrawych szatach.
Baron siedział przed organem, z głową na pierś spuszczoną. Kranicki, zanurzony w katedrze, kilka sekund głośno sapał, aż zgryźliwym tonem przemówił:
— C’est abominable! Nie lubię, aby mi kobieta nogę na szyję zarzucała, wtedy, gdy myślę o wieczności. Jakie wy macie mieszane gusta! Diantre! Zaraz po wyjściu z objęcia Lili Kerth, grać tego niebiańskiego Bacha! Galimatias! mikstura! Nie jestem mnichem — beaucoup s’en faut! — ale takie skłócenie w jednej flaszce du sacré et du prophane, non, c’est de la cochonerie emmailotée dans l’art. Tak tak! Jeszcze raz proszę o przebaczenie, ale i w Piśmie św. jest coś powiedzianego o złotej bransolecie na ryju świnim. Voilà!
Baron uśmiechał się pod rudym wąsem.
— To subtelne — zaczął po chwili — i nie dla każdego może być zrozumiałe. Fuga Bacha po uściskach Lili Kerth — to zgrzyt, to ironia rzeczy. Czy znasz pan czterowiersz Baudelaire’a...
Wstał i bez deklamacyi, owszem niedbale, przez nos i przez zęby, wypowiedział czterowiersz:
Quand chez le debauché, l’aube blanche et vermeil
Entre en société de l’idéal rongeur,
Par l’opératon d’un mystère vengeur,
Dans la brute assoupie un Ange se réveille!
Z rękoma w kieszeniach flanelowej kurtki, zaczął przechadzać się po pokoju.
— Maryan wcale ładnie przetłómaczył ten czterowiersz.
Nie przerywając powolnej przechadzki, powtarzał przekład:
Gdy wraz ze światłem jutrzenki różanej
Żrący ideał wchodzi do łożnicy,
Zdarza się, że działanie mściwej tajemnicy
Budzi Anioła w bestyi wyuzdanej.
Dzwonek zabrzmiał w przedpokoju; do saloniku wszedł Maryan. Bledszy, niż zwykle, oczy miał podkrążone i bardzo błyszczące. Kranicki wyrzucił się z katedry i młodzieńca za obie ręce pochwycił, z tkliwością w twarz mu patrząc.
— Enfin! enfin! Nie widziałem cię od dwóch tygodni blizko. Z domu nie wychodziłem. Miałem trochę nadziei, że mię odwiedzisz.
— Bon, bon! — odpowiedział Maryan i dotknąwszy jeszcze ręki barona, usiadł na kufrze z pomazaniem Ludwika XI-go, plecy oparł o bose stopy Alberyka i znieruchomiał.
Maryan znieruchomiał tak dalece, że nietylko członki ciała, lecz i rysy twarzy wydawały się zmartwiałymi. Gdyby nie oczy, silnie błyszczące, możnaby go zdaleka wziąć za wypchanego i elegancko ubranego manekina. Baron Emil i Kranicki wiedzieli, co to znaczy. Było to, według wyrażenia Maryana, zastyganie, w które popadał zawsze, ilekroć doświadczał zmartwienia, niepowodzenia, lub rozczarowania. Ogarniał go wtedy brak woli, wszelkie poruszenie, fizyczne nawet, czyniący trudnem i nieznośnem, w połączeniu z taką wzgardą dla wszystkiego w świecie, że nic na poruszenie ręką lub ustami nie zdawało mu się zasługiwać. Jakiś pisarz francuski stan podobny nazwał: wysychaniem wnętrzności serca. Maryan określenie to znajdował bardzo trafnem. Gdy tak nieruchomy, głuchy, niemy, siedział, albo jak automat przez sprężynę nakręcony, chodził, doświadczał wyraźnego uczucia, że mu wnętrzności serca wysychają.
Baron miewał także stany podobne, z niejakiemi jednak różnicami, bo wzgardy doświadczając, zamiast braku woli uczuwał «czerwoną» złość, czyli to, co Francuzi nazywają colère rouge. Porywała go wtedy chęć ściskania pięści, bicia i tłuczenia, jakoż bił czasem służących i tłukł kosztowne przedmioty. Z wysychającemi wnętrznościami serca u przyjaciela obchodził się z szacunkiem, nawet ze współczuciem. Z rękoma w kieszeniach żółtawej flaneli, chodził po saloniku i przez zęby cedził:
— Jesteśmy wszyscy neurastenicy. Nous dégringolons!... bah! il est temps! Świat stary! Dzieci starego ojca rodzą się z rakiem we wnętrznościach!
Kranicki, słuchając, myślał:
«Po co to, zdaje się, degrengolować i dostawać raka, kiedy się ma młodość i majątek?»
Ale nie sprzeczał się. Marysia żal mu było. Patrzał na niego z wyrazem oczu, podobnym do tego, z jakim przywiązane piastunki spoglądają na niemowlęta chore, lub rozkapryszone.
Przy śniadaniu, piękna twarz Maryana, pożółkła i nieruchoma, jak woskowa maska uwypuklała się na tle wysokiej poręczy krzesła. Milczał, jak kamień. Apetytu nie miał. Zjadł tylko trochę kawioru i zaczął pochłaniać nieskończoną liczbę filiżanek czarnej kawy, którą sam baron Emil, według jakiegoś przepisu osobliwego, przyrządzał i nalewał. Baron pił wino kieliszek po kieliszku, a zresztą daleko więcej poziewał, niż jadł. Kranickiemu za to apetyt dopisywał. Po kilku tygodniach chudej kuchni Klemensowej, zmiatał jaja, kotlety, sery, aż oczy mu rozbłysły. Gastronomia była zawsze jego słabą stroną; dawni znajomi dodawali: i kobiety. Pił za to niewiele i w karty nie grywał nigdy. Pomimo dużego jedzenia, nie zapominał o obowiązkach miłego gościa. Podtrzymywał rozmowę z gospodarzem domu, który niedbale dzielił się z nim wiadomością o wynalezionym u jakiegoś kolekcyonisty rzadkim i pięknym obrazie.
— Prawdziwy, autentyczny Overbeck. Mieliśmy go obejrzeć z Maryanem, ale ponieważ Maryan nie przyszedł...
Zwrócił się do młodego Darwida:
— Porquoi n’est-tu pas venu?
Odpowiedzi nie było. Maska woskowa, oparta o poręcz fotelu, pozostała nieruchomą i błyszczącemi oczyma nieruchomo wpatrzoną w pustą przestrzeń.
— Overbeck! — podjął Kranicki i dodał: — prerafaelita?
Po nieruchomych rysach Maryana przebiegło przykre drgnienie. Bez najlżejszego jednak poruszenia rysów lub postaci, mruknął:
— Nazarejczyk!
Kranicki z zawstydzeniem i śpiesznie podchwycił:
— Oui, oui! pardon! Nazarejczyk!
Baron ożywił się.
— Ależ naturalnie! Nazarejczyk pur sang! Zupełnie błędnie profani mieszają nazarejczyków z prerafaelitami. To są osobne szkoły. Ten obraz Overbecka, tutaj, c’est une trouvaille. Więcej powiem: c'est une découverte! Gdyby go wyciągnąć z tej dziury i wywieźć za granicę, możnaby zrobić interes świetny!
Rozgrzany znaczną ilością wina, z cerą nieco zaróżowioną, baron zaczął opowiadać Kranickiemu pomysł, który oddawna chodził mu po głowie: une idée, qui lui troittait dans le cerveau. Jest w Polsce sporo starych rodzin, które majątkowo podupadają, a znajdują się w posiadaniu mnóstwa zabytków starodawnej zamożności. Bywają to nieraz rzeczy wysokiej wartości, nietylko dzieła sztuki czystej, lecz najrozmaitsze wytwory dawnego bogactwa i smaku, jak n. p. makaty, stare pasy, fajanse, kobierce, sprzęty, wyroby jubilerskie etc. Właściciele, przez złe interesy przyciśnięci do muru, sprzedawaliby chętnie i za bezcen przedmioty, mające teraz wielki kurs na obu półkulach świata. Wprawdzie, poszukiwać ich trzeba tak prawie, jak niegdyś humaniści poszukiwali manuskryptów łacińskich i greckich, ale przed tym, ktoby umiał znajdować, nabywać i sprzedawać, otworzyłaby się prawdziwa kopalnia wielkich zysków. W Europie, Anglia jest krajem najwięcej przyjaznym dla operacyi handlowych w tym kierunku, ale grunt najżyźniejszy pod tym względem przedstawia Ameryka. Tu nabywać za bezcen, w Stanach Zjednoczonych sprzedawać na wagę złota. Tylko do tych Stanów Zjednoczonych przed rozpoczęciem interesu pojechać trzeba, teren obejrzeć, stosunki pozawiązywać, kroki wstępne poczynić. Nadewszystko zaś — przystępować do przedsięwzięcia z kapitałem znacznym i znawstwem wielkiem, wielkiem.
Wykładając pomysł i plan operacyi, która oddawna już do głowy mu przychodziła i sącząc z kieliszka wyborny likier, baron ożywił się, odmłodniał, małe oczy jego pod rudemi brwiami silnie rozbłysły. Ale i Maryan nagle głosem mrukliwym wymówił:
— C’est une idée!
— N’est-ce pas? — roześmiał się baron.
Kranicki słuchał z ciekawością i milczał. Potem, wahająco się jakoś, trochę żartobliwie, rzekł:
— Jeżeli ten pomysł będzie urzeczywistniony, niech pan weźmie mnie za agenta swego. Znam się trochę na tych rzeczach, wiem gdzie ich szukać i ofiaruję panu swoje usługi gorliwe... bardzo gorliwe...
Pomimo żartobliwości tonu, we wzroku błagającym i uśmiechu pełnym drgnień nieśmiałych, niepewnych, czuć było gwałtownie uczuwaną potrzebę przywiązania się, przyczepienia się do kogoś i czegoś, uniknięcia wielkiej pustki, rozwierającej się pod stopami.
Paląc cygara, wszyscy trzej weszli do saloniku, gdzie Maryan usiadł znowu na Ludwiku XI-tym, Kranicki zanurzył się w katedrze, a baron u okna rozpostarł arkusz angielskiej gazety, który zasłonił go przed światem od kolan do wierzchu głowy. Dość długo milczeli, aż za papierową kurtyną dał się słyszeć nosowy głos barona:
— C’est renversant!
— Co takiego? — zapytał Kranicki.
— Ta przygotowująca się wystawa w Chicago!
Vibrements divins des mers virides,
Paix des pâtis semés d'animaux;
Silences, traversés des Mondes, des Anges...
— Et des milions — najniespodziewaniej od stóp białego Alberyka ozwał się głos Maryana.
Oderwał plecy od mniszej szaty i rzekł jeszcze:
— Nigdzie niema tak kolosalnych fortun i tak potężnych środków do ich zdobywania, jak na tych pâtis semés d'animaux.
I jakby mu nagle wysychające wnętrzności serca ożyły, wstał, zaczął, szybko przechadzając się po pokoju, rozmijać się z powoli przechadzającym się baronem i mówić:
— C'est une idée! Trzeba się nad tem zastanowić! Tam, czy gdzieindziej, muszę wyjechać, coś z sobą zrobić. Wypędza mię stąd największy z zawodów, jakich kiedykolwiek doświadczyłem. Zstąpiłem wczoraj na dno rozczarowań. Dlatego nie przyszedłem obejrzeć Overbecka. Byłem pogrzebany. Pękł mi ostatni garnek malowany. Zawiodłem się na jedynym człowieku, dla którego miałem coś nakształt czci...
Mówił po angielsku. Baron po angielsku też zapytał:
— Co się stało?
I Kranicki, z trochę gorszym akcentem w tym samym języku, kilka razy pytanie powtórzył. Maryan, ciągle po saloniku chodząc, opowiadał rozmowę swoją z ojcem i postawione mu ultimatum. Baron śmiał się z cicha, Kranicki wydawał okrzyki oburzenia, Maryan z twarzą rozognioną i ruchami gorączkowymi mówił:
— Odkąd zacząłem myśleć, człowiek ten był przedmiotem podziwu mego. Logiczny, konsekwentny, niezwalczony, z jednej bryły wykuty. Wspaniały monolit! Żadnych sentymentów, żadnych przesądów. Niczem nie dające się zachwiać rozwijanie własnej indywidualności. Rozumiałem, że sposób wychowywania mię, a potem popychanie ku najwyższym sferom życia, zmierzały ku temu, abym żył na chwałę jego. Miałem być jedną z kolumn świątyni, którą wznosił na cześć swoją. Ale właśnie ta bezwzględność, z jaką zużytkowywał wszystko dla celów swoich, budziła we mnie uwielbienie. Siła produkcyjności jego była równą sile jego egoizmu. Tak być musi u każdej indywidualności, pomyślanej przez naturę nie szablonowo, lecz oryginalnie. Znałem go niewiele, ale pragnąłem bliższej z nim znajomości. Byłem pewny, że zrozumiemy się zupełnie, że ujrzę zblizka wspaniały monolit. Tymczasem... pełno etykiet, różnych starzyzn, cały okryty pięćdziesięciu plamami przeszłości...
— W porę przypomniał sobie szkołę karności i pracy — zaśmiał się Kranicki.
— Peste! — syknął baron. — Co za reumatyzm myśli!
Kranicki zawołał:
— Zasady moralne!... pięknie je sam praktykuje! Niechże choć połowę swoich milionów odda na wstydzącą się żebrać nędzę! O, que non! Nie uczyni tego! Łatwo to z zasad moralnych na cudzych plecach wyskrobywać różdżki święcone!
— Otóż to! — zawołał Maryan: — trafiłeś, mon vieux, w samo jądro! Na cudzych plecach! Yes! Tyle lat nie dbał o nic, nie oglądał się na nic; teraz, nagle wstrząsnął gmachem przez siebie samego zbudowanym. Nie wiem jak kto, ale co do mnie, obstaję przy swoich prawach. Nie mogę padać ofiarą tego smutnego wypadku, że ojciec mój ma reumatyzm myśli...
Zastanowił się, myślał chwilę, potem dodał:
— To nawet jest więcej, niż reumatyzm myśli. To jest wysięk rozkładającej się przeszłości, napełniający mózg — trupią ropą.
— Trupia ropa! bien trouvée cette trupia ropa! — zawołał baron.
Kranicki skrzywił się w fotelu i zaszeptał:
— Non, non! Quelle horreur! Nie zgodzę się nigdy na trupią ropę!
Ale cichego protestu tego nikt nie słyszał. Baron teraz z kolei, coraz prędzej chodząc po pokoju, mówił.
Maryan siedział na Ludwiku XI-tym, a baron chodził i wyrzekał na ciasnotę stosunków miejscowych i nizki poziom cywilizacyi miejscowej.
— To prawdziwa ojczyzna szkarpetek cerowanych. Wszystko to pachnie tchliną zamkniętych śpichrzów. Brak przestrzeni i wentylacyi. W Anglii np. taki William Morris, wielki poeta, założył fabrykę przedmiotów sztuki stosowanej i robi miliony. Proszę tutaj dokazać czegoś podobnego! Aloizy Darwid zdobył fortunę kolosalną tylko dlatego, że nie był ślepcem, trzymającym się ojczystego płotu. Ojczyste, ojczysty, oj-czy-zna — szkarpetka cerowana, jedna z tych etykiet, któremi oblepiają się ludzie z pstrą powierzchnią, wrota, przed któremi stoją grabarze! Trzeba się z tego wydobyć, trzeba umieć chcieć!
On, baron, gdy tylko pewne zamiary swoje do skutku doprowadzi i majątkowe interesy ureguluje, a nawet przed uregulowaniem interesów, zajmie się wykonaniem swego planu... Zwrócił się do Maryana:
— Będziesz spólnikiem moim? n’est ce pas? Z trudnością mógłbym się obejść bez ciebie. Masz wyborne czucie ze sztuką, jesteś subtelny...
— Czemużby nie? — odpowiedział Maryan. — Trzeba tylko przedewszystkiem dla zbadania terenu pojechać do Ameryki jeszcze przed wystawą...
— Naturalnie przed wystawą, aby w czasie wystawy rozpocząć akcyę. W kwestyi kapitału...
— Sprzedam ruchomość swoją, która niejaką wartość posiada i raz jeszcze zaciągnę dług — niedbale dokończył Maryan.
Baron stanął, myślał chwilę, zwiędła twarz nabierała tego wyrazu filuterności, który Francuzi nazywają polisoneryą. Ogarniała go wesołość.
— Czmychniemy! — zawołał i uczynił przytem taki ruch nogą, jakiego dokonywa ulicznik dla złapania na stopę podrzuconego w powietrze chodaka.
Maryan wstał i zupełnie już otrząsając się z martwoty, prawie wesoło także zawołał:
— C’est une idée! Do Ameryki!
Wtedy z głębi niezmiernie szerokiego i głębokiego fotelu ozwał się głos Kranickiego, nieśmiały, sierocy:
— A mnie czy zabierzecie z sobą, mes chers? Gdy będziecie czmychali, zabierzecie mię z sobą, n’est ce pas?
Odpowiedzi nie było. Baron siedział już przed organem i zaczynał grać jakąś wielką kompozycyę kościelną, w której brzmieniu uroczystem Trystan składał rycerski ukłon przed Izoldą, Tryumf Śmierci czarnym zarysem odbijał na tle białej szaty Alberyka, a malowani Święci u okna, w złotych gloryach, pobożnie splatali blade ręce na jaskrawych szatach.