Przejdź do zawartości

Argonauci/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Argonauci
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ELIZA ORZESZKOWA
ARGONAUCI
POWIEŚĆ
TOM II
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW – G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1900

KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPOŁKI.
I.

Baron Emil mawiał czasem do Ireny:
— Pani posiada arystokratyzm ducha. Umysł pani jest nowy. Ma pani w sobie mnóstwo ładnej ironii. Nie daje się pani łapać na malowane garnki!
Słowa te sprawiały jej taką przyjemność, jaką niewprawnemu wędrowcowi sprawia pochwała górala, że umie wspinać się na karkołomne szczyty. Wiele ironii wpłynęło w nią istotnie z pewnych, tajemnych stron jej życia. Ale po raz pierwszy zdała z niej sobie sprawę pod wpływem i przewodnictwem barona. Imponował jej oryginalnością pojęć i mowy, absolutną szczerością swojej niewiary i swego egoizmu. W dzieciństwie jeszcze, ujrzała maskę, która przeraziła umysł jej i ugodziła ją w samo serce. Odtąd, wszystko wydawało się jej lepszem i milszem nad maski. Przytem, baron w mniemaniu jej, był skończonym estetą, wybornym znawcą całej dziedziny sztuki, i pod tym względem niewiele się myliła. Opinie artystyczne i filozoficzne, które wygłaszał, zajmowały ją swoją nowością, a wyrażenia, których używał, wymyślne, czasem brutalne i zaczepiające o rynsztoki, zaciekawiały dziwactwem i zuchwalstwem. Naśladowała go w mowie; w obecności jego stała na straży ust, aby nie wymówiły czegoś, czem mogłaby zasłużyć na nazwę «pastuszka».
— Pani jest bardzo oddaloną od stanu pastuszków, z którym spotykam się tu na każdym kroku. Pani jest skomplikowaną, podobną do orchidei, której jedna łodyga ma kwiat z kształtem motyla, a druga trupiej główki.
Z krótkim śmiechem przerwała:
— Motyl jest banalnością...
Śmiech jej brzmiał ostro, bo zimne połyski oczu barona oblewały ją śmiało i uparcie.
— Nie — zaprzeczył — nie, połączenie trupiej główki z motylem tworzy dysonans. To zgrzyta i przeciąga po duszy nową piłę.
— A harmonia grecka?... — wtrąciła zapytanie.
Z pobłażliwym uśmiechem, który ją upokarzał, baron mówić zaczął:
— Niech pani nigdy nie mówi o harmonii. Była ona mleczkiem, którem karmiły się pacholęta. My żyjemy czem innem. Lubi pani zwierzynę, prawda? — ale tylko w stanie rozkładu. Il n’y a que du gibier faisande, n’est-ce pas? Eh bien, nous nourrissons du monde faisandé. Żywimy się światem, będącym w stanie rozkładu. C’est ainsi. A pani mówi o tej cerowanej szkarpetce, którą jest harmonia! cha, cha, cha! Ale pani czasem myśli tak, a czasem inaczej. Dusza pani jest pełna zgrzytów! Ma pani w sobie idyllę i satyrę. Szydzi pani z idylli, a czasem do niej jeszcze trochę tęskni. Czy dobrze zgaduję? Czy prawda?
— Prawda — odpowiedziała, spuszczając powieki.
Spuściła powieki, bo zawstydziła się odkrycia, które baron w niej uczynił, i dlatego jeszcze, że czuła na twarzy jego oddech i sama oddychała wonią jakichś dziwnych perfum, którą z siebie wydawał. Oczy jego szukały jej oczu i usiłowały wlewać w nie swoje zimne i zarazem palące połyski. Spróbował wziąć jej rękę, ale ona ją usunęła, a on przyciszonym, przewlekłym, trochę nosowym głosem, mówił:
— Pani chce, to znowu nie chce, czuje w sobie krzyk życia i stara się zamienić go w piosenkę liryczną...
Krzyk życia! Nad wyrażeniem tem zastanawiała się potem, ale krótko. Dotkniętej wiedzą przedwczesną, znaczenie jego prędko stało się jasnem. Baron, mały, wątły, z twarzą zwiędłą i o rysach nieregularnych, był mistrzem w wywoływaniu u kobiet «krzyku życia». Obejście się jego z niemi było wykwintne, ale zarazem i zuchwałe. W siwych źrenicach, okrążonych zaczerwienionymi brzegami powiek, miewał spojrzenia, hypnotyzujące uporem i zimnym ogniem. Było to podobne do blasku stali, bladego i przeszywającego. Ze sposobu, jakim ujmował rękę kobiety i składał na niej pocałunek, ze spojrzeń, któremi zdawał się odzierać ją z zasłon, z intonacyi, nadawanej pewnym słowom, dobywała się, pozorami wyrafinowanej ogłady przysłoniona, pierwotność żądania i podbijania. Wśród nudy i ckliwości flirtów pospolitych, zużytych, przedstawiało to siłę cyniczną, ale śmiałą i szczerą. Można ją było porównać do kosmatej głowy zwierza, wychylającej się z kosza heliotropów, wiecznie jednostajnych i jednostajną woń wydających. Szpetną jest ta głowa, ale pachnie jaskinią i troglodytem, co wśród mdłych i pospolitych kwiatków nadaje jej urok oryginalności i potęgi.
Irena czyniła zrazu przypuszczenie « pradziadowskie». Gdy w obecności barona, nerwy jej drgały, jak struny targane w sposób dotąd nieznany, zapytywała samej siebie: «Byłażbym zakochaną?» Ale skoro tylko oddalił się, zapytanie to wywoływało z niej śmiech krótki i ironiczny. Analizowała i krytykowała wówczas istotę barona fizyczną i moralną z doskonałym chłodem, czasem nawet z odcieniem pogardy. Wibryon! W wyrazie tym zawierało się pojęcie uwiędu fizycznego i moralnego, prawie dotykalny obraz żyjątka, które drga w przestrzeni, zaledwie zdolne do życia. Wobec tego obrazu doświadczała przeczucia jakiejś siły zdrowej, szlachetnej, pięknej i odraza do barona zaczynała oblewać jej serce, przedostając się aż do ust smakiem ckliwym i do mózgu myślą gorzką: «Dlaczego na świecie tak jest, jak jest? Dlaczego nie inaczej? A może gdziekolwiek jest inaczej, ale nie dla niej? Ona w idylle wierzyć przestała. Nazbyt zblizka i nazbyt długo patrzała na tragedyę i ironię rzeczy, aby wiarę w idylle zachować miała. Może gdziekolwiek są, ale nie w tej sferze, wśród której ona żyje, nie dla niej! Tęsknić do tego, czego może wcale na świecie niema, czego dla niej najpewniej niema! Co za «reumatyzm myśli!» Głowa jej z japońskim węzłem ognistych włosów u wierzchu czaszki, pochylała się czasem nisko, bo podnosił się ku niej płynący od serca potok ołowiu. Zwykłym sobie ruchem splatała długie ręce i silnie je zaciskając, myślała:
— Cóż? Trzeba przecież zrobić sobie jaką przyszłość, a dlaczegóż jakakolwiek inna miałaby lepszą od tej? Tu jest przynajmniej szczerość obustronna i zgodność poglądu na rzeczy.
Z czasem powiedziała sobie, że to, co uczuwa dla barona, jest pewnym gatunkiem miłości, i że w gruncie rzeczy innych miłości wcale niema, a jeżeli i jest jaka inna, to mało na tem zależy, bo każda prędko mija. Zaczęła wogóle do tej strony życia przywiązywać wagę coraz mniejszą i jednocześnie samo życie zaczęło mieć dla niej urok coraz mniejszy. W posępności znudzeń i apatyi, w które popadała, to, co wiązało ją z baronem, porównywała sobie do czerwonej latarni elektrycznej, świecącej w ulicznym tłoku i zmroku. Nie słońce promienne, nie księżyc srebrzysty, lecz ot, taka sobie latarnia czerwona, która przyświecając ulicznemu tłokowi, pozwala widzieć wiele rzeczy ciekawych lub świetnych.
O Lili Kerth, roli, którą ona odgrywała wobec świata wogóle, a wobec barona w szczególności, Irena wiedziała. Baron i w tym wypadku, tak, jak w innych, maski nie nosił, towarzyszył niekiedy Lili Kerth na publicznych przejażdżkach i kilka razy ukazał się z nią nawet w loży teatralnej. Było to sprzeczne ze zwyczajami, zwłaszcza przez wzgląd na stosunek jego do Ireny, ale uległość zwyczajom nie byłażby stawaniem na straży grobów, lub «cerowaną szkarpetką?»
W tym wypadku, Maryan, nie wiedzieć dlaczego, przyjaciela nie pochwalał.
C’est crâne, mais trop cochon — osądził i dął się trochę na barona, a z ciekawością patrzał na siostrę, także w teatrze obecną. Irena jednak siedziała w loży jak zwykle, spokojna i dystyngowana, trochę sztywna, niczem nigdy nie zachwycona, ani rozśmieszona. Jak zwykle też, rozmawiała z baronem w antraktach, aż Maryan, patrząc na nią, uśmiechać się zaczął:
— Jakże ci się podoba twoje vis-à-vis? — zapytał.
Irena niedbale odpowiedziała:
Qui? cette fille?... kolor włosów ma przepyszny. Czyste złoto weneckie.
Ani obrazy, ani zawstydzenia.
— Brawo! — rzekł Maryan.
I z komiczną uroczystością w głosie dodał:
Chère soeur, jesteś umysłem zupełnie nowym. Przeszłaś moje oczekiwania, i odtąd nazywać cię będę ma vraie soeur!
Cóż? Alboż była naiwną z teatru? Wie dobrze, że takie rzeczy dzieją się wszędzie i w życiu barona być muszą. A jeżeli muszą być, to już lepiej niech będą otwarcie, bo tajemnice... o! nad tajemnice i maski woli już wszystko. Rzecz przecież była w tem głównie, że ta historya barona ze słynną szansonistką nic a nic jej nie obchodziła.
Za oknami domu rozpoczynał się białawy od śniegu zmierzch. W salonie wśród zimnej białości rzeźb, przyozdabiających ściany i przelewania się na sprzętach połysków błękitnej mory, u jednego z okien, na wysokim taburecie siedziała Irena. Na tle szyby, napojonej białawym zmierzchem, długi jej stan z wąskiemi ramionami i trochę zanadto wydłużonym profilem, nad którym wznosił się węzeł ognistych włosów, przypominał posągi hieratyczne, wyprostowane i zagadkowo uśmiechnięte. Powieki miała spuszczone, długie ręce spokojnie splecione na sukni, ale uśmiechy, po ustach jej błądzące, coraz inne, spokojnymi nie były. W dniach ostatnich częściej niż kiedy przestawała z baronem, który coraz więcej usiłował widywać ją, spotykać. Po prostu ścigał ją, znajdował nieraz w magazynach, do których przybywała z matką, lub sama jedna. Przybywając, nie osłaniał się zrządzeniem trafu, ale ze zwykłą sobie szczerością mówił:
— Chciałem dziś panią widzieć i widzę. Umiem chcieć!
Dziś, zaledwie weszła do zakładu słynnego krawca, wszedł tam także i odrazu, z ożywieniem niezwykłem mówić jej zaczął o swoim wielkim projekcie wyjechania do Ameryki i osiedlenia się tam na długo, jeżeli nie na zawsze. Był przez tę myśl podniecony, prawie wyegzaltowany; rozogniała mu wyobraźnię nadzieja nowych widoków i wrażeń, może wielkich zysków. O tych ostatnich mówił także Irenie.
— Trzeba się ruszać, budzić fantazyę, wprawiać w czynność nerwy, bo inaczej ulegną wyschnięciu. Trzeba zwyciężać i podbijać. Kto nie odnosi zwycięztw, wart grobu. Pieniądz jest przedmiotem godnym podboju, bo otwiera wrota życia. William Morris jest słynnym poetą i malarzem, jednak został fabrykantem. Zrozumiał, że lekceważenie przemysłu, to tak samo, jak wiele innych rzeczy, malowany garnek. Ulepili go i na piękne kolory wymalowali poeci, poczem pomarli z głodu. Ameryka posiada jeszcze nowe horyzonty.
Mówił długo, sam dziwiąc się entuzyazmowi swemu.
— Myślałem, że nigdy już entuzyazmu nie doświadczę, i to nawet, że jest on reumatyzmem myśli. Tymczasem, czuję entuzyazm, tak, entuzyazm! I przejmuje mię to miłym dreszczem. Czy pani go ze mną nie podzieli? Czy pani, równie jak mnie nie pociągają perspektywy dalekie, horyzonty, nowe, les vibremets divins des mers virides, les silences traversés des Mondes, des Anges...
I czyniąc plagiat, powtórzył dodatek Maryana:
Et des millions!
Owszem, pociągały. Nie miliony; była z nimi aż nadto oswojoną, ale dalekie perspektywy, nowe horyzonty, bezbrzeżne przestrzenie mórz i bezdenne cisze przestrzeni, które w mgnieniu oka rozwinęły się przed jej wyobraźnią. Głuche bóle i posępne niesmaki, nurtujące ją oddawna, krzyknęły: «Tak! tak! Jechać, lecieć daleko, jak najdalej, pod nowe nieba, pomiędzy inną ludzkość! Jechać, uciekać, szukać».
Z bladym rumieńcem na policzkach, do najwyższego stopnia udelikatnionych, wszystko to powiedziała baronowi, którego zmięta i zwiędła twarz zajaśniała radością.
Vous me faites heureux, vous me faites vraiment heureux! — zaszeptał i dodał: — Każe mi pani czołem uderzyć przed sobą. Korzę się i uderzam!
Tymczasem, w wielkim magazynie, co chwila dzwonek rozlegał się u drzwi, i jakaś fala przesuwających się obok postaci przypominała Irenie, po co tu przybyła. Skierowała się ku wytwornemu gabinetowi, w którym oczekiwała już na nią rozrzucona po sprzętach ulewa materyi. Baron posiadał znawstwo kobiecego stroju, mówić o niem lubił i nieraz, z dokładnością krawca i upodobaniem artysty, opowiadał o widywanych w stolicach toaletach oryginalnych i nadzwyczajnych. Teraz, w gabinecie krawca, pomiędzy wielkiemi zwierciadłami, w powodzi rozwijających się materyi, mówił:
— Proszę tylko nie urządzać sobie nic szablonowego, proszę mi nie psuć rozkoszy patrzenia na panią żadną koczkodaneryą miejscową. Ja tu nie spotykam kobiet, któreby miały subtelność gustu. Bogactwo jest, często nawet i gust jest, ale pospolity, szablonowy. Dla pani trzeba wymyślić coś nowego, coś... symbolicznego, a raczej symbolizującego. Strój kobiety powinien być symbolem jej indywidualności. Dla pani trzeba wymyślić strój, któryby symbolizował arystokratyzm ciała i ducha.
I wymyślał; wymyślali oboje. Przebierali pomiędzy barwami i gatunkami materyi, rozpatrywali wzory, rysunki; baron poprawiał je i uzupełniał szczegółami, czerpanymi z fantazyi własnej. Po upływie pewnego czasu, zgodzili się na jedno: suknia będzie koloru flamme. Przy delikatnej cerze Ireny i jej ognistych włosach utworzy to, według zdania barona, całość irytującą.
— Będzie pani w tej sukni dziwną i irytującą...
Właściciel zakładu, elegancki i poważny, wchodził i wychodził, zapytywał, doradzał i znowu pozostawiał ich namysłom i decyzyom własnym. Oni zaś bawili się coraz lepiej, otoczeni lekkim obłokiem perfum, unoszącym się z ich sukien i chrzęstem jedwabiów, spadających im do stóp, jak różnobarwne kaskady. Materya flamme była już wybraną, jednak oni wybierali jeszcze. Baron, z wybijającymi się na policzki rumieńcami, zawołał:
— Przepysznie czas spędzamy, nieprawdaż? I któżby się spodziewał? U krawca! Ale ja i pani, umiemy doznawać sensacyi takich, jakich nikt nie doznaje. Na to trzeba posiadać szósty zmysł. Ja i pani, posiadamy szósty zmysł.
Irena zaczęła tracić zwykłą sztywność i dystynkcyę, mówiła prędko i wiele, kilka razy zaśmiała się głośno, ruchy kibici jej i ramion stawały się nierówne, zbyt żywe chwilami, albo pełne półsennej gracyi. Baron umilkł i przypatrywał się jej przez chwilę, potem z zachwyceniem w oczach, mówić zaczął:
— Jak się pani w tej chwili zmieniła! Jak się pani prześlicznie i niespodziewanie zmieniła! Takie niespodzianki interesują, irytują... Posiada pani rzadki dar sprawiania niespodzianek...
Z błyszczącemi oczyma, natarczywie zaczął ją prosić, aby powiedziała, czy zmiana, której uległa, humor, w który wpadła, były mimowolne, albo sztuczne, wynikiem nastroju, czy kokieteryi?
— Jest pani bez wątpienia produktem wysokiej hodowli, więc trudno rozeznać, co w pani jest naturą, a co sztuką. A taka pani w tej zmienionej postaci zawiła, zagadkowa... Proszę, proszę, niech mi pani powie, czy jest to w pani naturą, czy sztuką?
Słuchając słów tych, podszytych myślą bardzo zuchwałą, śmiała się i odwracała oczy. A on, pochylony ku niej, uśmiechem satyra przypominający, z prośbą w głosie zapytywał:
Est-ce nature? est-ce art?
Z nagłą determinacyą odpowiedziała:
C’est nature!
I śmiałości odpowiedzi chciała sprostać śmiałością spojrzenia, ale płomienny rumieniec na twarz jej wytrysnął i powieki przykryły źrenice, w które uderzyło zawstydzenie. Pomimo, że wstyd dziewiczy był malowanym garnkiem, nowa ta zmiana, której uległa Irena, wywarła na barona znowu wpływ irytujący. Z pośród szeleszczących materyi wziął obie jej ręce i w twarz spłonioną rzucając z oczu snop promieni magnetycznych, delikatną jej kibić ku sobie pociągnął. Ona targnęła ręce i ruchem gwałtownym spróbowała kibić w tył odrzucić, ale wątły baron był w tej chwili bardzo silnym, ręce jej ściskał w swoich, jak w kleszczach, i przy samej twarzy jej szeptał:
— Niech się pani nie sprzeciwia temu krzykowi życia, który się w pani rozlega... Ja jestem despotą... umiem chcieć...
Razem z ostatniem słowem usta swoje do jej usta przycisnął. Ale wówczas i ona zdobyła się na siłę niespodziewaną, i w mgnieniu oka już o kilka kroków od niego oddalona, bardzo blada teraz i cała drżąca, zawołała:
Oh! c’est trop nature!
Głowę miała podniesioną, i z oczu jej sypały się iskry, które jednak wkrótce stopniały w zimnej ironii.
Wzruszając ramionami, z uśmiechem pełnym szpilek, wymówiła:
Dieu! que c’était vulgaire!
Poczem, obu rękoma zgarniając suknię tak, jakby żadnego pyłku z tego pokoju zabrać z sobą nie chciała, weszła do magazynu, i baron widział ją rozmawiającą z krawcem przez chwilę ze spokojem zwykłym, a potem ze zwykłemi słowami krótkiego pożegnania, zmierzającą ku wyjściu.
Teraz siedziała na wysokim taburecie u okna, otoczona przygasającymi połyskami błękitnej mory, i na tle szyby, przenikniętej białawym zmrokiem, wydawała się posągiem o delikatnym torsie i nieco wydłużonym, w kamienną nieruchomość zakutym profilu. «Krzyk życia», który w postaci słowa posiadał urok nowości i zuchwalstwa, w czyn zamieniony, podniósł w niej wszystkie dziewicze wstydy i obrazy. Kudłate zwierzę zanadto wysunęło się z pomiędzy heliotropów i wydało z siebie zbyt silną woń jaskini i troglodyty. „C’est vulgaire!“ — krzyknęła do barona i istotnie pojęła odrazu, że to, co się stało, nie było ani nowem, ani rzadkiem, ale starem jak świat i gminnem jak ulica. Magazyn krawca pełen ludzi, nieustanne dzwonienie u drzwi, gwar kupiecki, przechodnie za oknami... ulica. Pocałunek otrzymany — na ulicy. Przygoda uliczna. Plecy jej, od góry do dołu przeszedł dreszcz. Przed wyobraźnią przesunęły się nędzne postacie kobiece, ciągnące w zmrokach wieczornych brzegami ulic. Na twarz pochyloną wytrysnął rumieniec; ten malowany garnek, który nazywa się wstydem kobiecym, pod postacią instynktu odziedziczonego i dumy niewieściej, pracował w niej bolesny i niepozbyty. Po chwili, zastąpił go niewysłowiony niesmak.
Baron, którego jedynym urokiem była subtelność, ukazał się w postaci gminnej. Ten gatunek miłości, o którym mniemała, że wzajemnie dla siebie uczuwają, z blizka ujrzany, przypomniał jej obrazy, na których Fauny z koziemi brodami ścigają po lesie Nimfy. Na ustach Ireny usiadł uśmiech drwiący, prawie zły. Co on takiego mówił o «szóstym zmyśle?» Po co tu szósty zmysł? Puste słowa! Baron drwi z malowanych garnków, a sam je lepi i na stare kolory maluje. Idylla, rzecz stara i jaskinia rzecz stara, lecz idylla byłaby lepszą, gdyby — była. Ale gdzież ona? Oczy jej nie spotkały się z nią ani razu, natomiast widziały, ach, widziały! co dzieje się i staje z ludzkiemi miłościami i takimi związkami, które noszą nazwę świętych! Więc cóż? Cóż będzie z baronem... i Ameryką? Oblały ją, napełniły całą, taka wzgarda dla wszystkiego, taka niewiara we wszystko, takie uczucie lekceważącego pomiatania wszystkiem i samą sobą, że u końca rozmyślań mówiła sobie: »Wszystko jedno!« Splotła i silnie zacisnęła u piersi ręce, głowę nieco pochyliła i myślała: »Wszystko jedno, wszystko jedno!«
Kilka łez, jedna po drugiej, upadło na silnie splecione palce. »Wszystko jedno! Byle prędzej!«
Co prędzej? Dlaczego prędzej? Powolnym ruchem zwróciła twarz w stronę pokojów matki; usta jej, drgające i spadłą na nie łzą świecące, miały wyraz taki, jaki bywa u płaczącego pocichu dziecka. Z podniesionemi nieco brwiami, szepnęła:
— Mama!
I po chwili, pod temi brwiami, podobnemi do delikatnych płomyków, oczy jej zaczęły łagodnieć, tracić łzę i ironię, aż nabrały wyrazu takiego pocieszenia, jakby dostrzegły idyllę!
Jednocześnie powietrze, zaprawione już szarością zmroku, przerznęła jasna ruchoma linia. Była to Kara, która szła od strony pokojów ojca z toczącym się tuż za suknią Pufkiem. Idąc, nuciła. Ujrzawszy siostrę, przestała nucić i z końca salonu zawołała:
— Wiesz, Iro? Ojczulek będzie dziś z nami jadł obiad!
W cienkim głosie jej brzmiał tryumf. Od wielu tygodni, po raz pierwszy ojciec zasiędzie z niemi do rodzinnego stołu, a gdy tylko się to stanie, no, to już i wszystko dobrze pójdzie! Co mianowicie szło źle? I dlaczego szło źle? Nie wiedziała. Ale miała swoje spostrzeżenia, zadziwienia i niepokoje. Coś czuła; tym prawdziwie szóstym zmysłem, który posiadają istoty z wyegzaltowaną uczuciowością, czuła w powietrzu jakiś ciężar, jakąś groźbę i nie wiedząc, co znaczą, skąd pochodzą, cierpiała. W ten sam sposób organizacye z nerwami nadczułymi przeczuwają atmosferyczne burze. Teraz jednak szła swoim drobnym krokiem, prosta i cienka, z Pufkiem u sukni wesoło nucąc.
Kiedy wkrótce potem Irena weszła do gabinetu matki, ujrzała w świetle lampy grupę, złożoną z trzech osób. Na kanapce, z połyskami czarnych dżetów w jasnych włosach, siedziała Malwina Darwidowa, obok z nizkiego fotelu pochylał się ku niej elegancki jak zwykle Maryan, a przed nią, z łokciami opartymi o jej kolana, klęczała Klara, bladobłękitną smugą przerzynając czarność morowej sukni matczynej.
— Obraz godny oczu Sary i Rebeki! — zażartowała Irena, idąc wprost ku wielkiemu zwierciadłu, przed którem, z podniesionemi ramionami zaczęła poprawiać i przerabiać węzeł włosów u wierzchu głowy. Maryan, wesoło usposobiony, prosił matkę, aby pozwoliła malować swój portret jednemu z najsłynniejszych malarzy miejscowych.
— To znakomity pendzel! Nie pojmuję, jakim sposobem na łonie starzyzny tutejszej powstać mógł talent do tego stopnia nowy, indywidualny. On ma w krajobrazach przepyszny plein-air, a jako portrecista, umie chwytać duszę. Moja mamo, niech ja mam duszę mamy zaklętą w portrecie... Czy mama uważała, że oczy niektórych portretów patrzą na świat, jakby z za świata. Jest w nich zaklęta dusza. Niech ja mam portret mamy, wymalowany przez artystę, z którego płócien wieje tchnienie zaświatowości...
Pochylił swoją cherubinową głowę i rękę matki, opartą na ramieniu Kary, pocałował. Kara zawołała:
— I mnie za jednym zachodem pocałuj!
— Sentyment! — prostując się, rzekł Maryan — strzeż się sentymentów, ja ci to mówię, twój pradziadek!
— Wybornie powiedziane! — ozwała się od zwierciadła Irena. — Kara ma duszę tak pierwiastkową, a ty...
— Tak schyłkową — wtrącił Maryan.
— Że masz prawo do tytułu jej pradziadka...
— Witam cię prababuniu! — zaśmiał się ku siostrze, a do matki mówił: — Bo widzi mama, z dużą siostrą jużeśmy się doskonale zrozumieli, a z małą jeszcze nie, ale i to kiedyś nastąpi, nawet zapewne wkrótce. Mais revenons à nos moutons. Co będzie z portretem?
Malwina śmiała się. Twarz jej, przed godziną zmęczona bardzo, znowu odmłodniała. Jakiś promień przerzynał w tej chwili jej grubą chmurę. Od myśli o portrecie broniła się.
— Po co? jest już tych portretów moich aż nadto, o, aż nadto!
— Karykatury! — zawołał Maryan — i żaden wyłącznie do mnie nie należy. Ja proszę o portret mamy specyalnie dla siebie, na swoją własność wyłączną.
— Po co? — powtórzyła Malwina — ile razy czujesz potrzebę tego, patrz na oryginał. Lepiej nawet, abyś nie miał portretu, bo może częściej uczuwać będziesz tę potrzebę.
Point des reproches, chère maman! Niechaj wyrzuty, groźby, cały arsenał patryarchalizmu, pozostaną wyłącznie po jednej stronie... tamtej...
Gestem wskazał drzwi, prowadzące w głąb mieszkania. Kara z nad kolan matki głowę podniosła i oczy jej zamigotały.
— A z tej strony niech będzie sama słodycz, sam wdzięk, sama ta droga, śliczna słabość, przed którą jestem zawsze na klęczkach! Co zaś do tego, że będę mógł widzieć oryginał portretu, o który proszę, ilekroć tego zapragnę, to kwestya! Jesteśmy ziarnami piasku, któremi miota po świecie wiatr... interesujących wojażów!
— Czy masz znowu jaki zamiar podróżniczy? — zapytała Malwina.
— Tak! To i owo... w zarysach jeszcze lekkich, ale coraz więcej się uwyraźniających. Będzie to krok olbrzyma, zmykającego przed tą różdżką, którą Duch św. dziateczki bić radzi!
Znowu gestem wskazał drzwi, prowadzące do pokojów dalszych, i w krótkim śmiechu, który towarzyszył ostatnim jego słowom, zabrzmiała zjadliwość, prawie nienawiść. W tej samej chwili spotkał się z oczyma Kary i zawołał:
— Czego ty mała, tak patrzysz na mnie? Voilà des yeux! Ciekawe, aż chciwe i wystraszone, jak u ściganej łani! Czegoś ty taka ciekawa? I czego tak się lękasz?
Kara szybko ukryła twarz w sukni matczynej, a Irena odezwała się nagle z przed zwierciadła:
— A jakby się mamie podobało zrobić razem ze mną fugę do Ameryki?
Upięła ostatecznie włosy, przebiła je fantastyczną szpilką, i odwróciwszy się od zwierciadła mówiła dalej:
— Ja mam takie buty du petit Poucet, że jak je włożę, to trzy duże kroki — i jesteśmy obie z mamą za morzami. Jak się mamie ta myśl podoba?
— Jesteście dziś deszczem projektów! — zażartowała Malwina. — Portret, ucieczka od różdżki, Ameryka...
— Bal! — podnosząc głowę, zawołała Kara. — Bo przecież ty o niczem nie wiesz, Marysiu... za kilka tygodni będzie u nas prawdziwy wielki bal!
— Ciekawą historyę prawisz, mała; praw dalej! — odpowiedział Maryan.
Kiedy szło o prawienie, Kary nigdy nie trzeba było dwa razy prosić. Zerwała się z klęczek i zaczęła opowiadać historyę godziny, którą przed kilku dniami spędziła w gabinecie ojca. Matce i siostrze o projekcie balu oznajmiła zaraz, ale skąd wynikł, nie powiedziała. Coś przeszkodziło. Teraz wszystkim opowie. Do ojczulka przyszło z wizytą trzech panów: książę Zenon, hrabia Czarski i trzeci jakiś, którego nazwiska nie pamięta, ale taki duży pan, wysoki i szeroki, z piersią błyszczącą od gwiazd i krzyżów. Ona, Kara, chciała przed gośćmi schować się za etażerkę... tam jest taka etażerka, za którą ona często siaduje, i sama niewidzialna wszystko widzi i słyszy: ogromnie wygodne schowanko, w którem z Pufkiem tylko biedę miewa, bo co kto wejdzie do pokoju, to on chce szczekać, ale ona wtedy mu pyszczek mocno ręką ściśnie i cicho! Tego dnia jednak, nie poszła za etażerkę, bo ojczulek stanowczo kazał na fotelu usiąść. Więc tak usiadła z powagą...
Tu, siadając na taborecie, pokazywała w jakiej postawie siedziała wobec ojcowskich gości, ręce opuszczone na kolana, prościuteńka, z powagą na różanej twarzy. Powagę tę mącił tylko Pufik, który wlazł jej za plecy, łapki położył na ramieniu, a mokry pyszczek przytknął do samego ucha. Jeden z panów zwrócił się wówczas do niej i powiedział:
— Ślicznego ma pani pieska!
— Jest bardzo grzeczny — odpowiedziała.
— A na imię mu? — zapytał drugi.
— Pufik! — objaśniła.
Nie śmiała się wcale, bo nie było z czego. Pufik jest naprawdę grzeczni i imię ma ładne, ale ci panowie, patrząc na nią, uśmiechali się bardzo przyjemnie, a jeden z nich rzekł do ojczulka:
— Jak szybko czas upływa! Niedawno jeszcze widywałem młodszą córkę pana dzieckiem, a teraz...
Drugi podchwycił:
— Jest już prawie dorosłą. Wzrostem dorównywać się zdaje starszej siostrze...
Tamten znowu zaczął:
— Bardzo rzadko tej zimy mamy przyjemność widywania rodziny pana w towarzystwach...
Drugi potwierdził:
— Żona i córka pana prowadzą w tym roku życie bardzo zamknięte...
— Żona moja uskarża się na częste migreny — odpowiedział ojczulek, a wtedy i nieznajomy, duży pan się odezwał.
Dotąd Kara, opowiadając rozmowę dwóch panów, zmieniała głos, naśladowała ruchy i postawę każdego; teraz słowa dużego pana powtórzyła głosem najgrubszym, na jaki tylko zdobyć się mogła:
— Nie miałem jeszcze zaszczytu być przedstawionym żonie i starszej córce pana, a tyle słyszałem, że i t. d.
Potem rozmawiali jeszcze z ojczulkiem o czem innem, a odchodząc powiedzieli jej kilka ładnych komplementów. Ona dygała. Śmiało powiedzieć może, że z blaskiem odegrała rolę dorosłej panny. Ojczulek po odejściu gości powiedział, że cieszy się z wizyty dużego pana, bo znajomość z nim jest mu potrzebna dla interesów. Potem zamyślił się, aż rzekł:
— Wiesz co, maleńka? Trzeba, abyś zaczęła już pokazywać się w świecie!
Tu Maryan półgłosem mruknął:
— Nowej kolumneczki zapotrzebował do swojej świątyni...
Irena uśmiechnęła się; Malwina udała, że nie słyszy; Kara rozszczebiotana, nie słyszała i szczebiotała dalej:
— Potem ojczulek mówił, że mama i Ira prowadzą życie klasztorne, mało przyjmują i wyjeżdżają. Ma to minę nieszczęścia domowego, albo bankructwa. Taki pozór jest czemś brzydkiem wogóle i dla interesów szkodliwem. Aby mu zapobiedz, trzeba urządzić jedno przyjęcie, ale wielkie, jak najokazalsze. Karnawał skończy się wkrótce, a u końca karnawału wydamy bal, na którym »maleńka« pierwszy raz ukaże się w świecie. Dzisiaj zaś przed godziną, ojczulek powiedział, że przyjdzie do nas na obiad i z mamą o tym balu obszernie pomówi.
Na tem Kara skończyła opowiadanie, które było trochę przedstawieniem dramatycznem, a Maryan nagle z siedzenia się podniósł.
— Trzeba, abym sobie stąd szedł — wymówił z postawą zesztywniałą i rysami zastygającymi.
Malwina ozwała się z cicha:
— Zostań, Marysiu!
Twarz jej stała się udręczoną, z pogłębioną linią zmarszczki na czole; w głosie brzmiała prośba. Maryan patrzał na nią, chwilę wahał się, aż ruchem automatu opuszczając się na fotel, wymruczał.
Que votre volonté soit faite! Niech będę garnkiem pomalowanym na kolor miłości synowskiej... dla ciebie, mamo!
Od myśli, że zaraz spotkać się ma z ojcem, wnętrzności serca wysychać mu zaczęły.
Lokaj oznajmił podany obiad. Kara zerwała się z tabureta.
— Pójdę, ojczulka przyprowadzę!
Biegła ku drzwiom, ale od drzwi wróciła, i przed matką osunąwszy się na klęczki, kilka długich, namiętnych pocałunków na jej kolanach i ręku złożyła. Ku szyi jej wspięła się i cicho zaszeptała:
— Mamciu złota, jedyna, najdroższa!
I porwała się z klęczek, jak ptak z pokoju wyfrunęła. Co znaczył ten gwałtowny wybuch czułości dla matki? Nikt nie wiedział, ani może ona sama. Byłaż to prośba za kimś, czy chęć upewnienia, że nie tylko tego kogoś, ale i matkę także bardzo kocha? czy radość, że nakoniec oboje ich razem zobaczy? Jak ptak leciała przez salony, oświetlone palącemi się gdzie niegdzie lampami, aż cicho, jak promień wsunęła się do gabinetu ojca i stojącemu u biurka rękę pod ramię wsunęła. Cała zaróżowiona, udając gruby i uroczysty głos lokaja, rzekła:
— Obiad podany!
Darwid uczuł spływający mu do piersi strumień ciepła i słodyczy.
— O, ty, swawolnico! — rzekł. — Promyku! Maleńka!
Kiedy po chwili wchodził z Karą do sali jadalnej, przez drzwi przeciwległe Maryan wprowadzał tam matkę, całą w czarnych połyskach mory i dżetów.
Darwid pochylił się i ręki żony dotknął ustami; na twarzy Malwiny rozlewał się uśmiech uprzejmy.
— Tak jestem niezmiernie zajęty — rzekł — że nie codzień mam czas zapytać cię o zdrowie.
— Dziękuję ci, mam się wybornie — odpowiedziała.
Dzieci, miss Mary, służba. U ozdobnego bufetu krzątali się dwaj lokaje, przy stole, błyszczącym od kryształów i sreber stała miss Mary, zgrabna i jeszcze młoda, z purytańską prostotą w stroju obcisłym i gładkich pasmach włosów nad spokojnem czołem. Gospodarz domu powitał Angielkę i wyraził żal, że z powodu zajęć tak rzadko widywać ją może, a gdy wszyscy już zajęli miejsca u stołu, Malwina ze swobodą wprawnej gospodyni rozmowę rozpoczęła:
— Mówiliśmy przed chwilą o Stanach Zjednoczonych, któremi od jakiegoś czasu Ira i Maryan żywo interesować się zaczęli.
— Zapewne z powodu wystawy, przygotowującej się w Chicago — podjął Darwid; — istotnie, ma być to coś kolosalnego.
Miss Mary wspomniała o mającym zebrać się z okazyi tej wystawy kongresie niewieścim, Malwina i Irena wiadomość tę uzupełniały szczegółami; rozmowa popłynęła gładka, łatwa, wiadomościami rozmaitemi napełniona, chłodna. Maryan żadnego w niej nie brał udziału. Siedział sztywny, głuchy, niemy, z rysami stężałymi. Gdy jadł, ruchy jego miały pozór automatycznych, powieki nawet mrugały bardzo rzadko. Obraz apatyi i wzgardy, limfy i żółci. Nawet blada cera mu pożółkła i wargi przybladły. Sprawiał dokładne wrażenie lalki woskowej, w eleganckiem ubraniu i błyszczącemi oczyma.
Darwid z pobłażliwą żartobliwością mówił o gmachu, który miał być wzniesiony w Chicago, według planu dokonanego przez kobiety-architektki.
— Obawiam się o losy tych, którzy w nim przebywać będą. W budownictwie znaczenie ogromne posiada umiejętność zachowania równowagi, a to jest dla kobiet najtrudniejsze. Kobiety tak łatwo, tak zawsze, tak prawie nieuchronnie tracą równowagę...
Było to mówione w sposób zupełnie lekki, żartobliwy, jednak, nie wiedzieć czemu, w głosie mówiącego drgnęło kilka zjadliwych tonów, a na czoło Malwiny wystąpił blady rumieniec. Ale Irena z wielką żywością mówić zaczęła do miss Mary o najnowszych objawach dążeń emancypacyjnych u kobiet angielskich, i Darwid sam, z niejakim pośpiechem, o dążeniach tych, sądy spokojne, choć nieco ironiczne, wypowiadać zaczął.
Wielka lampa, w bronzy ubrana, rzucała obfite światło na stół, okryty połyskami sreber i kryształów. Lokaje w białych rękawiczkach, jak ciche widma zmieniali talerze, zdobne w malowane i wyzłacane monogramy, z butelkami w ręku, zapytywali o gatunki win, które nalewać mają, roznosili półmiski, z których ulatywały kapitalne wonie trufli, pikli, rzadkich mięsiw i jarzyn. Kilka wysoko umieszczonych kinkietów oświetlało ściany, ubrane w obrazy z silnie błyszczącemi ramami i w festony ciężkich firanek u drzwi i okien. Rozmowa, która opuściwszy Amerykę, spłynęła na stolice europejskie i rozmaite objawy ich życia, brzmiała dźwiękami mowy angielskiej i francuskiej. Mówiono po angielsku przez wzgląd na miss Mary, a chwilami po francusku, bo Darwid i jego żona woleli posługiwać się tym językiem, niż angielskim. W zamian, Irena i Kara mogły być wzięte za rodowite Angielki. Biegła i poprawna angielszczyzna, biegła i czysto paryska francuzczyzna, w rozmowie mnóstwo wiadomości różnostronnych, pod płachtą światła, padającą z góry na stół roziskrzony połyskami naczyń drogocennych, cisza i poważna ozdobność wielkiej sali, wysoka skala życia, niewątpliwy high-life...
Był moment, w którym Alojzy Darwid wzrokiem powiódł dokoła i głowę nieco w tył odrzucił; czoło jego pozbyło się zmarszczek, i gładkie, mądre, nieco u skroni lśniące, zdawało się być z kości słoniowej wyrzeźbionem, a nozdrza delikatne i nerwowe rozwierały się i zwierały, jakby razem z zapachem win i przysmaków wciągały subtelniejszą i bardziej upajającą woń własnej wielkości. Ale trwało to krótko; niebawem, jakieś kamyki zamyśleń i powiewy roztargnień zaczęły chwiać mowę jego i mącić pogodną dumę. W dwu palcach kołysząc deserowy nożyk, mówił do miss Mary:
— Bardzo, bardzo poważam ziomków pani za ich praktyczność i wysoki rozum... Jest to naród... jest to naród...
Zająknął się, co w mowie jego przyciszonej i płynnej nie zdarzyło się nigdy. Myślał o czem innem.
— Jest to naród, który powiedział sobie: »Czas to pieniądz...« który też...
Znowu zająknął się. Oczy, nieprzezwyciężoną siłą pociągane, skierowywały się wciąż ku temu punktowi przy stole, na którym bogato i posępnie błyszczały czarne dżety, a roztargnione usta kończyły zdanie rozpoczęte:
— Który też posiada dziś najwyższą potęgę pieniężną...
Tu Maryan po raz pierwszy przemówił:
— Nietylko pieniężną. Anglia teraz przewodniczy najnowszym kierunkom sztuki.
Było to powiedziane brzegami warg, bez udziału innych rysów twarzy, które trwały w stanie stężałości, a na usta Darwida wystąpił uśmiech, o którym mówiono, że był najeżony szpilkami.
— Najnowsze kierunki sztuki! — wymówił, a wyrazy trochę syczały mu w ustach. — Sztuka jest rzeczą wspaniałą, szkoda tylko, że czasem przerabia się na cacko, psute przez niegrzeczne dzieci!
Maryan podniósł na ojca wzrok, z którego wylewała się cała fala ironii i brzegiem warg odpowiedział:
— Ten tylko nie jest dzieckiem, kto wie, że wszyscy jesteśmy dziećmi, przerabiającemi wszystko na cacka dla siebie. Tylko, że cacka bywają rozmaite.
Malwina, z niepodobnem do pokonania zaniepokojeniem, szepnęła.
— Marysiu!
A Darwid nagle ku niej twarz obrócił, i spojrzenia ich, dotąd unikające się starannie, utonęły w sobie na kilka zaledwie sekund, ale wystarczyło to, aby oczy Darwida napełniły się blaskami wyostrzonej stali, i aby Malwina tak nizko twarz nad talerzem pochyliła, że w rzęsistem świetle widać było tylko czoło jej, przerznięte pod jasnymi włosami ciemną pręgą bardzo pogłębionej zmarszczki. Ale w tej samej chwili Irena zagadnęła ojca o Londyn, w którym parę razy dość długo przebywał, a on, natychmiast odpowiadając córce, mówił długo płynnie, w sposób zajmujący, wciągając też do rozmowy angielkę, do której zwracał się często i uprzejmie.
Rozmowa znowu płynęła gładko, łatwo, chłodno. Nad stołem, zamiast kapitalnych zapachów mięs i sosów, unosiły się lekkie wonie owoców i wanilii. Lokaje roznosili wety. Darwid mówił o owocach, właściwym różnym strefom, które zwiedzał w podróżach swych, prawie nieustannych; nagle przerwał mowę w połowie okresu i zwrócił się do Kary, która kilka razy zaniosła się kaszlem suchym i uporczywym.
— Zdawało mi się, żeś już zupełnie wyzdrowiała. Kaszlesz jeszcze! To smutno!
Dziewczynka miała na ogniście zarumienionej twarzy wyraz żalu czy gniewu. Porywczo, prędko, z ust jej wydętych jak u rozżalonego dziecka, wypadły słowa:
— Tyle jest na świecie rzeczy smutnych, ojczulku, że mój kaszel to w porównaniu z niemi pyłek...
Było to odezwanie się zupełnie niespodziewane, ale wrażenie, które sprawić mogło, Irena stłumiła natychmiast śmiechem i wykrzykiem może trochę za głośnym:
Voilà où le pessimisme va se nicher! Czy Pufik zachorował?
— Obserwacya Kary wczesna jest, ale trafna! — brzegiem warg przemówił Maryan.
Malwina także zaczęła mówić. Malutką filiżankę podając synowi, zapytała:
— Dla twego upodobania w czarnej kawie powinnam zarezerwować jeszcze jedną filiżankę, nie prawdaż?
Maryan nie odpowiedział, ona zaś z ciemną pręgą zmarszczki na czole i z uśmiechem na ustach, prędko, śpiesznie mówiła dalej:
— Podzielam gust Marysia. Niedawno jeszcze piłam mnóstwo czarnej kawy, ale spostrzegłam, że szkodzi mi na nerwy i sen odbiera. Bardzo jest przykro nie módz sypiać, i lepiej wyrzec się ulubionego przysmaku, niż być narażoną na bezsenność...
Mówiła, mówiła. Z wielkim wdziękiem w uśmiechu i poruszeniach głowy, ze słodyczą, która przepajała zawsze brzmienie jej głosu, mówiła zupełnie o niczem, wiążąc zdanie ze zdaniem wprost tylko dla mówienia, dla zabijania minut, lub zapobiegania innym mowom. Darwid zaś, z podniesioną nieco twarzą, przez szkła, któremi oczy osłonił, znowu na nią patrzał, aż przed połyskami, w tych szkłach migocącymi, znowu nad filiżanką pochyliła głowę bardzo nizko, i oblókł ją niepodobny do ukrycia pozór istoty, która pragnie zniknąć pod ziemią, rozwiać się w powietrzu, stać się cieniem, pyłem, trupem, byle nie być tu, gdzie jest, i — tem, czem jest. Wtedy Irena z lekkim stukiem filiżankę na spodek opuszczając, zaczęła:
— Musisz znać dobrze, ojcze, sposób, w jaki na Wschodzie przyrządzają kawę?
Znał go dobrze, bo na Wschodzie bywał, i w sposób dość malowniczy opowiadał teraz o Turkach, jak zasiadłszy w koło, zwolna sączą do ust napój ulubiony. Delektują się nim, poważni, jak magowie, milczący, jak ryby.
— Moment, w którym oddają się temu absolutnemu spoczynkowi, złożonemu z czarnej kawy i milczenia, nosi u nich nazwę »kijejf«.
Nazwa ta wywołała uśmiech na wszystkie usta. Darwid uśmiechał się także. Na wszystkich czołach, stół otaczających, malowało się znużenie. Cienki głosik Kary zagadał:
— Turcy dobrze czynią, że milczą, bo cóż z tego, że ludzie rozmawiają z sobą? cóż z tego?
— Oto jest mała główka, pytań i odpowiedzi nigdy nie syta! — zażartował Darwid.
— Zdolność do krytycyzmu jest familijną cechą naszą — zaśmiała się Irena.
— Kara od dzieciństwa odznaczała się ciekawością — z uśmiechem przemówiła Malwina.
Nawet Maryan, patrząc na młodszą siostrę, przemówił:
— Zawsze przychodzi czas, w którym dzieci zamiast paplać, zaczynają mówić!
Miss Mary, z czołem pod purytańskimi pasmami włosów, stroskana, nie powiedziała nic.
Na czołach tych wszystkich, którzy mówili, malowała się troska, i we wszystkich oczach, nad uśmiechającemi się ustami, świeciło udręczenie.
Malwina powstała z krzesła, Darwid także opuścił swoje, wszystkim dokoła oddawszy ukłon, wyszukanej grzeczności pełen, i postąpiwszy kilka kroków, podał ramię żonie.
Przeszli mały, rzęsiście oświetlony salonik i zatrzymali się w następnym, w tym, który pośród ścian, ozdobionych białemi girlandami, miał błękitną morę na sprzętach i firankach. Za nimi, w małym saloniku, miss Mary zasiadała z Maryanem do partyi szachów, Kara umieściła się obok nich w roli obserwatorki, a Irena rozwinęła w świetle lampy kawał materyi kościelnej, bardzo starej i przez czas nadwerężonej, którą jako rzadkość przyniósł jej baron Emil, a ona naprawiać zamierzała haftem z nici jedwabnych i złotych.
Darwid i Malwina stanęli pośród błękitnych sprzętów, w przyćmionem świetle lampy, palącej się pod zasłoną. Malwina była bardzo blada, i serce jej silnie bić musiało, bo oddech miała przyśpieszony. Przyszło nakoniec to, czego oczekiwała oddawna i nadaremnie: stanowcza i rozstrzygająca rozmowa.
Z całej siły pragnęła wyjaśnienia, zmiany, czegokolwiek i w formie jakiejkolwiek, byleby położeniu jej przyniosło zmianę. Stała, czekając, gotowa poddać się wszystkiemu, znieść wszystko, byleby raz przemówił. Przemówił:
— Jutro wyjeżdżam na polowanie do dóbr księcia Zenona, a ponieważ stamtąd udam się jeszcze do pewnej miejscowości, w której mam interes do załatwienia, wrócę mniej więcej za dni dziesięć. Zaraz po powrocie moim, w ostatnią niedzielę karnawału, odbędzie się w domu naszym wieczór, poprostu bal, jak najświetniejszy możliwie bal. Wymagają tego interesy moje i opinia domu. Chcę także, aby na balu tym Kara po raz pierwszy ukazała się w świecie. Sporządziłem i przyślę ci spis osób, do których trzeba wysłać zaproszenia, a o których mogłabyś sama nie pomyśleć; resztę zaś towarzystwa znasz lepiej odemnie. Wiem, że rzeczy takie urządzać umiesz wybornie, i spodziewam się, że tym razem także uczynisz wszystko jak najlepiej. Księgę czekową do banku przyniesie ci mój sekretarz, którego sprytem i czasem możesz rozporządzać się nieograniczenie, zarówno jak tą księgą. Na wydatki oglądać się nie trzeba; jakiekolwiek będą, wszystko powinno być tak, jak bywa rzadko u kogo, albo raczej jak nie bywa u nikogo. Zebranie to potrzebne jest dla interesów moich i dla opinii domu trochę, więcej niż trochę, za...chwia...nej!
Mówił powoli i grzecznie, z akcentem na dnie grzeczności rozkazującym. Przy ostatnich słowach, rzucił jej w twarz błysk oczu twardy i przeszywający, poczem skłonił się i uczynił ruch do odejścia. Ale ona, z silnie splecionemi rękoma, zawołała:
— Alojzy!
Zaczęła drżeć. Jakto? Bal i nic więcej! Jej szło o rzeczy tak ważne, jak godność człowieka, sumienie, przymus nieznośny, trwoga przed wzrokiem dzieci...
Zatrzymał się i zapytał:
— Co rozkażesz?
Z pochyloną twarzą, zaczęła:
— Potrzebuję, pragnę pomówić z tobą obszernie i stanowczo...
Uśmiechnął się.
— Po co? — zapytał. — Nie mamy do powiedzenia sobie nic przyjemnego, a rozmowy nieprzyjemne, więcej szkody przynoszą nerwom, niż — czarna kawa!
Podniosła głowę i z mocą, na którą z trudnością się zdobywała, zaczęła znowu:
— Tak, jak jest, pozostać nie może. Położenie moje...
Z wyrazem największego zdziwienia na twarzy przerwał:
— Położenie twoje! Ależ położenie twoje jest świetne!
Uczynił taki gest, jakby wskazywał wszystko, co znajdowało się w tym salonie i w całym domu, ona zaś oblała się rumieńcem gwałtownym, i jak ktoś, w kim dotknięto miejsca najwięcej bolesnego, zawołała:
— Ależ mnie właśnie to najwięcej... ja właśnie tego najwięcej — nie chcę! Mam prawo żądać, aby mi wolno było usunąć się, zrzucić z siebie ten blask... odejść gdziekolwiek...
Z całej siły walczyła z porywającym ją płaczem. On z najgłębszem zdumieniem powtórzył:
— Nie chcesz? Masz prawo?
Wszystko w nim: policzki, zmarszczki na czole, usta pobladłe, drgało uniesieniem, już do pohamowania niepodobnem.
Tylko nad głosem jeszcze panował. Mówił cicho, ale z sykiem:
— Jakie prawo? Nie masz żadnego prawa! Utraciłaś wszystkie prawa! Nie chcesz? Nie masz prawa chcieć, albo nie chcieć. Musisz. Musisz tak żyć, jak wypada i trzeba. Rozmów obszernych i stanowczych scen teatralnych żadnych! Ja ich nie chcę... ja, który nie straciłem prawa chcieć. Milczę i wymagam milczenia. Takiem jest i nazawsze pozostanie nasze modus vivendi, które zresztą powinno być dla ciebie do zachowania najłatwiejszem w świecie. Posiadasz wszystko: stanowisko wysokie, zbytek i blask, nawet, jak się zdaje, miłość dzieci... posiadasz wszystko, oprócz... oprócz...
Zawahał się. Przyzwyczajenie do zachowania we wszelkich wypadkach poprawności form walczyło z uniesieniem, które przemogło, i cicho, lecz jadowicie zasyczało mu w ustach:
— Oprócz... kochanka, którego odprawiłaś, czego ci winszuję, i... mego szacunku, który utraciłaś, ale bez którego na zawsze już obchodzić się będziesz musiała. O przedmiocie tym rozmawiamy z sobą po raz pierwszy i — ostatni. Za długo rozmawiamy. Pilno mi do zajęć moich. Życzę ci dobrej nocy.
Ukłon, który złożył przed żoną, mógł zdala wydawać się pełnym uprzejmości przyjacielskiej, odszedł też w sposób zupełnie spokojny i swobodny, a jednak Irena szła już ku matce krokiem równym, lecz śpiesznym i z rozpostartym w ręku kawałkiem starej materyi, idąc zaczęła już mówić:
— Przyszłam do przekonania, że bez pomocy mamy zadaniu nie podołam. Zrestaurowanie tego średniowiecznego cudu wymaga gustu, oka, wycieniowania, przechodzącego moje słabe zdolności.
Stanęła przed matką i pomiędzy wielkimi kwiatami materyi, mieniącej się srebrem i szafirem, wskazywała kilka zepsuć przez czas zrządzonych. Powieki jej mrugały dziwnie prędko, i dlatego może nie spostrzegała ani kredowej bladości, ani drżenia rąk, ani zrozpaczonego wyrazu oczu matki. Nie spostrzegając nic, wesoło i głośno mówiła:
— U mamy są przepaście jedwabiów rozmaitych, które zostały od tylu naszych wspólnych robót. Pójdziemy rozejrzeć się pomiędzy nimi, dobrze? Są w pokoju mamy. Pójdźmy tam, moja mamo. Tak jestem niecierpliwą, aby już rozpocząć restaurowanie tej pięknej ruiny! Mama pomoże mi dobrać jedwabie, prawda? Mój Boże, ileśmy to już ślicznych rzeczy wspólnie z mamą wykonały... temi czterema łapkami naszemi, które zawsze były razem, razem!
I teraz także były razem. Wsunęła rękę pod ramię matki i z zawieszonym na ramieniu pasem materyi srebrno-lazurowej prowadziła bardzo bladą kobietę w czarnych dżetach przez salonik rzęsiście oświetlony, obok stolika z szachami, przy którym siedziały trzy osoby, przez salę jadalną, po której krzątali się lokaje, przez ten gabinet, w którym upłynęło jej z matką najwięcej godzin życia, aż weszły obie do sypialni Malwiny, gdzie śród żółtych adamaszków paliła się przyćmiona lampa. Tu w mgnieniu oka, zasunęła u drzwi bronzowy rygielek i twarzą ku matce obrócona, z rozpłomienionymi nagle policzkami, obie ręce jej w obie dłonie swe ujęła.
— Dość już tych tajemnic, niedomówień, zagród, wznoszących się pomiędzy naszemi sercami i ustami...
Śpieszny szept ten wybuchał z niej, jak gorące tchnienie z naczynia napełnionego żarem i nagle otworzonego.
— Powiedzmy sobie wszystko... Albo nie, nie mów nic... nie mów... nie mów... Ja wszystko wiem i także mówić nie będę!... tylko naradzimy się... namyślimy się wspólnie... o, mamo!
Jej zazwyczaj sztywna i dystyngowana kibić, jak trzcina gięła się i chwiała, a usta, słynące z chłodu i ironii, gradem pocałunków osypywały ręce drżące i twarz matki, której kredową bladość oblał płomień rumieńca.
— Iro! — zawołała — przebacz. Niech mi Bóg przebaczy!
Nic więcej, oprócz tych wyrazów, wymówić nie mogąc, osunęła się na klęczki i głową dotknęła żółtych poduszek nizkiego sprzętu. Wydawała się zdruzgotaną, unicestwioną. Wówczas Irena ostygła znowu. Myśl trzeźwa i wola silna zajaśniały w jej oczach. Pochylona nad matką, prawie opiekuńczym ruchem dłoń delikatną na ramieniu jej składając mówić zaczęła:
— Moja mamo, proszę nie rozpaczać, a nadewszystko nie dręczyć się tem, co mama wyrzuca sobie, co poczytuje sobie za winę. Niech mama nigdy nie mówi do dzieci swoich: »Przebaczcie«! — bo my sędziami twymi być nie możemy... ja najmniej. Byłaś dla nas zawsze dobrą i miłą, jak anioł, żyliśmy z tobą, kochamy cię — ja najwięcej. Trzeba zawsze pamiętać, że się posiada przy sobie serce bardzo oddane i... rodzone, bo serce córki! I trzeba dźwignąć się, mieć wolę, coś obmyślić, ułożyć, postanowić, ratować się...
Patrząc w twarz matki, z dziwnym uśmiechem dodała:
— Może i mnie ratować, bo i ja biedna, niemądra, nie wiem sama co czynić...
Malwina podniosła głowę, wyprostowała się i zwolna powstała z klęczek.
— Tak — szepnęła — ty... ty... tak dawno, tak wiele chciałam mówić... o tobie i... nie śmiałam!
— Więc nakoniec mówmy! — zawołała Irena.
I znowu rękę pod ramię matki wsunąwszy, prowadziła ją ku kanapce, w przyćmionem świetle lamy stojącej.
— Drzwi zamknięte: nikt nam nie przeszkodzi, pomówimy długo! Tylko trzeba nam być rozsądnemi, spokojnemi, patrzeć na rzeczy i w same siebie jasno i zupełnie jasno wiedzieć czego chcemy, a potem spróbować chęci i zamiary nasze do skutku doprowadzić... umieć chcieć!
Przy ostatnich wyrazach naśladowała nosowy głos barona Emila, zaśmiała się i jednocześnie, przed matką, która na nizkim sprzęcie usiadła, osuwając się na kobierzec i ręce jej w swoje ujmując, z oczyma w oczach jej utopionemi, zaczęła:
— Moja mamo, jeżeli chcesz, bardzo prędko zostanę żoną znakomitego medyiwialisty, pana Emila Blauendorfa, i wszyscy troje wyjedziemy stąd do Ameryki... za morza!
— O, nie! nie! nie! — zawołała Malwina, i z takim przestrachem pochyliwszy się ku córce, ramieniem ją otoczyła, jakby przed upadającą ścianą domu porywała się ją osłaniać.
— Nie, nie to! nie to! Co innego... Coś zupełnie innego...
Tu, jakaś popędliwa, czy niecierpliwa ręka wstrząsnęła klamką u drzwi.
— Nie można! — zawołała Irena i zapytała jeszcze: — Kto tam?
Nie było odpowiedzi, tylko klamka poruszyła się raz jeszcze, ale już w sposób nieśmiały, jakby proszący.
— Nie można! — powtórzyła Irena.
Za drzwiami zaszeleścił po dywanie i oddalił się krok lekki i szybki.
— Kara! — szepnęła Malwina.
Irena, z nagle ściągniętemi brwiami rzekła:
— Dla niej, zarówno jak dla nas, trzeba temu położeniu jak najprędzej koniec położyć.
Kara to istotnie od drzwi pokoju matki odchodziła ze zwieszoną głową i silnie zmarszczonem czołem, bez żadnej pamięci o Pufku, jak zwykle za brzegiem jej sukni drepcącym. Przed półgodziną, gdy Maryan i miss Mary wstawali od partyi szachów, wstała także i wsuwając rękę pod ramię brata rzekła:
— Mam z tobą do pomówienia, Marysiu!
Powaga jej była tak wielka, że Maryan z uśmiechem odpowiedział:
— Jeżeli mowa twoja będzie równie uroczysta, jak mina, to nie wesoło się zabawimy. Co mi masz do powiedzenia?
Nie odpowiedziała i prowadziła go przez salon błękitny do następnego, najsłabiej oświetlonego. Tu stanęła, obejrzała się, i widząc dookoła same tylko nieożywione przedmioty, zapytała:
— Dlaczego jesteś poróżniony z ojcem?
Zadziwiło go pytanie to w jej ustach. Wzajemnie zapytał:
— Po cóż ci ta wiadomość? Miałażbyś marzyć o roli medyatorki?
Ona bez cienia uśmiechu, z czołem trochę zmarszczonem, pod bardzo jasnymi kędziorkami włosów, pytanie powtórzyła:
— Dlaczego jesteś poróżniony z ojcem? Czy go nie kochasz? Za co możesz go nie kochać? Dla mnie ojczulek to ideał! Taki rozumny, szlachetny, wielki! Gdy go tak długo nie było między nami, marzyłam o nim, pragnęłam powrotu jego. Wyobrażałam sobie, jak będziemy wszyscy szczęśliwi, gdy już powróci... Tymczasem wcale nie! Wszyscy w domu wydają się poróżnionymi z sobą, rozgniewanymi na siebie, zmartwionymi... Widzę to dobrze, tylko zrozumieć nie mogę: dlaczego? dlaczego? dlaczego?
Maryan, uważnie w nią wpatrzony, zaśmiał się, ale nieszczerze, krzywo jakoś.
— Ciekawość — rzekł — pierwszy stopień do piekła i najpewniejsza droga do wczesnej starości. Przedwcześnie postarzejesz, maleńka.
— To nie ciekawość! — przerwała — to jakiś taki smutek i sama nie wiem co, ale coś takiego niemiłego i... strasznego. Czasem, zdaje mi się, że ktoś umrze, albo tak jakoś — zniknie, i że wogóle stanie się z kimkolwiek coś okropnie złego... sama nie wiem co... ale bardzo złego. Nie wiem co, ale coś jest... coś jest....
Maryan, ze ściągniętemi brwiami, przerwał:
— Skoro nie wiesz co, ani z kim, ani jak, czegóż chcesz odemnie? Czy jestem kabalarką, aby ci sny dziecinne tłómaczyć?
— To nie sny — odpowiedziała — to coś takiego, co błąka się w powietrzu... dotyka... dmucha... znika i znowu powraca... jak mgła... jak wiatr... Ty, Marysiu, jesteś dorosłym, i wszyscy mówią, że rozumnym. Proszę cię, abyś mi wytłómaczył... Myślę też, że gdybyś chciał, mógłbyś zrobić tak, aby wszystko lepiej poszło. To twój obowiązek. Czyż nie kochasz mamy, ojczulka, Iry? Ja ich ogromnie kocham... Poświęciłabym i oddałabym wszystko dla nich, za nich. Nie rozumiem nawet, jak to być może, aby ktokolwiek żył, nie kochając kogoś z całego serca, z całej siły... Jabym nie mogła... Ale cóż? jestem niedorosła, niemądra, nic nawet zrozumieć nie mogę... Ty co innego, ale jesteś poróżniony z ojcem! Nie lubisz go nawet! Widzę to dobrze. Za co? dlaczego? Mój Marysiu, mógłbyś przynajmniej powiedzieć mi cokolwiek, wytłómaczyć...
Umilkła, a on patrzał na nią z coraz wzrastającym wyrazem przykrości na twarzy. Coś zatrwożonego i trochę tkliwego błyszczało mu w oczach. Przez kilka sekund mogło się zdawać, że otoczy ją ramieniem, albo dłonią pogłaszcze, aby z dziecinnego czoła zetrzeć zmarszczki. Ale — byłże »pastuszkiem?« Więc powoli i chłodno mówić zaczął:
— Moja droga, daremnie mordujesz sobie małą głowę sprawami tego świata; jeszcześ do nich nie dorosła. Nic powiedzieć, ani objaśnić ci nie mogę, bo ty i ja znajdujemy się na dwu przeciwległych biegunach pojęć... Prawisz o poświęceniu, obowiązku i kochaniu, jak guwernantka, bo też i masz jeszcze guwernantkę. Co się tyczy mojej niezgody z ojcem, nie znasz się na tem, co ją wznieciło, jednak, aby być grzecznym bratem, odpowiem kilku słowy. Oto widzisz, spotkały się tu i jak dwie planety starły się z sobą dwie wyrobione i energiczne indywidualności. Dwa egoizmy także... Nie róbże takich przestraszonych oczu. Głupie mamki straszą dzieci dziadem, cyganem i egoizmem, ale ludzie dorośli wiedzą, że egoizm jest prawem powszechnem i w dodatku — interesem dobrym. Bądź także egoistką. Nie troszcz się o to, co się nie tycze ciebie samej, i staraj się rozwijać własną indywidualność. W tym celu, pobaw się wesoło z Pufkiem i idź wcześnie spać, bo długie czuwanie psuje młodym dziewczętom świeżość cery. Jutro zacznij myśleć o sukni, którą włożysz na ten świetny bal, przez ojca naszego na utrapienie mamy wymyślony — et ça ira! Na te mgły, sny i inne mary, które to dotykają, to uciekają, nie zważaj! Są to takie stany duszy bardzo jeszcze podlegającej marzeniom i innym malowanym garnkom. Oto wszystko, co ci powiedzieć i doradzić mogę, ja, twój pradziadek. Zapatruj się na Irę i naśladuj ją w mądrości, która umie ze świata żartować. Dobranoc ci, maleńka!
Uścisnął jej rękę w sposób tak przyjacielski, że aż nią wstrząsnął, odszedł i w końcu szeregu salonów zniknął.
Kara przez chwilę stała ze wzrokiem wbitym w ziemię, aż podniosła twarz i obejrzała się po pustce, na którą kładła się cisza. Kuliste lampy, gdzie niegdzie u ścian płonące, oblewały salon mglistem półświatłem, w którem gdzieniegdzie migotały złote połyski i majaczyły na obrazach zarysy twarzy i pejzażów. Dalej, z cienistych kątów drugiego salonu dobywały się niepełne kształty waz wysmukłych i pękatych, urywki białych girland na ścianach, delikatne mgiełki spłowiałych kolorów na gobelinach. Dalej jeszcze w małym saloniku, gorejącym od rzęsistego światła, w kandelabrach paliły się snopy świec i zwisały wieńce kryształów błyszczących, jak sople lodowe, lub ogromne, zastygłe łzy. Najdalej, w sali jadalnej z ciemnemi ścianami, jak punkt świetlisty, jaśniała wielka, bronzami nad stołem ociekająca lampa. Ten punkt, z miejsca, na którem stała Kara, wydawał się bardzo daleki, a na całej przestrzeni, która ją z nim rozdzielała, nie było żadnego głosu, ani szmeru — nic żywego. Raz tylko czarno ubrany lokaj przeszedł na palcach salę jadalną, przesunął się w pełnem świetle płonących snopów świec i za jakiemiś drzwiami zniknął. Potem znowu żadnego głosu, stąpania, szmeru — nic żywego. Nagle w jednym z salonów zegar zaczął wybijać godzinę dziewiątą. Trochę basowe, metaliczne jego brzmienie rozlegało się donośnie w ciszy, kładnącej się na pustce. Raz, dwa, trzy... Przy czwartem uderzeniu dał się słyszeć z oddalonego gabinetu dźwięk drugiego zegara, cieńszy, śpiewniejszy... Wydawało się to głosem i echem, tajemniczą rozmową, prowadzoną przez rzeczy nieżyjące.
Wtedy Kara porwała się z miejsca i na palcach, bardzo prędko biedz zaczęła przez salony, ku pokojom matki. W szeroko rozwartych oczach miała wyraz przestrachu, a pod jasnymi kędziorkami włosów, czoło gęsto zmarszczone...




II.

Dziesięć dni nieobecności sprawiło, że Darwid po powrocie z zabawy myśliwskiej, która szumnie i wspaniale odbyła się w dobrach ks. Zenona, wpadł w wir interesów, zajęć, wizyt, nawet dla niego, tak bardzo w rzeczy te wprawnego, kłopotliwy i utrudzający. Wyjeżdżał, przyjmował, długiemi godzinami sam i z pomocą innych pisał i rachował, naradzał się, toczył spory, zawierał umowy z mnóstwem ludzi. Czasem, w bardzo krótkich przestankach pomiędzy zajęciami, w karecie, po nocy gwarnej i trudzącej, na bezsenny prawie jej koniec kładąc się do pościeli, myślał, że jednak ta zabawa, z której przed niewielu dniami powrócił, kosztuje go zbyt drogo. Życie jego to pasmo prac i obowiązków, tak gęsto utkane, że każda przerwa sprowadza na innym punkcie takie ich skupienie, które prawie przenosi jego siły, jego nawet siły. I po co? dlaczego tam pojechał? Czy doświadczył przyjemności? Gdzież tam! Ci dorośli, albo i starzy ludzie, czyniący sobie szczęście lub nieszczęście z trafności lub nietrafności dokonanego wystrzału, ci wielcy panowie, trawiący czas na rozrywce, która gwarem, rodzajem toczonych rozmów, widokiem krwi przelanej przypominała stan umysłowy i zmysłowy dzikich, wydawali mu się dziećmi, czasem nudnemi, czasem śmiesznemi. Taka wesołość lekka, próżniacza, trochę dzika, a trochę rycerska, nie znajdowała przystępu do jego mózgu, od tak dawna opanowanego surowością cyfry i daty. Spotkał się tam wprawdzie, choć tylko raz jeden, z nastrojem lirycznym. Jakiś młodzieniec, na jednej z wycieczek obok niego jadący, a potem stojący, skłonić go usiłował do zachwycania się widokiem pola zasłanego śniegiem, rzeźwością powiewów, unoszących się nad tem polem, głębokiemi perspektywami lasu i t. d. Był to liryk. Wyznawał otwarcie, że myśliwstwo było mu obojętne, a udział w wyprawie brał nie dla zwierza, lecz — dla natury. Kochał naturę. Owszem, owszem. Darwid wiedział, że mnóstwo ludzi kocha naturę. Sztuka i natura muszą być istotnemi potęgami, skoro mnóstwo ludzi uderza przed niemi czołem. Może uderzyłby i on, gdyby droga życia prowadziła go tamtędy, ale szlak jej rozwinął się w innym kierunku, zdala od nich, więc nie zapoznał się z niemi, nie miał czasu. Patrzy na pole, śnieg, las — i widzi pole, śnieg, las, nic nadto i nic więcej. Należy do ludzi, którzy nazywają kota kotem, a filuta filutem, wszelkie hyperbole, ody i egzaltacye mając w cichej pogardzie. Lirycznego towarzysza słuchał zrazu z ciekawością, badając w nim pewien rodzaj ludzi, mało sobie znany, potem już tylko przez grzeczność i z ukrywanem znudzeniem. Znudzenie ukrywał, a jawnie usiłował udawać, że podziela zachwyty, zapały, wesołość. Naturalnie, znajdował się w gronie ludzi bardzo możnych, bardzo wysoko stojących, pływał w morzu krwi czysto błękitnej, więc ironię, lekceważenie i poziewanie wpychał do wnętrza, a na zewnątrz miał tylko samą gładkość, giętkość i wszechstronną przyjemność postawy, rozmowy, uśmiechów. Była to także praca, zrazu wynagrodzona pewnym rodzajem żywej rozkoszy. Zrazu sam nie czuł tego, że przechadzając się po salonach książęcych, równy książętom, przyjacielsko bawiąc się i rozmawiając z książętami, wysoko podnosił mądre i wygładzone czoło, wydawał się wyższym, niż był w istocie, i ruchomemi nozdrzami, które zwierały się, to znowu rozwierały, wchłaniał woń wielkości, otaczającej i własnej. Ale wkrótce stan ten ustąpił przed czemś przykrem, niezupełnie jasno określonem, lecz sprawiającem to, że nie czuł się zupełnie pewnym siebie i odpowiedniości całego siebie do otoczenia. Bo jakkolwiek nieskazitelną i najwykwintniejszą w świecie była grzeczność otaczających, jakkolwiek pochlebne słowa uznania dla jego pracy i zasług w słuch mu wpadały, jakkolwiek silnie stopy jego opierały się na gruncie wykutym ze złota, czuł się tu obcym, zaplątanym w koło zjawisk nowych, najeżonych trudnościami. Niekiedy mówiono tu o rzeczach, których on nie znał, używano wyrażeń dla niego dziwnych, wspominano stosunki pokrewieństwa, wypadki jemu nie wiadome. Zaczął stawać na straży swoich słów i poruszeń, z tajemną obawą, aby którekolwiek nie odskoczyło zbyt wypukle, czy jaskrawo od tła, wśród którego się znajdował. Pomimo wszystkiego, co go z tem tłem łączyło, zaczął uczuwać szerokie próżnie, które go z nim rozdzielały.
To onieśmielenie, rzecz zupełnie nowa, od najwcześniejszych lat niedoświadczana, była udręczeniem, które w ostatnich dniach zabawy spadło wraz ze znudzeniem i czemś jeszcze trzeciem... z uczuciem obcości względem otoczenia i otaczających. Nic nie pomogło: ani żelazna praca, którą głośno tu wysławiano, ani zgromadzone przez nią miliony, dla których wyznawano cześć nietajoną. Pomiędzy tymi ludźmi, do których koła pragnął zawsze wejść jako część jego integralna, na tym szczycie społecznym, ku któremu wspinał się marzeniem i staraniem, uczuł się jak w krześle niewygodnem, na chłodne powietrze wystawionem i wszelkich widoków pozbawionem. Nie miał tu na czem oprzeć wzroku i myśli. Pustka. Pustka i nuda. Trochę upokorzenia także, które jak robaczek drobniutki, lecz zjadliwy, świdrowało mu dno serca. Nic więc dziwnego, że zdając sobie sprawę ze sposobu użycia tego czasu, ze wszystkiego, co widział, słyszał i czego doświadczył, miał na ustach jeden ze swych uśmiechów najwięcej szpilkami najeżonych, a w myśli powtarzający się wyraz: — Nędza!
Był zbyt rozumny, aby wielu rzeczom tego świata, tym nawet, których pragnął i ku którym dążył, imienia tego niekiedy nie nadawać.
Po kilku dniach pracy tak wytężonej, że zdumiewało tych, którzy na nią patrzali, a z sił obierała udział w niej biorących, w godzinie przedwieczornej przyjmował jak zwykle w gabinecie swoim wszystkich, którzy bądź dla interesów, bądź z odwiedzinami przybywali. Nie znał wyłączeń dla nikogo, ani ulg dla samego siebie. Przyjmował wszystkich, rozmawiał ze wszystkimi, bo niepodobna przewidzieć, co kto przynieść może, na co kto przydać się może, jeżeli nie zaraz, to kiedykolwiek, jeżeli nie bardzo, to trochę. Jednak policzki jego wydawały się chudszymi, niż zwykle, i chwilami mowa była mniej płynną. Ta wyprawa myśliwska i wszystko, czego wśród niej doświadczył, a potem dni ruchu i wytężenia myśli niesłychanego, wybiły się mu na twarz wyrazem zmęczenia. A chwilowe i lekkie jąkanie się w mowie pochodziło z odbiegania myśli ku przedmiotowi, który jątrzył go, podnosił mu z dna piersi kłąb ślizkich wężów. Przed kilku godzinami, sekretarza, który pomimo młodości, gorliwości i sprytu, uginał się pod brzemieniem walących się nań trudów, zapytał: czy wszystko jest gotowe do mającej wkrótce odbyć się w domu zabawy i czy w czasie nieobecności jego wiele rozporządzeń od pani domu otrzymał? Sekretarz okazał zdziwienie ogromne. Jakto? Więc zamiar ten porzuconym nie został? Nazajutrz po odjeździe pryncypała w celu tym porozumieć się pragnął z panią domu, ale mógł zobaczyć tylko pannę Irenę, która oświadczyła, że zleceń żadnych nie otrzyma, i że usługi jego w tym kierunku potrzebnemi nie będą. Potem w domu panowała cisza, nienaruszona przygotowaniami żadnemi...
— Tak! — przerwał Darwid: — żona moja musi czuć się niezdrową. Jej częste migreny... Cóż robić? Nerwy kobiece to — force majeure...
Ale teraz, przyjmując wizyty i rozmawiając o interesach, odbiegał myślą w stronę tego oporu, niespodziewanie spotkanego. Jakto! ona... ta, dla której łaską najwyższą, szczytem szczęścia, była możność stania jeszcze na czele domu jego, w blasku bogactwa i czci powszechnej, śmiała... miała bezwstyd sprzeciwiać się jego woli! Czuł w sobie taką pogardę, że w myśli obalał na ziemię tę kobietę i deptał po niej; pomimo to, prawie bezwiednie winę przypisywał nie jej, lecz Irenie. Prawie bezwiednie stawała mu przed oczyma wysoka panna, chłodna i dystyngowana, która u dołu wschodów, w puchach czarnego futra, z prawie twardym błyskiem oczu pod fantastycznym kapeluszem, mówiła:
— Ten bal nie przyjdzie do skutku.
To ona, Irena. Tamta nie zdobyłaby się na to. Czyliż jej nie znał? Była zawsze tak łagodną i słabą... Bezsilna, nędzna! Na jakąż energię ona zdobyćby się zdołała! To Irena!
Myśląc tak, ostatniemu z gości uprzejmie ściskał rękę i aż do progu mówił mu, że trzeba koniecznie, aby stowarzyszenie handlowe o którem była mowa, usiłowało zdobyć sobie szersze podstawy działania, przez zdobycie szerszych i pewniejszych źródeł kredytu.
— Kredyt, kochany panie, kredyt! Pierwsza litera w abecadle finansowości teraźniejszej... Niech państwo wyślą kogo do stolicy... kogoś...
Zawahał się. Myślał: »To Irena!«
Potem kończył:
— Kogoś z odpowiednią kompetencyą i powagą, najlepiej tę osobę, o której mówiliśmy. Taką jest rada moja.
Za ostatnim ukłonem gościa zamknęły się drzwi przedpokoju. Darwid odwrócił się i zobaczył stojącą u okrągłego stołu Irenę. Dnia tego rozmijając się na schodach, gdy ona wracała z wycieczki do miasta, a on dążył ku oczekującej go karecie, witali się z sobą przelotnie i pośpiesznie. Nie miał wtedy ani sekundy czasu, aby z nią mówić; jej także pilno było, bo szybko na schody wbiegała.
Bonjour, père! — rzekła wówczas, szybkim ruchem skłaniając głowę.
Bonjour, Irène! — odpowiedział, uchylając kapelusza.
Za nim, niosąc ciężką tekę z papierami, szedł sekretarz; za nią postępował jakiś kupczyk, z jakiemś pudłem. Jakkolwiek bądź powitanie potrzebnem już nie było, Irena, stojąc u okrągłego stołu, odrazu mówić zaczęła.
— Przyszłam, mój ojcze, aby w imieniu mamy i swojem prosić cię o pół godziny rozmowy, ale dziś, zaraz, koniecznie.
Stanik jej, ciemny i obcisły, miał stojącą, bardzo wysoką krezę, która, jak wpół otwarta pochwa liścia pąk białego kwiatu, obejmowała jej twarz szczupłą, wydłużoną, bardzo bladą.
I cała zresztą, z tym pokoju bardzo wysokim, z wielkimi sprzętami, wydawała się mniejsza, niższą, niż gdzieindziej. Jednak słowa: »zaraz i koniecznie«, wymówiła z naciskiem tak stanowczym, że Darwid zatrzymał się pośrodku pokoju i utkwił w nią przenikliwe spojrzenie.
— W imieniu matki i swojem... przyszłaś — powtórzył: — cóż to za uroczystość i stanowczość mowy! Zapewne chcesz mi wyjaśnić przyczyny, dla których twoja matka i ty uznałyście za stosowne sprzeciwiać się mojej woli...
— Nie ojcze — odpowiedziała; mam zamiar owszem oznajmić ci, jaką jest wola mamy i moja...
Z żywością zapytał:
— Co do tego balu?
— Nie, idzie o rzecz niezmiernie ważniejszą od balu.
Na chwilę umilkli oboje. Gdyby słowa, które pomiędzy sobą zamienili były mniej ucinkowe i mniej szybko po sobie następujące, byliby może usłyszeli w kącie pokoju, za ścianą z książek ustawionych na bardzo ozdobnej etażerce, lekki i krótko trwający szelest. Coś się tam poruszyło i wnet znieruchomiało.
— Idzie o rzecz niezmiernie ważniejszą od balu, — powtórzyła Irena — bo o spokój, honor i sumienie mojej matki.
— Co za pompatyczność wyrażeń! — z lekkim śmiechem zawołał Darwid; — coraz więcej spostrzegam, że egzaltacya jest chorobą w rodzinie mojej panującą! Wolałbym abyś mówiła poprostu...
— Rzecz, o której mam mówić, nie jest prostą, więc używam stylu stosownego do treści — odpowiedziała i na jednym z fotelów usiadła wyprostowana, z rękoma na kolanach, sztywna, wśród rozłożystych i ciężkich poręczy.
— Rzecz, o której mam mówić z tobą, mój ojcze, jest bardzo skomplikowaną i subtelną. Czy nie podzielasz zdania mego, ojcze, że można popełnić to, co powszechnie nazywa się błędem, a posiadać jednak serce szlachetne i cierpieć niezmiernie? Zdaniem powszechnem, to cierpienie jest słuszną karą, czy pokutą za błąd popełniony, ale ja to zdanie uważam za malowany garnek, bo, mój Boże, wszystko na świecie jest tak zawikłane, marne, względne...
Mówiła z zupełnym spokojem, przy ostatnich jednak słowach lekko wzruszyła ramionami. Darwid wpatrywał się w nią oczyma osłupiałemi.
— Jakto? — przytłumionym głosem zaczął: — ty... ty... przyszłaś mówić ze mną o... tem!... Wiesz? rozumiesz? I przyszłaś, aby o... tem mówić?
— Mój ojcze, — odpowiedziała — aby rozmowa do jakiegoś wyniku doprowadzić nas mogła, trzeba przedewszystkiem, abyśmy usunęli z pomiędzy siebie malowane garnki...
— Co to znaczy? — zapytał.
— Co? Malowane garnki? To są takie zlepki gliny liche i tylko na piękne kolory pomalowane, jak np. byłaby w tym wypadku z mojej strony: naiwność, zawstydzenie, skromność i tym podobne cerowane szkarpetki!
Zaśmiała się.
— Oddawna wiem o wszystkiem, co zaszło... Byłam małą dziewczynką, w kącie pokoju ubierając lalkę, kiedy pewna rozmowa pomiędzy tobą, ojcze, a mamą obiła mi się o uszy i znacznie dopomogła do zrozumienia tego, co potem zaszło. Z powodu interesów i zatrudnień, które cię pochłaniały, byłeś, ojcze, zawsze nieobecny. O, nie myślę krytykować cię, mój ojcze, wcale nie! Tylko przedstawia się tu kwestya logiki, prostej logiki. Goniłeś, ojcze, za tem, co było szczęściem twojem, radością twego życia, a mama... biedna mama pochyliła się, aby dla siebie także podjąć trochę szczęścia i radości. Tylko, że twoje szczęście i radości, ojcze, były jasne, jawne, tryumfujące, a mamy... zawsze pełne ciemności, trucizny i wstydu.
Po raz pierwszy w tej rozmowie głos jej drgnął, i, pochyliwszy twarz, różowym końcem palca zmiotła z sukni jakiś spadły na nią pyłek; potem znowu, jasnym, spokojnym wzrokiem patrząc na ojca, który naprzeciw niej usiadł, dalej mówiła:
— Aby cię ojcze przekonać, że rozmowa nasza posiada znaczenie zupełnie poważne i stanowcze, pozwolę sobie odkryć przed tobą tajemne, lecz dla mnie widoczne sprężyny, które zarządziły tak zwanym błędem i teraźniejszem usposobieniem mamy...
Nerwowym ruchem zarzucając na nos binokle, Darwid odezwał się:
— Możeby lepiej to ominąć i wprost do rzeczy przystąpić?
— Nie, ojcze — odpowiedziała — proszę cię abyś mi pozwolił zabrać sobie kilka minut czasu. To potrzebne. Każdy człowiek ma t. zw. duszę, osobną, do innych niepodobną...
Zatrzymała się na chwilę, wzruszyła ramionami.
— Czy ja wiem zresztą? Może to także malowany garnek ta dusza? Ale taką jest nazwa pospolita, różnym naszym uczuciom i skłonnościom nadawana. Więc pour la commodité de la conversation, używać jej będę...
Uśmiechnęła się i mówiła dalej:
— Dusze są rozmaite: twarde jak stal, miękkie jak wosk, niedostępne dla sentymentów i sentymentalne. Dusza mamy jest miękką i sentymentalną. Jak powietrze do oddychania, potrzebuje tkliwości, opieki, zaufania... czy ja wiem zresztą?... rozmaitych ingredyencyi, które składają tak zwane kochanie, przywiązanie, etc. Ty, mój ojcze, miałeś duszę ze stali i tak niezmiernie wiele interesów... myśmy byli dziećmi... Kara podówczas zaledwie mówić zaczynała... Cóż? przyszedł moment... czy ja wiem jaki? Na tem to już się nie znam... ale... ostatecznie mój ojcze... stało się to, co z tobą samym, w twoich tak długich, licznych, dalekich podróżach, nieraz stawać się musiało... nie prawdaż? nie prawdaż?
W wysokich fałdach ciemnej kryzy, twarz jej stanęła w rumieńcu, ale śmiała się trochę i dziwnie wyiskrzonemi oczyma prosto w twarz ojca patrzała.
— Bo — dodała — trzeba mieć reumatyzm myśli, aby wierzyć, że ty, ojcze, jedną tylko mamę ciągle kochałeś i że nawet wogóle ją kochałeś... Mama zapewne w to nie wierzyła...
— Ireno! — zawołał Darwid, ale ona przerwać sobie nie dała.
— Przepraszam cię, mój ojcze, pozwól mi powiedzieć, że nie krytykuję! Cienia krytyki niema w tem co mówię. Stwierdzam tylko i wyjaśniam fakty i przyczyny. Tylko. To potrzebne. Bez tego niepodobna byłoby zrozumieć żądania mamy i mego, które zaraz wypowiem. A teraz powracam do kwestyi duszy, indywidualnej duszy! To rzecz wagi kapitalnej. Tak zwane błędy wyrastają z tak zwanych dusz podłych albo szlachetnych. O pierwszym wypadku mało wiem, ale jeżeli błąd wyrasta z duszy szlachetnej, to jest, mój ojcze, wielka, okropna męka... Ja na nią patrzałam i, patrząc, przyszłam do nazywania tak zwanej miłości i tak zwanego szczęścia malowanemi garnkami. Idylle! Może gdziekolwiek są, ale ta, na którą ja patrzałam, była... upewniam cię, mój ojcze, nie zachęcającą... nie zachęcającą do zapatrywania się na rzeczy pod kątem... idylicznym!
Darwid porywczym ruchem wstał.
— Przystąp do rzeczy, Ireno, przystąp do rzeczy! Mów o tem jakiemś żądaniu swojem, dla którego tu przyszłaś! I czegóż to tak bardzo dręczyła się twoja matka?... Lepiej byłoby, abyś bez tych wstępów, odrazu powiedziała czego chcesz. Czy wyrzuty sumienia jej dokuczały? Na psychologiczne analizy czasu nie mam i chciałbym prędzej rozmowę tę skończyć. Cóż? może oprócz sumienia i innych podobnych rzeczy... nie znalazła w kochanku wymarzonego przez sentymenty... Wstyd mi, że z tobą o tem rozmawiam. Mów prędzej, czego chcesz.
Trzęsącą się ręką zbliżał koniec papierosa do płomyka świecy, palącej się na biurku, twarz mu zmalała i skurczyła się od zmarszczek, które pokryły czoło i niezliczonych drgnień, przebiegających po skórze policzków. Irena bardzo blada, obracając twarz za ojcem, prawie sinemi usty odpowiedziała:
— Tak, ojcze, sumienie. W duszy mamy bardzo mocno wprawioną jest ta rzecz, która nazywa się sumieniem. Oprócz tego, uczucie wstydu przed nami i upokorzenie, że wszystko, co posiada, pochodzi od ciebie.
W tej chwili, znowu w pokoju coś zaszeleściło, gdzieś w kącie, ale nikt na to uwagi nie zwrócił.
Darwid, który kilka razy szybko pokój przebiegł, stanął znowu.
— Mówże prędzej! — rzekł. — Nie rozumiem, czego matka twoja żądać może. Pozostawiłem ją na stanowisku szanowanej żony, matki i pani domu. Jest otoczona zbytkiem, jaśnieje w świecie i używa życia...
Irena, ruchem oznaczającym pożałowanie, otworzyła ręce.
— Właśnie tego, właśnie tego, co ty, ojcze, za najwyższą łaskę dla mamy uważasz, ona nie chce. Nie chce cieszyć się szacunkiem świata, na który, myśli, że nie zasłużyła, ani używać zbytku, który pochodzi od ciebie i zaprawiony jest twoją milczącą pogardą. Mama chce opuścić i dom ten, i wogóle życie światowe, z całym jego zbytkiem i blaskiem. Wiem o tem od dość dawna, i dlatego miałam zamiar wkrótce wyjść za mąż i razem z mamą stąd się oddalić...
Darwid pokonał wzruszenie; słowa córki zbliżały się do faktów, a fakty wymagają zimnej krwi.
— Jeżeli chcesz mówić o swoim zamiarze poślubienia barona Blauendorfa, to powiedzieć ci muszę...
— Nie potrzebujesz mówić o tem, ojcze, bo zamiar ten już porzuciłam. Miałam go, ale porzuciłam. Zastąpił go wcale inny. Posiadasz, ojcze, wieś, którą po rodzicach otrzymałeś, w zapadłej prowincyi położoną. Chcę prosić cię, mój ojcze, abyś mi wieś tę darował, abyś mię nią wyposażył, ale zaraz. Przypuszczam, nawet wiem, że miałeś zamiar dać mi posag dziesięć razy większy. Otóż dziewięciu dziesiątych gotowa jestem wyrzec się ustnie, piśmiennie, w każdej formie i na wszelki sposób, jaki tylko wskazać mi zechcesz. Ale o tę jedną dziesiątą i o to, abym ją mogła niezwłocznie otrzymać, proszę cię, jako o łaskę, serdecznie proszę...
Całą kibicią pochyliła się nizko, a oczy jej, ku ojcu wzniesione, zaszły łzami, które jednak natychmiast powściągnęła. Darwid po chwili milczenia odpowiedział:
— Jakkolwiek nie rozumiem tego kaprysu, nie widzę w nim nic niemożliwego, ani szkodliwego. Owszem, rad będę zrobić ci przyjemność, i jutro choćby zostaniesz właścicielką tej... nudnej dziury. Ale cóż z nią uczynisz i po co ci ona?
Irena wstała, szybko dokoła stół obeszła i szybkim ruchem schyliwszy się, rękę ojca do ust przycisnęła; potem, na uprzednie miejsce wracając, mówiła:
— Dziękuję ci, ojcze. Spełniasz najgorętsze pragnienie moje. Ta, jak ją nazywasz »nudna dziura«, jest właśnie takiem miejscem, jakiego mama pragnie. Jak najprędzej możliwie wyjedziemy stąd i tam się osiedlimy...
— Co? — od zdziwienia pochylając się naprzód, zawołał Darwid, ale wnet spokojnie zaczął mówić: — Przychodzę do przekonania, że gdy rozmawiam z dziećmi memi, nic dziwić mię nie powinno. Na wszelkie niespodzianki przygotowanym być muszę...
— To naturalne, mój ojcze: wszakże nie znamy się prawie... — przerwała Irena i mówiła dalej: — W wyrzutach sumienia i różnych innych uczuciach tego rodzaju, mama dochodzi do egzageracyi, do pożądania jakiejś pokuty, kary, dobrowolnie przyjętej. Gdyby czas i okoliczności były po temu, wstąpiłaby zapewne do klasztoru i oblokłaby się we włósienicę. To jest egzageracya, ale cóż robić? Charaktery bywają różne; ten jest taki. Jednak chęć, której mama doświadcza, oddalenia się od światowego zgiełku i blasku, rozumiem zupełnie, bo naprzód...
Uczyniła ręką gest lekceważący.
— Te wszystkie honory, blaski, zbytki i t. p. są »wrotami, przed któremi stoją grabarze«, to jest, że za niemi panuje proch, pustka, nic...
— Wielki Boże!... — rzekł Darwid.
— Co mówisz, mój ojcze? — zapytała.
— Twój wiek, to świetne położenie, w którem znajdowałaś się od dzieciństwa — i to rozczarowanie...
— Właśnie to świetne położenie, mój ojcze... właśnie może z powodu tego świetnego położenia... Ale nie o mnie idzie... Tylko, że wskutek tego, co we mnie rozczarowaniem nazywasz, zdolna jestem zrozumieć chęć mamy opuszczenia świata, tembardziej, że gdybym znajdowała się w jej położeniu, i dla mnie, tak jak dla niej wszystkie hołdy, blaski, zbytki, zabawy — byłyby niepodobne. To już od charakteru zależy. Oprócz tego, mama pamięta, że wszystko, czego używa, należy do ciebie, mój ojcze, a używanie, zaprawione pogardą i widocznem niepodobieństwem, aby kiedykolwiek do jakiegokolwiek porozumienia dojść mogło, to taka trucizna... Dlatego też prosiłam cię, ojcze, o darowanie mi Krynicznej. Jestem twoją córką i, jak mi się zdaje, wydziedziczyć mię nie zamierzałeś, więc gdy otrzymam od ciebie Krynicznę, mama mieszkać będzie u mnie i otrzymywać wszystko tylko odemnie.
Głos jej zaczął stawać się słabszym, a kibić coraz mniej sztywną; na całą postać wybijał się wyraz zmęczenia. Wszystko, co powiedziała kosztowało ją, pomimo przeciwnych pozorów, wiele wysilenia i udręczenia. Darwid milczał chwilę, potem zaczął:
— Wydaje mi się, że jestem Ali Babą i słucham opowiadania Szecherazady... Przypuszczając, że zgodziłbym się na urzeczywistnienie tego zamiaru, cóż wy... co ty tam robić będziesz?
— Nie wiem jeszcze dobrze... To myśl mamy, jej pragnienie, ona coś wynajdzie i mnie wskaże. Rozejrzymy się, zobaczymy... Do planów mamy oprócz ciszy, cienia, skromności życia, wchodzi także — praca...
Mówiła głosem cichym, zmęczona.
— Idyla! — zaśmiał się Darwid.
— Tak, ojcze, śmiałam się ze wszystkich idyl, a nie wiedziałam, że jedną z nich mam w sobie. Ona też uratowała mię od wielu rzeczy, może bardzo okropnych. Tak, mam swoją idylę: kocham mamę...
Teraz, cienkie jej wargi, słynne w świecie z przedwczesnej i cierpkiej ironii, drżały, jak u dziecka, któremu na płacz się zbiera. Darwid obrócił się ku niej z żywym ruchem i z przeciągłym sykiem wymówił:
— Za co?
Podniosła na niego oczy smutne i głosem, w którym ozwały się słodkie brzmienia głosu Malwiny, odpowiedziała:
— Nie wiem, czy ktokolwiek może jasno odpowiedzieć na pytanie: za co kocha? Mama była zawsze dobrą... nie wiem zresztą... jest bardzo miłą... ja i ona byłyśmy ciągle razem... czy ja wiem?... to jeszcze może, że nieraz... widziałam ją tak nieszczęśliwą... Widzisz mój ojcze, szczera jestem, odpowiadam na wszystkie pytania twoje, jak tylko umiem... Proszę cię miej wzgląd na skrupuły mamy... na moją prośbę i nie sprzeciwiaj się naszym zamiarom.
Darwid stanął pośrodku pokoju, podniósł głowę, oczy świeciły mu stalowo.
— Nie — rzekł — nie przystanę na to nigdy, aby moja córka więdła w zapadłym kącie dlatego, że jej matce podoba się ukrywać w nim swoją — hańbę.
— Mój ojcze — odpowiedziała Irena — muszę powiedzieć ci, że opór twój może tylko oddaleniu się naszemu nadać formę jaskrawszą i dla ciebie nieprzyjemniejszą...
Wstała, i znowu sztywna na twarzy, objętej fałdami wysokiej krezy, miała wyraz postanowienia i energii. Zmęczona i wzruszona przed chwilą, widząc potrzebę obrony, odzyskała energię.
— Czy przypuszczasz, ojcze, że możesz to... co było, wyrozumieć, jak się to powszechnie nazywa... przebaczyć i zwrócić mamie swój szacunek i swoją przyjaźń?...
Z postawą, jak żelazo zesztywniałą i ze złym uśmiechem na ustach, Darwid odpowiedział natychmiast:
— Nie. Bardzo mi przykro, że nie mogę odegrać komedyi wspaniałomyślności, bo jest to podobno popularna komedya. Ale to, o czem mówiłaś, jest zupełnie i na zawsze niemożliwe.
Irena twierdząco skinęła głową.
— Więc mama i ja oddalić się stąd musimy — rzekła; tylko, jeżeli nie do Krynicznej, to do jednego z miast oddalonych, za granicą... Znam dobrze cztery języki europejskie, umiem malować i trochę innych rzeczy, mama posiada do rozmaitych rzadkich robót prawdziwy dar wieszczek i z łatwością przypomni sobie swoją śliczną muzykę. Będziemy dawały lekcye, jeszcze cokolwiek robiły... nie wiem... znajdzie się możność istnienia. Ale proszę cię, ojcze, abyś chciał wierzyć, że w żadnym wypadku tu nie zostaniemy.
Tak blademi, że prawie sinemi wargami, uśmiechnęła się i dodała:
— Albo mieszkankami Krynicznej, albo wyrobnicami bytu swego w którem z miast oddalonych... co wolisz, ojcze. W ostatniej instancyi od ciebie to zależy. Jedno z dwojga uczynimy najpewniej, to jest, ja właściwie uczynię, która jestem... jedyną obroną mamy. Jestem też od kilku miesięcy pełnoletnią, skończyłam rok dwudziesty pierwszy, i... nikt, nic przeszkodzić mi nie zdoła tak uczynić.
Patrząc na nią w tej chwili, trzeba było wierzyć, że nikt i nic przeszkodzić jej w spełnieniu postanowienia nie zdoła. Pomimo różnicy płci i wieku, wydawała się żyjącym portretem ojca. Ta sama co u niego chłodna pewność siebie, to samo spojrzenie jasne, przenikliwe, stalowe, ten sam uśmiech zagadkowy na wrażliwych i razem chłodnych ustach. Jakby pomimo woli głos zniżając, mówiła jeszcze:
— Powinnyśmy radykalnie położyć koniec naszej... idyli rodzinnej, przez wzgląd także na Karę. To jeszcze pastuszek... o niczem nie wie... wszystkich kocha... nietylko kocha, lecz uwielbia. Życie nie dotknęło jej jeszcze ani końcem żadnego ze swych piórek... anielskich. Chciej sobie wyobrazić, ojcze, co byłoby, gdyby teraz dotknęło... gdyby w ten wulkanik uczuć wzniosłych wpadł żużel... tej wiedzy! A może się to stać lada chwila. Jeżeli nie zmienimy położenia rzeczy, może się stać...
Umilkła, i Darwid milczał także. Zdawać się mogło, że ostatni dopiero argument Ireny za godzien uwagi uznał. W milczenie wpadły jeden po drugim dwa odgłosy: naprzód, gdzieś w kącie pokoju dał się słyszeć szelest, nie tak już cichy jak przedtem, lecz daleko silniejszy, słabe stuknięcie raczej, niż szelest, i prawie jednocześnie z tem, w otworzonych drzwiach przedpokoju lokaj wymówił:
— Konie gotowe.
Irena, która zwróciła twarz w stronę szelestu, czy stuknięcia, pomyślała, że osunął się ze sprzętu któryś z niezliczonych w tym pokoju papierów, albo książka jakaś upadła, Darwid, który także szelest czy stuknięcie usłyszał, zapomniał o niem, patrząc na zegarek.
— Już się opóźniam — rzekł. — Powiedziałaś mi rzeczy, nad któremi zastanowić się muszę. Nie mogę zaprzeczyć, że posiadają znaczną wagę. Więc zastanowię się i wkrótce poproszę o dalszy ciąg tej rozmowy. Dobra noc, i może do jutra.
— Proszę cię, ojcze, aby to było tylko do jutra — rzekła Irena. — Jutro?...
Miss Mary siedziała w pokoju uczennicy swej, ślicznem gniazdku, które bogactwo uwiło w symbol pierwszej wiosny życia. Od góry do dołu ścian, kretony, mięszając się z muślinami, tworzyły świeże zwoje, na które wiosna zdawała się sypać najświeższe swe kwiaty. Ściany, okna, sprzęty, stały w ulewie niezapominajek i pąków różanych, rozsianych na tłach tak blado żółtych, jakby je zlekkka przenikała światłość słoneczna. Klomby zielonych roślin u okien zdawały się być gajami, przygotowanymi dla śpiewów słowiczych; cacka kunsztowne, figurki porcelanowe przywodziły na myśl dziecko, które jeszcze bawi się lalkami; ale mnóstwo książek w formatach wielkich, pobłyskując pozłotą opraw, mówiło o pracowitem i wymyślnem rozwijaniu umysłu dziecięcego, któremu rajskie zapewne sny marzyły się na pościeli z atłasu i koronek, okrywającej łóżko, mieniące się inkrustacyą z konchy perłowej. Na wszystkich zresztą sprzętach, małych krzesłach, stoliczkach, parawanikach, przypominających motyle skrzydła, mieniły się w mlecznej bieli tęczowe barwy konchy perłowej. Tony wiosenne, motywy wesołe, formy lekkie i zgrabne napełniały ten pokój milionerki dziecięcą niewinnością i pieszczotą; oświetlało go od góry do dołu i od brzegu do brzegu wesołe światło, lejące się z różowego tulipana wielkiej lampy.
Miss Mary w różowem świetle lampy wydawała się stroskaną. Pod gładkiemi pasmami włosów czoło jej miało zarys czysty i spokojny, ale w zamyślonych oczach i w sposobie opuszczenia głowy na rękę widać było troskę. Sumiennie oddanej obowiązkom przyjętym, na wskroś przenikniętej ciepłem i czystością, które napełniały plebanię anglikańskiego pastora, traf powierzył do pielęgnowania w atmosferze dziwnej duszę rzadką, jedną z tych, które przychodzą na świat w kształcie płomieni. Już przed trzema laty, Kara wydała się jej odrazu jedną z tych dusz, dla których żyć, znaczy kochać, uwielbiać, ufać i — nic więcej. Żadnych oprócz tego marzeń, ani ambicyi. Wszystko, myśli i chęci, wychodziło z serca i skupiało się w sercu. Uczuciowość wrodzona, ze źródłem niewytłómaczonem, tak jak u organizacyi innych bywa genialność. W uczuciowości zaś popędliwość, domagająca się spełnienia żądań tak natarczywie, jak u organizacyi innych dopominać się może tylko głód o nasycenie ciała. Natury iskry i ptaka. Zagadka życia zamknięta w dwu słowach: płonąć i lecieć. Przytem ruchliwa i swawolna, terkotka i chichotka. Z zamyśleń, w które popadała coraz częściej, budziła się dzieckiem wesołem i rozpieszczonem; szybkiej mowy jej, cienkiego głosu, prawie teatralnych gestów, śmiechu, nucenia — pełny bywał ten pokój, i rozlegała się nimi czasem pustka salonów. Dziś obudziła się rozszczebiotana i przed włożeniem sukni, nagie ramiona zarzuciła na szyję miss Mary, w oczy jej patrząc, czoło całując, opowiadając sen dziecinny.
— Z czego tak cieszysz się? — zapytała miss Mary. — Czy z tego blizkiego balu?
Pogardliwie wydęła ponsowe wargi i odpowiedziała:
— Bal! Co mi tam! Nie chcę żadnego balu! Mama i Ira nie chcą go także, więc owszem pójdę i poproszę ojczulka, aby ten zamiar odłożył na później. Ale tak mi dziś wesoło! Słońce dziś tak wesołe! Czy widzisz miss Mary, jak te promyki drgają, skaczą, ślizgają się pomiędzy liśćmi... jak żywe wężyki! jak złote motylki!
Wyciągniętym palcem wskazywała grę słonecznych świateł pośród ustawionych u okien klombów zielonych, i sama, w białych batystach, okrywających szyję wysmukłą, pierś jeszcze dziecinną i ramiona obnażone, przypominała szczupłą postać motylą, dobywającą się z przędzy dzieciństwa. Wieczorem, czas jakiś, z ustami pełnemi nazw historycznych i strof poezyi, któremi zajmowała się przez dzień cały, kręciła się po pokoju, aż schwyciła na ręce Pufka, i składając przed miss Mary dyg tak nizki, że aż do ziemi przysiadła, oznajmiła, że idzie do ojca. Już od niepamiętnych czasów nie rozmawiała z nim ani przez chwilę. Wyjeżdżał, potem czasu nie miał. Ale dziś dopilnuje, przeczeka interesy, gości, wszystko, pochwyci ojczulka i przyprowadzi go do gabinetu mamy. Miss Mary tam przyjdzie, może i Maryś także...
Sielankowa jej dusza, jak ptak o gaju, marzyła wiecznie o ustroniach cichych, rozmowach poufnych, związkach serc i uściskach dłoni. Z opowiadań miss Mary zaczerpnięty obraz plebanii anglikańskiej, w gęstwinie starych dębów, śmiał się do niej kawałkiem raju. A gabinet mamy taki zaciszny i pełen pachnących kwiatów...
Godzina upłynęła, odkąd z Pufkiem na ręku i odbiciem kawałka raju w oczach poszła. Miss Mary czuła się niespokojną. Od jakiegoś czasu czuła się ciągle niespokojną. Bacznie śledziła zmiany, zachodzące w usposobieniu Kary, i odkrywała w niem przyczyny troski. Ale nic nie mogła. Sprzyjając rodzinie, wśród której los ją rzucił, i doświadczając od niej życzliwości pełnej szacunku, była jej obcą. Spostrzegała wszystko, milczała. Usiłowała być coraz więcej nierozłączną z Karą i umysł jej zwracać ku przedmiotom odległym od tego domu. Był to dom wspaniały, lecz po salonach jego, pośród pluszów, adamaszków, mor, pozłot, zwierciadeł, błądziły — strachy.
Z bramy domu wytoczył się turkot karety, słabł w ulicy i umilkł w oddaleniu. To pan domu zanurzał się w zgiełk wielkiego miasta, aby powrócić zaledwie u końca nocy. Kwadrans upłynął, Kara nie wracała. Może poszła do matki? Jeszcze kwadrans. Miss Mary wstała i wzięła do ręki mały lichtarz ze świecą, którą zapali, aby przyświecała jej w wędrówce po szeregu salonów. Ale wśród puszystych zwojów kretonu i muślinu, wysokie drzwi, zdobne w wyzłacane arabeski i szlaczki, otworzyły się zwolna, i do pokoju, z Pufkiem na ręku weszła Kara. Twarz miała tak pochyloną, że dolna jej część kryła się w jedwabistej szerści pieska. Miss Mary, siadając znowu zapytała:
— Gdzie byłaś, Karo, po odjeździe ojca? Czy u mamy?
W odpowiedzi, o kilka kroków od drzwi, rozległo się głuche stuknięcie. To Pufik upadł na kobierzec z rąk, które opuściły się wzdłuż sukni. Nigdy Kara nie obchodziła się z ulubieńcem tak obojętnie, czy nieostrożnie. Miss Mary, naprzód podana, wzrok w niej utkwiła. Boże! Co się stało? Któż wiedzieć może co, ale stało się coś najpewniej. Policzki Kary, barwą przypominające zwykle płatki polnej róży, były białe, jak wyścielające jej pokój puchy muślinu, a wargi zawsze purpurowe, zakreślały ledwie widzialną linię wązką i bladą. Wysoka, cienka i wyprostowana, bez najmniejszego poruszenia rąk lub głowy, suchemi oczyma kędyś daleko patrząc, przeszła przez pokój i automatycznym ruchem opuściła się na nizki sprzęt, obok miss Mary. Angielka dotknęła ręki jej i uczuła zimno lodu.
— Co ci jest, droga? Czy czujesz się chorą?
Zamiast odpowiedzieć, wstała i poszła ku klombowi zielonych roślin u okna. Plecami ku miss Mary obrócona, zdawała się patrzeć na rośliny, ale po minucie odwróciła się, i uczyniwszy kilka kroków, stanęła ze wzrokiem wlepionym w ziemię.
— Karo! chodź do mnie! — zawołała miss Mary.
Przyszła i obok wołającej usiadła. Angielka wpatrzyła się w nią przenikliwie i z cicha zapytała:
— Czy doświadczyłaś jakiej przykrości? Czy ktokolwiek...
Nie dokończyła, bo drobna, zbielała twarz żywym ruchem obróciła się od niej i bardzo śpiesznie wymówiła:
— Nie, nie, nie!
Potem wysmukła postać dziewczęca zwolna osunęła się ze sprzętu na kobierzec, a mała głowa, bardzo ciężka, na kolanach miss Mary spoczęła. Ale zaledwie miękka dłoń Angielki dotknęła jej włosów, Kara podniosła się z ziemi i poszła w głąb pokoju, gdzie wśród nagromadzonych sprzętów, lekki parawanik, suknią jej potrącony, zachwiał się i upadł ze stukiem. Na stuk nie zważając, Kara wracała teraz ku lampie i z coraz więcej blednącą twarzą naprzeciw Angielki usiadłszy, otworzyła jedną z leżących na stole książek. Od brwi podniesionych czoło jej było gęsto zmarszczone; przez chwilę zdawało się, że czyta; wtem porywczym gestem zamknąwszy książkę, wstała znowu i szła ku drzwiom, prowadzącym do salonów.
— Czy idziesz do mamy?
Nie odpowiedziała, tylko przy samych drzwiach na nizkim taburecie usiadła. Wtedy Pufik zbliżył się i przedniemi łapkami o kolana jej oparty, polizał ją w rękę. Ale ręka ta, zwykle tak pieszczotliwa, ruchem popędliwym daleko od siebie odepchnęła zwierzątko. Miss Mary wstała i szła ku stojącemu u drzwi taburetowi, ale zaledwie znalazła się na środku pokoju, gdy Kara wstała także i szła jakby na jej spotkanie. Angielka pochwyciła ją za obie ręce.
— Droga! — zaczęła: — przerażasz mię! Co ci się stało? co zaszło? Powinnaś przecie mieć zaufanie do mnie... Jestem przyjaciółką twoją i rodziny twojej... może poradzę ci cokolwiek, czy wytłómaczę... Co się stało? Czy co zaszło? Co ci jest?
Suche, ciemne, jakby z dalekiej głębi patrzące oczy dziewczynki spotkały się z dobrem zatrwożonem spojrzeniem przyjaciółki, i z ust jej dobył się szept:
— Nic! Nic!
Potem uszedłszy kilka kroków, stanęła u stolika z lampą i znowu otworzyła jedną z leżących na nim książek. Miss Mary, tuż za nią otoczyła ją ramieniem i chciała ku sobie pociągnąć, ale Kara ruchem strwożonym i ślizkim wysunęła się z jej objęcia, złożyła książkę i odwróciwszy się, znowu kędyś szła... Angielka zwróciła się ku drzwiom, mówiąc:
— Pójdę po twoją matkę!
Ale wnet stanęła zlękniona, bo Kara, nagle zdobywając się na głos, krzyknęła:
— Nie!
Zarazem źrenice jej rozszerzyły się i zaczęła drżeć.
Nie było wątpliwości. W szeregu pustych salonów, które ciągnęły się za temi drzwiami zdobnemi w złote szlaczki i arabeski, zobaczyła jakiegoś stracha. Ale jakim właściwie był? skąd wypełzł? Angielka nie wiedziała i, usiadłszy, pobladła z trwogi, złożyła na kolanach bezwładne ręce. Wobec tych ust zsiniałych i tak milczących, jakby je zamknęła jakaś święta czy piekielna pieczęć, co uczynić może? Ojca niema w domu, matki wzywać, gdy samo imię jej, wydziera z piersi dziecka krzyk przerażenia, byłoby okrucieństwem nadaremnem. Brat!.. Siostra starsza!.. Ręka Angielki poruszyła się w sposób oznaczający wątpliwość. Czekać trzeba, pozostawić ją czas jakiś samej sobie. Może uspokoi się, zwalczy stracha, przemówi...
Pozostawiona samej sobie Kara poszła ku łóżku, uklękła przy niem i zatopiła twarz w puchach pościeli, ale już po kilku minutach, wężowym skrętem zwinąwszy gibką kibić, twarz ku sufitowi obróciła. W tej postawie pozostała dość długo, zmieniając tylko co chwila położenie głowy, o krawędź łóżka opartej. Miss Mary przypomniała sobie ludzi zdjętych ciężkimi bólami, którzy w nadaremnej nadziei umniejszenia ich, nieustannie zmieniają miejsca i postawy. Przyszły jej też na myśl te ckliwości i nudy, które twarze ludzkie powlekają bladością i wyrazem nieznośnego smaku. Jakiś niesmak ckliwy i nieznośny pracować musiał w tej szczupłej piersi dziewczęcej, z której czasem, gdy głowa w różne strony obracała się na krawędzi łóżka, dobywało się ciche stękanie.
— Karo najdroższa! czy cię co boli?
Od łóżka doleciał szept ledwie dosłyszany:
— Nie.
Wstała, przyszła do Miss Mary i, usiadłszy na kobiercu, głowę na jej kolanach położyła twarzą ku sufitowi. Ręce zarzuciła na potargane włosy, a potem opuściła je tak bezwładnie, że jak przedmioty nieżywe na kobierzec upadły. Wciąż suche i rozpalone oczy jej patrzały w sufit. Angielka pochyliła się i, mowę swą czyniąc najcichszą, najpieszczotliwszą z mów ludzkich, zapytała znowu:
— Co się stało? Co ci jest?
Zmieniając położenie głowy i tak nią wstrząsając, jakby z niej zrzucić coś chciała szepnęła:
— Nic.
I powstawszy, szła znowu w głąb pokoju. Warkocz jej, niedługi i gruby, podobny do starganej plecionki z lnu jedwabistego, nieruchomo leżał na wązkich plecach, ręce opuszczone wydawały się dwoma opadającymi z krzaka pękami róż. Stała chwilę przed klombem zielonych roślin, aż obeszła go dokoła i ukryła się przed wzrokiem miss Mary, pomiędzy gęstwiną palm a oknem. Za oknem panowała czarność zimowego wieczoru, nieco rozświecona śniegiem, okrywającym duży ogród, i poplamiona czerwonemi światłami latarni, oświecających ulicę za ogrodem. Na ten to ogród przed kilku miesiącami, Kara wśród nocy otworzyła okno, aby przypatrzyć się w księżycowym świetle pierwszym śniegom i szronom. Teraz, u skonu zimy, leżały tam śniegi zapewne ostatnie.
Sporo czasu upłynęło. Miss Mary wstała i weszła w ciasną przestrzeń, dzielącą klomb roślin z oknem. Kara stała tam u samego okna, zapatrzona w ciemność, czy w rozrzucone po niej czerwone plamy latarni. Miss Mary spostrzegła, że w twarzy jej zaszła zmiana. Nie była bladą, jak przedtem: przeciwnie, wybiły się na nią żywe rumieńce.
Rysy też stały się mniej sztywne; zamiast ckliwego niesmaku i męki głuchej, okrywał je wyraz głębokiego namysłu. Jak często bywa w głębokich rozmysłach, Kara miała koniec palca przyłożony do ust. Miss Mary doznała ulgi. Nie jest już blada, zastanawia się nad czemś, długo na jednem miejscu stoi, powraca więc do równowagi, wkrótce zapewne uspokoi się zupełnie i powie co zaszło.
— Może chcesz, abym ci co przeczytała?
Przecząco wstrząsnęła głową i szepnęła:
— Chcę spać.
— Spać? tak wcześnie? Ale pewnie czujesz się zmęczoną... Dobrze, droga! Połóż się i odpocznij. Zawołam Ludwiki, aby ci łóżko posłała. Albo nie... uczynię to sama. Nie trzeba, aby ktokolwiek robił tu hałas i rozmawiać nam przeszkadzał.
Z wielką dobrocią i łagodną gracyą urządzając pościel, jedwabiami szeleszczącą i falami koronek opływającą jej ręce, miss Mary z ożywieniem mówić zaczęła o wielu rzeczach blizkich, poufnych, zawsze obchodzących Karę, i jakkolwiek z za zielonego klombu nie dochodziła jej żadna odpowiedź, głos jej mile brzmiący rozpraszał ponurość i ciszę pokoju, usianego w świetle lampy tęczowymi błyskami konchy perłowej.
W pół godziny potem, otworzyły się nawpół drzwi do salonów, i głos Ireny kilka słów po angielsku wymówił. Miss Mary szybko na palcach do drzwi podeszła.
— Kara już śpi — szepnęła — budzić jej nie trzeba, bo jest trochę niezdrowa.
Drzwi zamknęły się z cicha i cicho, po kilku minutach, garderobiana wniosła na tacy herbatę z obfitymi przyborami. Wkrótce potem do pokoju weszła Malwina. Z niepokojem i cicho zbliżyła się do łóżka córki.
— Co jej jest? — szepnęła. — Dlaczego usnęła tak wcześnie?
Angielka odpowiedziała kilku uspakajającemi słowy. Była to ostrożność. W domu tym czuła zawsze, a dziś więcej niż zwykle, potrzebę ostrożności w mowie, w wyjawianiu spostrzeżeń jakichkolwiek. Obie patrzały na dziecko, które zdawało się głęboko uśpionem, oddychało powoli i równo, z silnymi rumieńcami na policzkach. Malwina pochyliła się i długim pocałunkiem dotknęła czoła śpiącej. Wtedy miss Mary spostrzegła coś, o czem nie była pewną, czy jej się tylko zdawało. Spostrzegła, że gdy usta matczyne spoczęły na jej czole, po ciele Kary, całem od tyłu czaszki do stóp, przebiegło drgnienie. Ale miss Mary nie była pewna, czy istotnie Kara od głowy do stóp zadrżała, czy też tylko tak jej się zdawało. Po odejściu Malwiny, stała jeszcze przy łóżku, z oczyma pogrążonemi w drobnej twarzy, coraz więcej rozżarzającej się rumieńcem coraz jaskrawszym. Na wargi purpurowe wybiło się kilka plamek czarnych; były spieczone, wpółotwarte i pobłyskiwały z za nich perły drobnych zębów.
Chora jest, ale usnęła! — myślała miss Mary. Może ten strach, o którym mniemała, że dziecko w pustych salonach pochwycił, był wymysłem jej wyobraźni? Było to zapewne nic więcej, tylko niezdrowie, może nawet małe niezdrowie, skoro tak prędko usnąć jej dało.
W pokoju Kary, jak błękitna iskra, świeciła mała lampka nocna; obok za otwartemi drzwiami długo w noc szeleściły karty książki, przez czuwającą Angielkę przewracane. Miss Mary czuwała długo i wiele razy stawała we drzwiach, pochylona, zdala wpatrzona w pościel, od której dochodził ją jednostajny wciąż szmer oddechu. Śpi. Kilka razy poruszyła się i stęknęła potem znowu ucichła, U nóg jej, podobny do kłębka popielatych jedwabiów, Pufik zlekka chrapał. Ulica za ogrodem milkła i umilkła. U okien świt zaczął pobielać spuszczone story i rozpraszać nad sprzętami czarną zasłonę ciemności. Miss Mary znużona, w długim penioarze, gotowa do szybkiego zerwania się z pościeli, usnęła, spała czas jakiś i obudziła się z uczuciem wielkiej trwogi. Obudził ją dotkliwy chłód, powiew mroźnego powietrza, wpadający przez otwarte drzwi. Zerwała się i z krzykiem wbiegła do pokoju Kary. Tu, od progu, zobaczyła z za szeroko rozchylających się liści palmowych wielkie okno otwarte naoścież i na niem siedzącą wysmukłą postać, białą w szarem świtaniu. Kiedy to uczyniła? Jak długo tak siedziała, z plecami opartemi o ramę okna, ze zwisającemi w powietrze nagiemi stopy, z piersią i ramionami nawet z wątłego batystu obnażonemi? Nikt nigdy dowiedzieć się nie miał. Miss Mary, z siłą, którą tylko przerażenie dać może, niosąc ją do pościeli, czuła w objęciu członki tak zesztywniałe, jakby do ostygłego już trupa należały; ale pierś podnosiła się i opadała w oddechu ciężkim, głośnym, policzki i czoło płonęły. Pół minuty, okno zamknięte; miss z całej siły rąk długich i giętkich rozgrzać usiłuje pierś i ramiona zimne jak lód, ze skórą ścierpłą.
— Dziecko! niedobra! najdroższa! biedna. Po coś to uczyniła? Czy podobna czynić rzeczy tak straszne? Czyś wiedziała co czynisz? Czy to wypadek nieszczęśliwy, albo umyślnie? Powiedz, czy umyślnie? Powiedz! powiedz!
Kara po raz pierwszy spojrzała prosto w twarz mówiącej, żywym ruchem przechyliła głowę, oczy jej strzeliły tryumfem, uśmiech rozwarł spieczone wargi. W tem zamigotaniu oczu i uśmiechu, w przegięciu szyi, na mgnienie oka błysnęła raz jeszcze swawolna, przekorna Kara, poczem zaraz zęby jej uderzać o siebie zaczęły, i całe ciało drżeć w gorączkowym dreszczu tak, że jedwabie pościeli głośno chrzęściły. Z chrzęstem tym połączył się kaszel suchy, ciągły, wstrząsający piersią wątłą, jak lód zimną, w skórze ścierpłej, pogarbionej z pozorem zwiędłym. Miss Mary porwała się z klęczek. Na ustach jej plątały się wyrazy:
— Rodziców! lekarza!
Turkot karety ozwał się w ulicznej dali, zbliżał się, zbliżył, wtoczył się w bramę domu, umilkł. Miss Mary, cała w bieli, z włosami opadłymi na ramiona, szła szybko w kierunku pokojów pana domu, przez salony, w których z pod czarnych woalów, przez blady świt zgarnianych, z mętnymi pobłyskami barw, szkieł i kruszców, występowały obrazy, zwierciadła, plusze, mory, politury, pozłoty, mozaiki, marmury, porcelana...
W gabinecie pana domu świtało także; jednak lokaj zapalił tam nad okrągłym stołem wiszącą lampę. Darwid, bardzo blady, ruchem nerwowym zrywał raczej z rąk, niż zdejmował rękawiczki.
— Więc ode mnie przyszła?... stąd przyszła?... Mówi pani, że była u mnie i wróciła... taka?... Ależ ona wczoraj nie była tu wcale, nie widziałem jej, nie była...
— Była — odpowiedziała miss Mary; — mówiła, że idzie do pana, nie wracała dłużej niż przez godzinę...
— Może u matki?
— Nie — zaprzeczyła Angielka; — zapytywałam o to jej siostrę. Nie była u matki, była tu...
Darwid, zdumiony, zamyślił się i nagle wykrzyknął:
— A!
Było coś tragicznego w geście, którym wskazał dużą etażerkę pełną książek, tworzącą za ścianą wązki trójkąt, a potem w sposobie, którym splótł palce.
— Była! I... słyszała! A!
Stał na chwilę skamieniały, z przygryzioną wargą, twarzą całą w drganiach skóry na policzkach i zmarszczek na czole; potem zbliżył się do Angielki i tak cicho, że ledwie dosłyszeć mogła, przemówił:
— Czy umyślnie?... czy umyślnie... Czy umyślnie?
Z rękoma załamanemi, bardzo cicho szepnęła:
— Nie mogę taić... może od tego cokolwiek zależeć będzie... Umyślnie!
Wtedy człowiek ten, zazwyczaj tak we wszystkich poruszeniach swych spokojny i poprawny, skokiem tygrysa rzucił się ku drzwiom przedpokoju.
— Karety! — krzyknął.
Kiedy najsłynniejszy w mieście tem lekarz po raz już drugi dnia tego wychodził z pokoju chorej, Darwid w błękitnem salonie spotkał się z nim sam na sam. Był już jak zwykle zamknięty w sobie i wobec człowieka z wielkiem imieniem mile uśmiechnięty.
— Czy choroba już jest określoną? — zapytał.
Była już określoną i bardzo poważną. Zapalenie obejmowało coraz większą przestrzeń płuc i gwałtownie pracowało w organiźmie wątłym, już przedtem przez chorobę napoczętym. Oprócz tego zachodziła tu jakaś komplikacya, coś pochodzącego z mózgu, z nerwów, coś psychicznego. Darwid wspomniał o potrzebie złożenia narady lekarskiej:
— Możeby z za granicy... z Paryża, z Wiednia, mamy na usługi nasze telegrafy i koleje... co zaś do kosztów... — obojętnie dokończył — co do kosztów pieniężnych, szczędzić ich nie będę. Cała fortuna moja jest do rozporządzenia panów...
I zatopił w oczach lekarza spojrzenie, w którem była chęć milczącego porozumienia się.
— Nie jest to hyperbolą ani żadną inną figurą retoryczną — dodał jeszcze: — gotów jestem zwołać połowę Europy medycznej i zapłacić połową majątku...
Skóra drgała mu u skroni, przy ustach, dokoła oczu, ale uśmiechał się. Lekarz uśmiechnął się także.
— Kochany panie — rzekł — wypadek nie jest tak osobliwy, aby go sądowi Europy poddawać trzeba było. Jednak niech pan sprowadza Europę, owszem. Nazwiskami zagranicznych kolegów moich natychmiast służyć będę. Tylko co do kolosalnych ofiar pieniężnych, to powiedzieć muszę, że się na nic nie przydadzą. Śmierć, kochany panie, to taka olbrzymka, że jeżeli ma przyjść, góry złota jej nie powstrzymają. Nie twierdzę, aby tu koniecznie przyjść musiała. Ale jeżeli przyjść ma, połowa fortuny pana... więc cóż? góry złota? tak, góry złota, na przeszkodzie jej nie staną. Przeskoczy je — i przyjdzie.
Po odejściu lekarza, na chwilę pozostał sam i ze wzrokiem wbitym w ziemię, myślał: »Olbrzymka! Złote góry jej nie powstrzymają! Tak, tylko, że nauka jest również rzeczą olbrzymią. I jest także rzeczą ludzką, a wszelkie rzeczy ludzkie na złotych wozach jeżdżą. Aby olbrzymkę naprzeciw olbrzymki postawić, trzeba złota i energii«.
Przez czas jakiś wielki gabinet jego wrzał od wysyłania listów i telegraficznych depesz, rozlegał się przyciszonym zawsze, lecz dobitnym głosem pana domu, wydającego zlecenia i rozkazy. Darwid był stanowczy, chłodny i czynny, jak bywał zwykle, gdy stawał do walki. Potem, w przeciągu kilku minut, przed bramą domu, zatrzymywały się jedna po drugiej nadjeżdżające karety. Wysiadali z nich ludzie pełni powagi, z imionami głośnemi, wielcy uczeni, teoretycy i praktycy, specyaliści, starzy i młodzi, tacy, niekiedy, których nigdzie już prawie widywać nie było można, bo spoczywali na laurach i dostatkach, lecz których ze spoczynku wyrwał turkot przybywającego po nich złotego wozu. Było ich wielu. Od ubrań ich, jak od chmury, zaczerniał błękitny salon. Darwid ściskał ich ręce nieco mocniej, niż zwykł był to czynić, może też faworyty jego z mniejszą, niż zwykle poprawnością opuszczały się u policzków nieco bledszych, niż zwykle, ale innych zmian nie było w nim żadnych. Owszem, kiedy chmura czarnych ubrań z błękitnego salonu wpłynęła do pokoju jego córki, w oczach błysnęła mu iskra tryumfu. Niech zmierzą się dwie olbrzymki! Zobaczymy, która zwycięży. Potęga nauki stanowiła jeden z bardzo nielicznych artykułów jego wiary; musiała być ogromną, skoro była niezbędną dla zdobywania bogactwa. Potęgi tej doświadczył nieraz w Heraklesowych bojach swych o bogactwo, doświadczy i teraz. To dopiero początek boju. Choroby przecież trwają szeregi dni, czasem tygodni, a jutro, pojutrze już, zjeżdżać się tu zacznie Europa — na złotym wozie. Olbrzymka przeciw olbrzymce! Zobaczymy!
Zapalenie, z wielkim gwałtem rozlegające się coraz szerzej w wątłej piersi dziewczęcej, i przytem nieznaczna, ale wiele do myślenia dająca komplikacya mózgowa, zachwiany w normalności swej stan psychiczny... Długa narada, półgłosem prowadzona, kilka lekarstw i kilka rad z dziedziny hygieny. Pomiędzy karetami, które oddaliły się od bramy domu, dwie były puste. Dwu pozostałych w domu jego dostojników nauki, Darwid prowadził do gabinetu swego na czarną kawę, wyborne likiery, niezwykłej doskonałości cygara. Pozostać tu mieli kilka godzin, poczem zastąpią ich inni. Żądaniu temu ludzie ci opierali się zrazu, bo sprzeciwiało się ich zwyczajom, obowiązkom przyjętym gdzieindziej, potrzebie istotnej, ale Darwid, bardzo uprzejmie, z oczyma w ich oczach, wymówił słowo magiczne. Była niem cyfra — niesłychana, prawie bajeczna. Jeszcze wahali się, opierali, potem, porozumieli się o kolej i sposób i — pozostali. Czoło Darwida wygładziło się na chwilę tak, że zniknęły z niego wszystkie zmarszczki. Jego dziecko (w myśli dodał: »Maleńka moja!«) ani przez jedną godzinę dnia lub nocy nie pozostanie bez olbrzymki dobroczynnej, mającej toczyć walkę z olbrzymką złowrogą!
W mieście mówiono, że Darwid z trwogi o córkę popełnia szaleństwa, ale ci, którzy go widzieli, wzruszali na to ramionami. Gdzież tam! Nie było na świecie człowieka, któryby w wypadku podobnym zachować mógł więcej krwi zimnej, pewności siebie, płynności mowy, uprzejmości doskonałej, chociaż chłodnej. Czasem tylko, z drgnień przebiegających po twarzy, z chwilowego osłupienia źrenic, z drobnego zaniedbania w układzie włosów, odgadnąć w nim było można gracza o stawkę wielką. Istotnie, w walce, którą wszczął i prowadził, szło mu nie tylko o Karę — o nią nadewszystko, ale nietylko. W głębi istoty swej czuł się teraz graczem, tak, jak niezliczone razy bywał w wypadkach wcale innych, graczem, wspierającym się na energii, pieniądzach i rozumie wszechstronnym, własnym i za pieniądze nabytym. Stawką gry było nietylko życie jego dziecka, ale jedyna jego wiara we wszechmoc i wszechskuteczność energii, rozumu i pieniędzy.
Tymczasem, kiedy niekiedy, z lekarzami lub bez nich wchodził do pokoju córki. Tu z porady lekarskiej nie zasłoniono wielkich okien, przez które słońce lało potoki złotego światła. Przenikały one u ścian żółtawe zwoje kretonów, nadając pozór życia usiewającym je niezapominajkom i pąkom różanym, swawoliły wśród liści palmowych, kładły się na kwiecistym kobiercu, krzesały ogniska iskier w pozłocie cacek i książek, tęczowemi barwami igrały w inkrustacyach z perłowej konchy. W tem świetle pełnem migotań, u zwierciadła, otoczonego wieńcem porcelanowych kwiatów, wśród flakonów wyzłacanych i emaliowanych, różowy kupidyn naciągał na łuk złotą strzałę, a gdzieindziej kotek marmurowy kładł się u stóp statuetki z gołębiem na ramieniu; na małem biurku z szafirowego, jak niebo, lapis-lazuli, bronzowy posążek, wyobrażający Rosę, z gracyą przechylał amforę nad rozwartą książką; motki różnobarwnych jedwabiów zwisały u małych krosien. Wśród tych tonów wiośnianych, motywów wesołych, form zgrabnych i lekkich, światła słoneczne przybywały aż do pościeli Kary i od białych batystów, na które się kładły, nabierały bladej płowości jej włosów. Na poduszce, w puchu koronek, trudno było zrazu rozróżnić, gdzie kończyły się płachty blasków słonecznych, a zaczynały włosy dziewczyny. Ale pośród płowych i świateł i włosów, twarz jej drobna, okrągła, w rumieńcach jaskrawych, wydawała się kwiatem szkarłatnym. Wargi, rozkwitające purpurą krwistą, i oczy, świecące ogniem suchym, milczały. Pierś tylko pracowała ciężkim, śpiesznym, chrapliwym oddechem, i kaszel wstrząsał ciałem, którego kształty wysmukłe i wątłe, jak delikatna rzeźba rysowały się pod błękitnym jedwabiem kołdry. Kiedy Darwid wchodził do pokoju, od łóżka chorej oddalała się kobieta w ciemnej sukni, nie sprawiającej szelestu najlżejszego, i stawała daleko, z twarzą zmęczoną, zwiędłą, pod gładko uczesanymi włosami, zupełnie tej samej barwy, co te, których potargana gęstwina zlewała się na poduszce chorej z blademi światłami słońca.
— Jakże ci jest, maleńka? Może czujesz się nieco lepiej? Może chcesz czego?
Za całą odpowiedź, twarz do szkarłatnego kwiatu podobna zwracała się ku ścianie, zalanej gałązkami niezapominajek i pękami róż.
— Czemu nie odpowiadasz, Karo? Może chcesz czego? Powiedz tylko... szepnij! No, powiedz na ucho? Może przynieść ci co, sprowadzić, kupić? Może cokolwiek lubisz? cokolwiek posiadaćbyś chciała? na cokolwiek popatrzeć? Wszystko mieć możesz... wszystko... powiedz tylko... szepnij mi na ucho!
Ale daremnie, nizko pochylony, ucho swe prawie do samych ust jej zbliżał, nie wychodził z nich żaden dźwięk, ani szept, tylko twarz odwracała się coraz więcej, i oddech stawał się cięższym, chrypliwszym.
Ilekroć tu przyszedł i mówił do niej, zapytanie: »Może czego chcesz? powiedz, czego chcesz?« — wracało mu na usta. Myślał, że młoda dziewczyna, chociaż chora, musi mieć w pamięci jakieś żądania, marzenia, których spełnienie mogłoby ulgę sprawić, pocieszyć. On był mocen spełnić wszystkie, choćby najszaleńsze, i nie posiadał tylko możności wywołania z ust jej choćby najkrótszego słowa.
Kilka dni upłynęło. Przed domem karety lekarzy wciąż zajeżdżały i odjeżdżały, spotykając się po drodze z mnóstwem innych powozów, z których mnóstwo ludzi wysiadało i wchodziło do gabinetu pana domu, lub tylko do sieni, dla zapisania imion swych w księdze, podawanej przez szwajcara. Darwid przyjmował gości, dziękował, rozmawiał, wyjeżdżał do miasta, powracał, z sekretarzem swym załatwiał interesy najpilniejsze. Raz wracając, wstępował na schody z dwoma ludźmi, którzy mówili językiem obcym. Rozpromieniony był, mowny, tryumfujący. Były to posiłki, przybywające z za granicy na pomoc siłom miejscowym, które do narady z niemi stanęły w pełnym składzie. Znowu chmura czarnych ubrań z błękitnego salonu wpłynęła do pokoju, pełnego barw wiosennych, igraszek dziecinnych, tęczowych błysków konchy perłowej. Jeszcze jedna góra złota i rozumu usypana, jak szaniec obronny u pościeli chorej dziewczyny, do której, po odpłynięciu chmury czarnych ubrań i poważnych twarzy, zbliżyła się matka.
— Zmęczyli cię ci panowie! Nic to. Będziesz za to zdrową. Są to ludzie bardzo rozumni; dwaj nowoprzybyli to Niemcy, na cały świat słynni. Wyleczą cię z pewnością. A teraz, może przełkniesz trochę tych wybornych konfitur, na które zgodzili się ci panowie? Albo kroplę wina? A może łyżkę małą, jedną łyżkę bulionu?
Za całą odpowiedź, twarz w szkarłatnych rumieńcach, na płowem swem podścielisku, zwracała się ku ścianie, osypanej wiosennymi kwiaty. Malwina, nizko schylona całowała drobną rękę, której gorąco piekło jej usta, i która pod jej ustami drżała, jak liść w powiewie wiatru.
— Dlaczego nie odpowiadasz, Karo? Jedno słowo! jedno małe, krótkie słowo! Czy podać ci kroplę wina? Ci panowie kazali... chcesz teraz? szepnij!
Ale nadaremnie ucho swe prawie do ust jej zbliżała, nie wychodził z nich żaden dźwięk, ani szept, tylko twarz odwracała się coraz więcej, z oddechem coraz chrapliwszym.
Do pokoju wszedł Maryan z wielką więzią kwiatów w ręku.
— Cóż, mała? — zaczął — chorujemy! No nic nadzwyczajnego! Już król Salomon mówił, że dla każdego musi być czas chorowania i czas tańczenia. Pochorujesz trochę, a potem będziesz tańczyła. Tymczasem na pociechę, przyniosłem ci kwiaty, takie, które nie pachną, bo podobno od zapachu kwiatów chore dziewczęta dostają bólu głowy. Te nie pachną, ale są bardzo piękne. Poetycznie wyglądać będziesz, gdy ci je na łóżku rozsypię. Rozweselą ci one wzrok po widoku tych nudnych pedantów, którzy wyglądają jak stado mądrych kruków. Ojciec sprowadza dla ciebie z całego świata najmędrsze kruki, ja zbierałem po całem mieście najpiękniejsze kwiaty. Mein Liebchen, was willst du mehr?
Śmiejąc się, rozsypywał na błękitnej kołdrze i uwypuklających się pod nią wysmukłych kształtach dziewczyny, najpiękniejsze z kwiatów, na jakie zdobyć się mogą najwymyślniejsze z cieplarni, a ona patrzała na niego wielkiemi gorejącemi oczyma, i gdy odwrócił się, powolnym, monotonnym ruchem zaczęła zrzucać je z pościeli. Nie patrzała na kwiaty, tylko ręka jej długa, sucha, różowa ręka podlotka pracowała, pracowała jednostajnym, powolnym gestem zsuwając z pościeli pyszne gałęzie i wspaniałe korony, które jedna po drugiej, z głuchym szelestem spadały na zaścielający podłogę kobierzec. Nie chciała nic... Jednak, wśród nocy gdy Malwina i miss Mary mniemały, że usnęła, w głębokiej ciszy rozległ się z pościeli szept wołający:
— Pufik! Pufik!
Miss Mary natychmiast ze sprzętu sąsiedniego zdjęła i podała jej pieska. Wzięła go w gorące ręce, ale wnet, tym samym powolnym gestem, jakim zrzucała kwiaty, usunęła go na brzeg pościeli, i odwracając twarz ku ścianie, cicho szepnęła:
— Nie!
Nazajutrz twarze »mądrych kruków« były bardzo posępne. Ci, którzy codziennie przylatywali z pobliża, i ci, którzy z daleka przylecieli, nabierali coraz więcej tej tajemniczej uroczystości, która przypomina pogrzebowe dzwony. Ale Darwid czekał jeszcze; nie składał broni, nie tracił wiary w moc olbrzymki dobroczynnej, czekał posiłków nowych. Przybyły w postaci człowieka, mówiącego innym, niż poprzedzający, językiem zagranicznym. Było to już największe w Europie imię lekarskie, sława prawie cudotwórcy. Była to też znowu usypana góra złota i rozumu, najwyższa ze wszystkich. W błękitnym salonie rozlegał się gwar przyciszony i wielojęzyczny. Lokaje roznosili przekąski i napoje. Darwid cygara podawał dostojnym gościom, z których najdostojniejszy, tylko co przybyły, ze skupioną uwagą słuchał objaśnień kolegów o wypadku, wobec którego miał się znaleźć. Nakoniec, spokojny i doskonale poprawny, z miłym uśmiechem na ustach i czołem prawie tryumfującem, Darwid gestem pełnym uprzejmości wskazał gościom drzwi pokoju córki. Najsławniejszy ze sławnych wszedł pierwszy i o kilka kroków od progu stanął; za nim stanęli inni. Na spieczonych ustach chorej świeciły, jak rubiny krople krwi, oczy jej były bardzo szeroko otwarte, do czoła wilgotnego od potu przylgnęło kilka pasem blado-płowych włosów. Po pokoju rozlegał się głośny, chrypliwy szept:
— Iro! Iro!
Irena zbliżyła się szybko i, nachylona, cienką chustką delikatnie z ust siostry zdejmowała płynne rubiny.
— Czego chcesz, maleńka? czego chcesz?
Kara wlepiła w nią oczy, z któremi stawać się zaczęło coś nadzwyczajnego, bo ciemne źrenice robiły się coraz więcej, coraz więcej wypukłe, zdawały się wyrastać i nabrzmiewać, jakby skupiającą się na jednym punkcie całą siłą wejrzenia, aż zachodzić poczęła na nie powłoka szklista, i zarazem wargi skropione krwią poruszyły się kilka razy, chcąc coś wymówić i nie mogąc. Nakoniec z za szklistej powłoki wlepiając w siostrę wzrok nabrzmiałych źrenic, Kara, jakby na znak porozumienia, wstrząsnęła małą głową i szeptem, który nutą trwogi i skargi rozlegał się po pokoju, wymówiła:
— Malowane garn...ki!
Jednocześnie w piersi jej zagrała wielka orkiestra, niesforna, piskliwa, chrypliwa, i głowa nagle ociężała, głęboko zapadła w puchy poduszek. Z grona ludzi u drzwi stojących najznakomitszy, mały, żwawy, siwy, z twarzą niezmiernie myślącą Francuz, postąpił kilka kroków, u łóżka stanął i po kilku minutach, z dłonią na grającej piersi opartą, w głuche milczenie, zalegające pokój, rzucił słowo:
— Agonia!
Jakby w odpowiedź na to słowo, u samych drzwi, za chmurą czarnych ubrań, rozległo się głośne klaśnięcie. To Alojzy Darwid, ruchem u niego najniespodziewańszym, w ten sposób załamał ręce, splótł je z siłą niemal kruszącą palce i wysoko nad głowę podniósł...
Więc wszystkie góry przeskoczyła i — przyszła!






III.

Z ulicy w ulicę, a potem z jednej alei ogrodu publicznego do drugiej, Artur Kranicki przechodził krokiem i z miną człowieka, błądzącego po mieście bez celu i wielkiej chęci. W błyszczącym cylindrze i zgrabnem futrze, na którego kołnierzu kosztownym można było dostrzedz ślady zniszczenia, wyglądał znacznie starzej i jakoś biedniej, niż przed niedawnym jeszcze czasem. W wyprostowanej postawie jego i sprężystości kroku czuć było tę przykrą staranność, z jaką ludzie czuwają nad sobą wtedy, gdy lękają się, aby oczy innych ludzi nie przeniknęły jakiejś ich smutnej tajemnicy. Ale pomimo starania, tajemnica wychodziła na jaw chwilami w postaci przygarbiających się pleców, głowy na pierś opadającej, policzków obwisłych, wzroku przygasłego. Wszystko to było tem widoczniejsze, że Kranicki posuwał się w pełnym blasku słonecznym, który zalewał chodniki ulic i aleje wielkiego ogrodu. Koniec zimy był wyjątkowo pogodny i promienny, śniegi topniały, gdzieniegdzie już tylko mieszając jeszcze mętną białość z błękitem nieba i złocistością powietrza. Rozmijając się z mnóstwem ludzi, Kranicki często podnosił rękę do kapelusza, a kilka razy z uśmiechem przymilonym, prawie zalotnym, uczynił poruszenie takie, jakby ku osobom spotkanym zbliżyć się, nawet poskoczyć zapragnął. Ale one, z ukłonem grzecznym, lecz pobieżnym, mijały go szybko. Byli to młodzi panowie eleganccy i z ożywieniem z sobą rozmawiający, młode kobiety także, śpiesznie kędyś dążące. Oddawali mu ukłony za ukłony, ale chęci jego zbliżenia się, wyraźnej, nikt jednak nie zauważył, czy zauważyć nie chciał. Każdy miał przy sobie kogoś, z kim szedł, rozmawiał, i przed sobą coś, ku czemu dążył, nawet śpieszył. Jakże oddawna i jak zblizka znał on tych ludzi — od samego ich dzieciństwa! Wiedział o nich wszystko: imiona i historye ich rodziców, pieszczotliwe lub żartobliwe przezwiska, które im nadawano wtedy, gdy zaledwie bełkotać umieli, wszystkie pokoje, niemal kąty domów, w których wzrośli. Kiedy niejednego z nich niegdyś z ziemi podnosił i w silnych ramionach — modny wówczas, porywany, wychwalany, kochany! — Bawił, rozśmieszał, mógłże myśleć o dniu, w którym tak zdaleka i obojętnie na chodniku ulicy rozmijać się z nimi będzie? Gdzież tam! Z różowemi szkłami na słynnych z piękności oczach, do rozczuleń i przywiązań skłonny, wierzył, że ludzkie stosunki i uczucia nie kończą się nigdy. Jednak, z przyczyn różnych skończyło się ich mnóstwo... a teraz kończą się do ostatka. Miał wyraźne uczucie zawisania w próżni i coraz większej potrzeby zaczepienia się o coś lub o kogoś, aby nie runąć kędyś — nie wiedział kędy, ale czuł, że w głębinę. Z początku przechadzki myślał, że w tej pogodnej godzinie dnia, gdy eleganckie tłumy zalegały chodniki, lub środkiem ulicy przesuwały się powozami, ktokolwiek zatrzyma go, zaprosi, uprowadzi lub uwiezie z sobą. Bo co czynić? Dokąd pójść? Baron Emil, którego medyiwialistyczne mieszkanie było mu w ostatnich czasach prawie jedynem schronieniem przed nudą i samotnością, wyjechał do dóbr swoich w celu czynienia wycieczek w strony rozmaite i poszukiwania znajdujących się pod wiejskimi chatami i strzechami zabytków sztuki czystej lub stosowanej. Wrócić miał wkrótce, ale tymczasem Kranicki nie mógł zajmować miejsca swego w szerokiej katedrze, naprzeciw Trystana, składającego na ścianie pokoju ukłon Izoldzie, ani zasiadać u stołu, przy którym, oprócz gastronomicznych przysmaków, znajdował rozmowy, do których przywykł, ani wobec unoszącego się w powietrzu na nietoperzowych skrzydłach Tryumfu śmierci — doświadczać nastroju zaświatowości... Jednocześnie z wyjazdem barona utracił też jedyny grunt, na którym spotykał się z Maryanem, avec ce cher enfant, którego samo wspomnienie, teraz, gdy po tylu latach wspólnego życia był z nim rozłączony, prowadziło mu łzę do oka...
Usiadł na ogrodowej ławce i dobył z kieszeni złotą papierośnicę, w celu zapalenia papierosa. Nie zapalił go jednak, bo tuż za nizkiemi sztachetami, u których siedział, przesunął się koczyk zgrabny, parą koni zaprzężony, ze służbą w liberyi. W koczyku siedział człowiek trzydziestoletni, na którego widok Kranicki pochylił się naprzód, tak, jakby za nim w ślad pogonić, powietrzem polecieć zapragnął. Syn hrabiego Alfreda, tego, którego on niegdyś z tak niezmiernem oddaniem pielęgnował w chorobie, pod włoskiem niebem... Młodzieniec ten był podówczas dzieckiem i mało pamiętał czasy, w których Kranicki zajmował miejsce najlepszego z przyjaciół, a potrosze najwierniejszego ze sług jego rodziny. Potem zapomniał o nich całkowicie i stopniowo oddalił od siebie cet excellent Kranicki, qui se faisait vieux, i chociaż niegdyś oddał tam jakieś usługi jego ojcu, ale był za nie sowicie wynagrodzony i wieloletniem bywaniem w domu i podobno nawet pieniądzmi, niejednokrotnie pożyczanymi na wiekuiste nieoddanie. Bardzo bogaty, często wojażujący, miał w głowie i na głowie zbyt wiele różnych rzeczy, aby chciał ją jeszcze przepełniać staroświeckimi gratami. To usposobienie młodego syna dawnych przyjaciół i protektorów Kranicki rychło przeniknął i oddawna poczytywał dom ten za utracony i człowieka tego za obcego sobie. Przez czas długi niewiele go to zasmucało, bo posiadał port, do którego płynął zawsze z rozwiniętymi żaglami. Ale teraz widok przejeżdżającego młodzieńca oblał mu serce czemś piekącem i ostrem. Tout passe! Przysługi zapomniane, węzły porwane, l'oubli du passé, l'ingratitude humaine! A jednak, z jakąż rozkoszą w ten dzień wiosenny przejechałby się po ulicach miasta tym koczykiem na gumowych kołach, podnoszącym jadącego na sprężynowych poduszkach łagodnym ruchem kolebki! Z większem jeszcze uczuciem szczęścia gawędziłby, jadąc z kimś posiadającym te same, co on, przyzwyczajenia, stosunki, gusta; z żywem też zadowoleniem zajechałby przed jedną z najlepszych restauracyi tego miasta, aby wśród ścian ładnie przybranych i gwaru wesołego zjeść wyborne śniadanie... Ale wszystkie te rzeczy, niegdyś tak powszednie, jak dzień dobry, były mu teraz tak dalekie i niedosięgnione, jak błękitne niebo!
W obcisłem futrze, tak przygarbiony, że plecy jego przybrały kształt pół obręczy, w cylindrze, z pod którego widać było czarne włosy i szlak zmarszczek nad czarnemi brwiami, patrzał na ulicę, ciągnącą się za sztachetami, i w palcach, obciągniętych duńską rękawiczką, z przyzwyczajenia okręcał złote cacko. Cylinder przelewał mu nad głową połyski atłasowe. W papierośnicy, obracającej się w palcach, słońce krzesało złote błyski...
Ulica za sztachetami mijała plac miejski dość rozległy, nad którym zdawały się panować dwa gmachy wysokie, z wielkim ruchem ludności przed ozdobnemi wejściami. Przez szerokie ich drzwi wchodziło i wychodziło mnóstwo ludzi, zajeżdżały przed nie powozy, na kilku prowadzących ku nim schodach stał, falował, zmniejszał się i znowu powiększał tłum postaci czarno ubranych, gwarny, gestykulujący, czemś namiętnie zajęty. Nie dziw! Były to naprzeciw siebie umieszczone i mnóstwem okien zdające się oczyma w oczy sobie patrzeć: bank i giełda. Kranicki na te dwa gmachy i na wirujący dokoła nich tłum ludzi i koni nie zwracał uwagi żadnej. Nigdy nie miał z nimi nic wspólnego. Jednak nagle pochylił się znowu naprzód i wzrok wlepił w omijający sztachety powóz, a raczej w jadącego powozem tym człowieka.
Był to Alojzy Darwid, który w ten dzień pogodny, jechał powozem odkrytym, zaprzężonym parą rosłych, drogocennych koni, które w uprzęży lekkiej, nie uderzającej błyskotką żadną, stąpały zwolna, z powagą i gracyą. Na koźle, stangret i lokaj w wysokich kapeluszach i ogromnych kołnierzach futrzanych; w powozie, na tle szafirowego adamaszku, postać nie duża, szczupła, z twarzą bladą w rudawych faworytach i z migotaniem złotej iskry w szkłach, okrywających oczy. Zwolna, poważnie, z głuchym turkotem kół gumowych, powóz zatoczył się przed wspaniałe wejście do bankowego gmachu. Lokaj zeskoczył z kozła, stanął u drzwiczek, i z ręki pana swego wziąwszy jakąś kartkę, wbiegł do wnętrza budowy. Pięć minut nie upłynęło, a wyszli z niego dwaj ludzie poważni, krokiem pośpiesznym zbliżali się do powozu i z właścicielem jego rozmawiać zaczęli. Zapewne urzędnicy bankowi, może nawet dostojnicy, których dwoma słowy nakreślonemi na kartce ku sobie przywołał. Aby pójść do nich, może wspiąć się na wysokie schody, jak zwykle, czasu nie miał, więc oni do niego zbiegli ze schodów, na widok nazwiska wypisanego na kartce: nie zeszli, lecz zbiegli, i teraz, z najmilszymi w świecie uśmiechami, z uchylaniem kapeluszów nad poważnemi głowami, zdają się nad czemś naradzać z nim, o czemś mu oznajmiać coś obiecywać. A on zawsze jednostajny, doskonale grzeczny, choć chłodny, z cieniem uśmiechu na suchej twarzy, więcej słucha niż mówi i ze złotem migotaniem w szkłach, okrywających oczy, na tle adamaszku, iskrzącego się szafirem, ma pozór półbożka.
Pięć minut — rozmowa skończona. Darwid dość nizko, urzędnicy daleko niżej uchylili z nad głów kapeluszy, powóz z głuchym turkotem kół gumowych, z wolnem i poważnem stąpaniem przepysznych koni, potoczył się dalej, zakreślił wielkie koło, aż zatrzymał się u kilku długich i szerokich schodów, prowadzących ku wejściu do gmachu przeciwległego. To już lokaj otworzył drzwiczki, i Darwid, wysiadłszy z powozu, zaczął wstępować na schody, gdzie gęsty tłum czarno ubranych ludzi, jak fala wodna przed nadpływającym statkiem, rozstępować się przed nim zaczął. Nielada jaki musiał to być statek, bo po fali ludzkiej, jak przy zbliżeniu się do żywego organizmu iskry elektrycznej, rozbiegły się drgnienia. Rozstępujący się tłum zawirował, zaszeptał, ucichł; mnóstwo rąk podniosło się ku głowom i zawiesiło w powietrzu czapki lub kapelusze; mnóstwo twarzy obróciło się ku tej jednej, z oczyma w nią wlepionemi. Ruchy te miały w sobie wyraz nieśmiałej ciekawości, prawie pokory. Śmielsi występowali ze ścisku i z odkrytemi głowami, krokiem zbyt powolnym, lub zbyt pośpiesznym, lecz zawsze nie takim, jakim przechadzali się tu przedtem, podchodzili ku przybyłemu, o czemś do niego zagadując zapewne pytając, radząc się, może prosząc, bo wszystko to było w poruszeniach ich i na twarzach. Utworzyło się z tego coś nakształt orszaku wybrańców, który otoczył półboga, i pomiędzy dwiema ścianami gminu, po wspaniałych stopniach schodów, wspinał się razem z nim coraz wyżej, aż do wrót świątyni, w której wnętrzu razem zniknął. Wówczas głowy gminu okryły się znowu czapkami i kapeluszami, ale wiele oczu, nie mogąc już spoglądać na Faetona, zwróciło się ku jego tryumfalnemu wozowi i długo jeszcze tkwiło w rozżarzonym przez blask słoneczny szafirze wyściełającego ten wóz adaszku i w parze rosłych koni, które z karną nieruchomością, do wykutych z bronzu rumaków słońca podobne, stały przed wrotami pieniężnego rynku, noszącego nazwę giełdy.
Kranicki, na ogrodowej ławce, w postawie naprzód podanej, skamieniał. Usta jego wykrzywiły się, oczy zapłonęły. Więc tak! W kilka tygodni po śmierci biednej Kary, znowu czynny i tryumfujący, na złotego cielca arkan zarzuca, nowe miliony łapie! Półbóg! Tytan! Król targowisk w siedmiomilowych butach, kroczący po drodze, u której kresu znajdują się amerykańscy miliarderzy, nie milionerzy już, lecz miliarderzy! Oto jest człowiek, który, jakby baron Emil powiedział, umie chcieć!
Jednak... jaki on zdawał się mały i niczego już nie chcący wówczas, tam... gdy stał naprzeciw zwłok umarłej dziewczyny, połączony z niemi dymami kadzidła, które, jak lekkie mgiełki, unosiły się w powietrzu! Jak on wówczas zdawał się mały, niby przez olbrzymią ręką jakąś spłaszczony, nie pół bóg, ani tytan, owad raczej, wtłaczający się do ciasnej szczeliny przed drapieżnym ptakiem! Kranicki widział go wówczas, bo gdy usłyszał wieść o nieszczęściu, żadna siła ziemska albo piekielna nie mogłaby mu przeszkodzić biedz, lecieć... To nieszczęście przeszyło mu serce. Cela lui avait fendu le coeur... I zaraz też uczuł te bóle wątrobiane i inne, które od pewnego czasu coraz częściej i srożej go napastują. Pomimo bólów jednak pobiegł, nie myśląc wcale o wzbronieniach wchodzenia do tego domu, ani o tem, co go tam spotkać może, wszedł i dobrze znanemi drogami wprost do pokojów pani domu poszedł. Niech stanie się co chce, on tę kobietę, tę świętą, cet être noble et doux, w tej strasznej chwili zobaczyć musi! Była bardzo otoczona, znajdowało się dokoła niej ludzi mnóstwo, ale on nie wiedział kim byli ci ludzie, ani myślał co powiedzieć o nim mogą. Na oczach miał mgłę, która zasłaniała przed nim wszystko, oprócz tej jednej twarzy kobiecej, tak okropnie w dniach ostatnich zmienionej i postarzałej, nie mającej już nad czołem swojej świetnej aureoli z blado złotych włosów, tylko na czole przez całą jego szerokość ciemną pręgę głębokiej zmarszczki! Nie widząc, ani witając nikogo, szedł prosto ku niej i, upadłszy na klęczki, przycisnął do ust brzeg jej żałobnej sukni. Uczynił to bez cienia namysłu, ani przesady, z popędu, który go rzucił do stóp tej kobiety. Cela lui est venu du coeur, rien, que du coeur... Bo też nigdy... nikogo... tak, jak ją! Miał szczęście do kobiet, wiele razy w życiu był kochany i kochał — na sposób różny, ale jak tę... nigdy... żadnej!...
Nie wie, nie pamięta, nie zdawał sobie sprawy z tego, co potem było, ale zdaje się, że głośno płaczącą wzięła ją w objęcia córka, że Maryś był tam także i wiele innych osób, które wchodząc, wychodząc, cichymi krokami i słowami sprawiały coś podobnego do szelestu opadających z drzew liści. On w jakimś kącie pokoju siedział, czy stał, nie pamięta... tylko przypomina sobie, że otaczał go zapach bzów kwitnących, których pokój ten był pełen, aż nakoniec uczuł, że już późno, że trzeba mu już wyjść, tak, jak wychodzili inni. Nie módz być w nieszczęściu z istotą kochaną — to ból najnieznośniejszy ze wszystkich. Ale życie miewa czasem okrucieństwa takie. La vie est quelquefois atroce! Poszedł jeszcze zobaczyć »maleńką«, i tam, oprócz niej, zobaczył tego... półbożka, w takiej postaci, że pomyślał: Voilà aussi un homme fini! W tem miejscu myśli swoich Kranicki oparł ramię o poręcz ogrodowej ławki, dłonią zasłonił oczy i stawił sobie przed wzrok wyobraźni widzenie dziwne, które wydawało się bajką, snem...
Co za przepych, jaka oryginalność pomysłu i smaku! I jaka góra usypanego złota! Był to podobno pomysł i smak Maryana. Duży salon zamienił się w grotę, którą od szczytu do dołu okrywały puszyste fałdy białych krep i muślinów, zbiegające się u góry w sklepienie, zamknięte w rozetę olbrzymią, przypominającą czterolistne róże mistyczne, malowane na oknach gotyckich świątyń. Tylko, że ta, ku której tutaj zbiegały się fałdziste puchy, wyściełające ściany i sufit, była biała i tak lekka, jakby wytworzyła ją fantastyczna gra obłoków. Wszystko tu zresztą: ściany, sklepienie i rozeta, zdawało się być utworzonem z obłoków i ze śniegu, na które spadła niezmierna ulewa białych kwiatów. Tylko białych. W girlandy splecione, albo w naśladującym rękę przypadku bezładzie rozrzucone, czepiały się one po ścianach i sklepieniu, okrywały posadzkę, osypywały wszystko, wyglądały i spadać zdawały się zewsząd. Oprócz nich i wśród nich tylko światła rzęsiste; gwiazdy, snopy, kolumny utworzone ze świec, gorejących w żyrandolach i świecznikach, nie wiedzieć gdzie wynalezionych, tak były niezwykłe, fantastyczne i stylowe, zdawałoby się, że ze snów rozgorzałej wyobraźni do rzeczywistości przeniesione. Żadnych barw, ani błyskotek, żadnych też godeł śmierci. Tylko wśród morza śnieżystej bieli nawałnica śnieżnych kwiatów i olśniewający blask jarzących świateł. Upajające także wonie konwalii, róż, bzów, hyacyntów, z któremi łączył się zapach jakiegoś kadzidła, tak osobliwego, jak było tu wszystko, które paląc się nie wiedzieć gdzie, kiedy niekiedy słało w powietrzu szarawe mgiełki dymu, tu i owdzie przez blask świec dotykanego pozłotą. Dziewiczość, wydająca z siebie woń mistycyzmu, wymyślność, nie chcąca znać niemożliwości, ustęp bajki czarnoksięskiej, lub strofa poematu, a w tem wszystkiem, jako punkt środkowy, szczupła postać dziewczęca, na wysokiem podniesieniu, spokojnie uśpiona w stroju do ślubnego podobnym, z drobną twarzą, która w bladozłotych włosach zaledwie spostrzeganym odcieniem białości dobywała się z powodzi śnieżystych krep i kwiatów. W powodzi śnieżystej bieli, w jarzącym blasku palących się ogni, w gęstwinie upajających woni, pod płynącemi powietrzem mgłami palącego się kadzidła, Kara spokojnie spała, z gładkimi łukami ciemnych brwi pod greckim zarysem czoła, z prawie wesołym uśmiechem na zamkniętych ustach.
Godzina nocna późną już być musiała, kiedy Kranicki powstał z klęczek i zobaczył się w tym pokoju umarłej, zupełnie samotnym. Kędyś za drzwiami i ścianami szemrały rozmowy i modlitwy ludzi czuwających, ale tu zdawał się panować sam tylko sen śmierci. Po chwili jednak u jednej ze ścian coś zaszeleściło. Kranicki obejrzał się i zobaczył człowieka, który zrazu wydał mu się majaczącą na tle śnieżnem niewyraźną plamą. Po kilku sekundach, rozpoznał rysy Darwida w faworytach rudawych, ale dość długo wzrok wytężał, zapytując, czy go nie myli. Nie żal, ani rozpacz, pospolicie przez śmierć u żywych obudzana, lecz coś więcej jeszcze i coś nadto malowało się we wzroku i w postawie tego człowieka. Oczy jego, zwykle tak jasne, trzeźwe, do błyszczącej stali podobne, pełne były teraz przepaścistej zadumy, na której dnie taiło się przerażenie, a postać wydawała się zmalałą i spłaszczoną. Ani ironii, ani energii, ani wyprostowanej pewności siebie. Niższym wydawał się niż zwykle i w sposobie pochylenia szyi miał coś zwyciężonego. Puszyste fałdy, u których stał, obejmowały go w sposób taki, że wydawał się spłaszczonym i wyraźnie przypominał owad, który cofa się i wtłoczyć usiłuje do ciasnej szczeliny przed czemś nagle nadlatującem, ogromnem. Zwrócił wzrok w stronę, gdzie stał Kranicki, zobaczył go i, przesunąwszy po nim spojrzenie obojętne, znowu zapatrzył się kędyś, w coś ogromnego. Ani obrazy, ani nienawiści, ani pogardy. Kranicki ze swej strony także żadnego z tych uczuć nie doświadczył. Myślał, że rozmaite powieści i dramaty przedstawiają śmiertelnych wrogów, którzy w chwilach takich podają sobie ręce do zgody. Patos nie prawdziwy! Bo po co? Czemże są ludzkie niezgody lub zgody wobec... tego? Jeszcze trochę popatrzał na dziewczynę, śpiącą w ulewie białych kwiatów i szepcąc: La mort! oui, oui! la mort! le sommeil éternel! z głową zwieszoną wyszedł ze śnieżnej i od świateł gorejącej groty. Wywlókł się z niej raczej, tak był zgnębiony.
Teraz, na ogrodowej ławce, podniósł twarz z nad dłoni i spojrzał ku gmachowi giełdy. Krużganek z kilku szerokimi schodami był już pusty, ale przed nim stał jeszcze powóz Darwida, na słoneczność powietrza rzucając plamę roziskrzonego szafiru, i konie także stały w karnej nieruchomości, podobne do wykutych z bronzu posągów. Usta Kranickiego wykrzywiły się niesmakiem. Ze zjadliwością, na którą rzadko zdobywała się łagodna jego natura, szepnął:
— Praca! żelazna praca!
Z ustami zalanemi goryczą, nie myśląc już o prostowaniu pleców i nadawaniu krokom pozoru elastyczności, wlókł się znowu z ulicy na ulicę, zatrzymując się czasem na chwilę przed bramami najokazalszych domów. Każda z nich mu coś przypominała, jakiś świetny lub szczęśliwy moment, czy fragment przeszłości. W tę wchodził niegdyś, dążąc do jednej z mniejszych czy większych »gwiazd swego życia«, z tamtej wyjeżdżał, wioząc do Włoch chorego hr. Alfreda; przez tę śpieszył codziennie na usługi ks. Zenona; tamta nasuwała mu wspomnienie pewnego balu tak świetnego, że prawie bajecznego. Teraz, wszystkie te bramy i wszystkie te domy były dla niego jak sala balowa, którą opuścili biesiadnicy, w której pogasły światła, i po której, nocną latarenką sobie przyświecając, przechadza się i rozpamiętywa, gdzie jaśniały obnażone ramiona pięknej kobiety, a gdzie śmiały się twarze wesołych towarzyszów, gdzie pachnęły kwiaty, a gdzie pieczone bażanty...
Nakoniec, dużo po południu, Klemensowa usłyszała w przedpokoju dzwonek, i klapiąc po podłodze starymi kaloszami, pobiegła drzwi otworzyć. Miała na szerokich plecach chustkę kraciastą, w ręku igłę z grubą nicią, a nad piwnemi oczyma drugą parę szklanych oczu, od okularów podniesionych na pomarszczone czoło.
— Uhm! — zaczęła odrazu — myślałam, że już na cały dzień w jakiej miłej kompanii ugrzązłeś, aż tu, awantura arabska! jeszcze przed wieczorem powróciłeś! To dobrze, bo goście przychodzili i zaraz znowu przyjdą!
— Goście? — zapytał Kranicki, i twarz mu nieco wypogodniała, ale na krótko, bo Klemensowa sarknęła:
— A jeden to szczególnie bardzo ważny! Ciesz się z honoru! Berek Szyldman! Mówił, że jak Bóg Bogiem za tydzień już graty ci sprzeda!
Widząc jednak, że Kranicki, po zdjęciu futra, przez salonik idzie nogi powłócząc i że mu czerwone pręgi nad brwiami występują, złagodniała i przemówiła weselej:
— No, a z tych dwóch, co oprócz tamtego jeszcze byli, to już ucieszysz się naprawdę. Eleganty wielkie i kompany twoje, choćby synami twymi mogli być...
— Któż to taki? kto? kto? mówże matka!
— Albo ja tam te arabskie nazwiska zapamiętać mogę? Ale bilety zostawili... poczekaj, zaraz przyniosę... w kuchni położyłam.
Skierowała się do kuchni, ale tuż za nią, na pięty jej prawie następując, szedł także Kranicki, ucieszony, niecierpliwy, i wyrwał jej prawie z ręki dwie karty wizytowe, na których wyczytał nazwiska: Maryan Darwid i baron Emil Blauendorf.
— Ach! — wykrzyknął — ces chers enfants! Więc baron już powrócił! I pierwszą myśl po powrocie miał o mnie! Quel coeur! Idę, biegnę!
I naprawdę biegł ku drzwiom przedpokoju rozpromieniony, odmłodzony, ale Klemensowa stanęła mu na drodze, krótkie ramiona w kraciastej chustce rozpościerając.
— Dokąd? czego? Żeby na schodach spotkać się z nimi, albo w bramie? Powiedzieli, że za godzinę znowu przyjdą. Pomiędzy sobą mówili, że pójdą tymczasem Nazarejczyka zobaczyć...
— Jakiego Nazarejczyka? — zadziwił się Kranicki. — Jaki Nazarejczyk?
— A ja skąd wiedzieć mogę, jaki to Nazarejczyk? Może obraz Pana Jezusa Nazarejskiego. Mówili tylko, że pójdą go zobaczyć i — powrócą.
— Powrócą! — powtórzył Kranicki — to dobrze. Pogawędzimy sobie... tak dawno z nikim już nie gawędziłem... I Marysia zobaczę, ce cher, cher enfant!
Zacierał ręce, krokiem sprężystym, z wyprostowanemi plecami po saloniku chodził, i tylko policzków, które w ostatnich dniach obwisły, uwypuklić, ani cery zżółkłej odświeżyć — nawet radość już nie mogła. Klemensowa, po środku pokoju stojąc, obu parami oczu swoich za nim wodziła.
— Parzcie państwo! Jakby odrodził się! jakby ożył!
Stanął przed nią zmieszany.
— Wie matka co? — zaczął: — niech matka biegnie po pasztet strasburski i... buteleczkę likieru...
Klemensowa aż pod ścianę się cofnęła:
— Jezusie Nazarejski! Czy ty zwaryował, Tulek? Berek Szyldman graty tobie...
— Co tam Berek! Co tam graty! — zawołał Kranicki. — Kiedy te szlachetne serca przypomniały sobie o mnie...
— Serca brzuchów nie mają, aby w nie zaraz pchać...
— Co Klemensowa wie? Klemensowa jest zacna kobieta, ale pozioma, terre à terre... O ten przeklęty pieniądz tylko dba!
— A pasztet to święty? Awantura arabska!
Oboje głosy nieco podnieśli. Kranicki rzucił się na kanapę, dłoń do prawego boku przycisnął, zastękał. Wtedy Klemensowa obróciła ku niemu twarz złagodniałą i strwożoną.
— A co? czy bóle chwytają?
Znać było po nim, że cierpiał istotnie. Une ancienne maladie de foie. I jeszcze coś sercowego w dodatku! Klemensowa, klapiąc kaloszami, do kanapy podeszła.
— No, nie irytuj się już. Cóż robić? Ileż na ten arabski pasztet pieniędzy trzeba?
— I na likier! — wtrącił Kranicki.
Uspokajając się, wytłómaczył, że baron lubi likiery, a Maryś przepada za pasztetem strasburskim i... za czarną kawą.
— Żebyś to matka zgotowała jeszcze czarnej kawy... doskonale umiesz ją gotować!
— Jeszcze czego! — ofuknęła — może szyby z okien powyjmować i piec rozwalić?
Kranicki ręce rozłożył.
— I po cóż tu mówić o szybach i piecu? Jakie tu znaczenie mogą mieć piec i szyby? Niema żadnej analogii pomiędzy czarną kawą a szybami i piecem! Klemensowa mnie irytuje...
Znowu zmienił się na twarzy i zastękał; Klemensowa znowu kapitulowała, ale pozostała kwestya pieniężna. Kranicki wyjął z pugilaresu papierek, trzymał go w dwu palcach, myślał. Za mało! Gatunek likieru, przez barona pijany był bardzo drogi. Zmartwienie zaczęło odbijać się mu na twarzy. Klemensowa ozwała się:
— No, przestań już medytować, bo i przez sto lat rubla, kiedy go niema, nie wymedytujesz. Już bądź spokojny. Tylko mi na karteczce wszystko zapisz, pójdę i kupię.
Kranicki zaszamotał się na kanapie.
— Za jakież pieniądze matka kupisz?
Ale ona była już we drzwiach sąsiedniego pokoju i nie odpowiedziała.
— Za swoje? — wołał za nią Kranicki — pewnie za swoje! Już ja wiem, że matka dawno swój kapitalik wydajesz...
Wracała w chustce kraciastej na głowie i bez okularów na czole, do wyjścia gotowa.
— To i cóż, że wydaję? Alboż to nie masz Lipówki? Masz i co ci pożyczam, oddasz. Oj, oj! Jedną nogą już w grobie stoję, jeszczebym się nad rublem kiedy tobie potrzebny trzęsła!
Kranicki ręce i oczy w górę wzniósł.
Quel coeur! — szepnął — jakie przywiązanie! Niema to, jak stare sługi naszych starych rodów!
Po kilku minutach, w przedpokoju ozwały się kroki wchodzących, i świeży głos męski zawołał:
Peut-on voir le maître de céans?...
Kranicki biegł już do przedpokoju.
Mais, oui, mes chers! Vous me faites heureux! tout à fait heureux.
I miał istotnie minę człowieka uszczęśliwionego, a zarazem rozrzewnionego, gdy siedząc na jednym z fotelów, naprzeciw Maryana, który siedział na drugim, słuchał opowiadania barona o wynikach świeżo odbytej wycieczki. Baron Emil był niezwykle ożywiony, ale zarazem wydawał się więcej niż kiedy zdenerwowanym, podnieconym. Nie usiadł wcale.
Merci, merci! — rzekł do wskazującego mu miejsce gospodarza — jestem w takiem usposobieniu, że formalnie nie mogę na miejscu usiedzieć. Coś we mnie pracuje, krzyczy, zgrzyta... Jestem pełen drżących gniewów i nadziei. Ceglasto-różowe rumieńce wybijały się mu na żółte policzki, mówił jak zwykle nieco przez nos i przez zęby, ale prędzej niż zwykle. Przechadzając się po saloniku, opowiadał, że w kilkunastu dworach wiejskich większych i mniejszych, które zwiedził, znalazł trochę zabytków dawnej zamożności, dzieł sztuki i przemysłu ozdobniczego, mających wartość znaczną, czasem nawet wysoką. Mnóstwo tych bogactw nabyli już Anglicy, którzy nieraz w tym celu kręcili się po kraju, ale wiele zostało jeszcze, i trzeba tylko dowiadywać się, szperać, szukać, a znaleźć można prawdziwe skarby, często nawet najniespodziewańsze... Stanął przed Maryanem.
— Bo naprzykład któżby mógł spodziewać się, przypuścić, że u jakiegoś bakałarza, u jakiego nauczyciela geografii, u jakiegoś pur sang pas-tusz-ka znajdziemy gdzieś za drzwiami powieszony, okurzony, przez muchy zmasakrowany karton Steinlego... Najczystszy, niewątpliwy Steinle... Edward Steinle...
— Czy tylko niewątpliwy? — przerwał Maryan; — raz jeszcze zwracam uwagę twoją na niektóre cechy, zdające się przemawiać za Kupelwieserem...
— Ale gdzież tam! — zawołał baron, w szybszą jeszcze niż przedtem przechadzkę puszczając się po saloniku. — Żaden Kupelwieser, mon cher, żaden Kupelwieser, ani cienia Kupelwiesera! Kupelwieser, chociaż był nauczycielem Steinlego, jest w rysunku znacznie od niego niższy... Ta pewność i elegancya rysunku, ta harmonijność kompozycyi, to nabożeństwo... cette vraie componction, panujące na twarzach świętych — to Steinle, najczystszy Steinle, niewątpliwy Steinle, którego zbiór kartonów we Frankfurcie...
— Czy Steinle... bo nie przypominam sobie... był prerafaelitą? — wtrącił Kranicki nieśmiało, wstydząc się nieco swej nieświadomości.
— Tak, si vous voulez — odpowiedział baron — jeśli do prerafaelitów zaliczyć można szkołę niemieckich nazarejczyków. Ale to jest szkoła osobna...
— Więc zapewne tego Steinlego oglądaliście dziś, mes chers, przed przyjściem do mnie?
— Tak, dowiedzieliśmy się o nim wypadkiem, poszliśmy obejrzeć, i niech pan sobie wyobrazi, znaleźliśmy ten klejnot u takiego pastuszka, który pojęcia, cienia pojęcia nie ma ani o tem, co to nazarejczycy, ani kto to Steinle...
— To mu chyba przebaczyć trzeba — uśmiechnął się Maryan — bo sami Niemcy prawie nie wiedzą o Steinlem, który u potomnych popadł w niełaskę...
— Przeciwnie! — zawołał baron — przepraszam cię, mój drogi, prawdziwi znawcy zawsze go wysoko cenią i jest do muzeów poszukiwany bardzo. Jego kartony, umieszczone obok «Tryumfu religii w sztuce» Overbecka, nic nie tracą; owszem, ta komponkcya, odznaczająca jego figury.
— Nie możesz go przecież porównać z Overbeckiem! — oburzył się Maryan.
— Owszem, mogę! mogę! Z Overbeckiem go porównywam, a od Führicha i Veita uważam za wyższego...
— Veita ustępuję ci, ale co do Overbecka, to ta przedziwna melancholia, która napełnia oczy jego kobiet...
— Ziemska jest, więcej ziemska, niż doskonale zaświatowa ekspresya, panująca w postaciach Steinlego... Pod tym względem on jeden porównać się może z Fra Angelico...
— Jabym prędzej porównał go do Lippo-Mani’ego.
— Może, może!.. — nawpół zgodził się baron — tak jak Führich znowu, ile razy na niego patrzę, przypomina mi Buffalmaca...
— A mnie Piera di Cosimo...
— Nie, nie! — zaprzeczył baron. — Piero di Cosimo jest inny... w kolorycie jest inny od Führicha, a Buffalmaco...
— Buffalmaca ja z jednym dziś tylko Rossettim porównać mogę...
W ten sposób przez czas jakiś jeszcze rozmawiali o malarzach włoskich z epoki poprzedzającej Rafaela i o nowożytnych ich naśladowcach, czasem sprzeczając się z lekka, częściej entuzyazmując się wspólnie, aż zgodzili się na jedno zdanie, mianowicie, że najwyższym, nie dającym się z nikim z pomiędzy współczesnych porównać mistrzem malarstwa jest Anglik, Dante Gabryel Rossetti, a szkoła nazarejczyków niemieckich, do której należeli Overbeck, Steinle, Führich i inni, pomimo pewnych swych nierówności i słabości, jest jedna cała czystem Quatrocento.
— Tak, Quatrocento — zakończył baron — kto wie nawet, czy nie czystsze, doskonalsze Quatrocento, niż u Rossetti’ego i Morris’a...
Kranicki słuchał, odzywał się rzadko, i coś w nim płakać zaczynało. On także kochał sztukę, ale teraz jakże daleki był od tych najwyższych jej wymyślności! ileżby dał za to, aby ces chers enfants, ces nobles coeurs, pomówiły z nim o czemś innem, bliższem! Po chwili, z uśmiechem, na który zdobywał się z trudnością, zagadnął:
— Więc już posiadacie początki tego złotego runa de cette toison d’or, które macie uwieźć za morza?...
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się baron — złote runo! wybornie powiedziane! Istotnie, strzyżemy barany, albo, si vous voulez, pastuszków... Bo nie może pan sobie wyobrazić, jaki w tym kraju panuje pod tym względem reumatyzm myśli. Nikt nie zna ceny rzeczy posiadanych, nikt nie wie, co posiada... Żadnych pojęć ani wiadomości estetycznych... W tym objeździe okolicy, który uczyniłem, doświadczałem wrażenia, że podróżuję po starożytnej Scytyi. Wszystko to są krewni, albo dawni sąsiedzi moich rodziców, witali mię z otwartemi ramionami. Pocałunki ze śliną i zrazy zawijane z kaszą! Pokoje pełne progenitury, o którą jest obawa, aby nie wytworzyła klasy sans-culotte’ów. Rodziców można już prawie nazwać sans-chemise’ami. Stąd prawdziwa furya spieniężania wszystkiego za byle co. Propozycya moja wyciskała im z oczu łzy wdzięczności. Widzieli we mnie zbawcę. Gdybym chciał, mógłbym zdobyć sławę patryoty, niosącego ratunek rodakom. Ale to są malowane garnki. Nie jestem człowiekiem dla oblepiania etykietami. Kupuję tanio, aby sprzedawać drogo, voiçi mon jeu... A choć im to mówiłem, jeszcze mnie całowali. Byłem patyną dla ich ust, cierpiących na przednówkowe głody. Otwierali przedemną stare szafy i lamusy, jeden nawet otworzył kaplicę, w której znalazłem niesłychanie dawne materye kościelne. Jedną z nich podejrzywam, że pochodzi z fabryk flandryjskich i sięga czasów Roberta Pobożnego. Zupełnie taką samą widziałem w muzeum w Cluny. Zresztą, kilka obrazów, kilka pasów i makat, trochę starej broni, która Johanemu drezdeńskiemu bardzoby się przydała, voiçi mon butin. Tu odkryliśmy już jednego Overbecka i jednego Steinlego, a Maryan w czasie nieobecności mojej znalazł gdzieś nieprawdopodobnie starą porcelanę saską, w stanie zachowania wcale dobrym... Ale to tylko początek. Il y en aura des ces choses całe żniwo, une moisson!
Une toison d’or! — szepnął Kranicki.
Robiło mu się coraz smutniej i w prawym boku czuł ból prawie nieznośny. Ton, którym baron opowiadał o swojej wycieczce do rodzinnej okolicy, sprawiał mu przykrość niemal instynktowną. Czuł coś nielitościwego w sposobie mówienia o wiejskich progeniturach i sans-chemise’ach, coś także niesmacznego w tej odkrytej grze, która się nazywała: kupuję tanio, sprzedaję drogo. Ale nie wzniecał sprzeczki. Na Marysia patrzał. Czyżby i on? Po chwili zapytał znowu:
— Więc ten amerykański projekt skrystalizował się już zupełnie? stał się postanowieniem? Więc naprawdę wyjeżdżacie do Ameryki?
— Tak dalece się skrystalizował — odpowiedział Maryan — że ja wyjeżdżam nie później, niż jutro. Emil jeszcze zostaje na kilka miesięcy; ja w celu zapoznania się z ludźmi i terenem, wyjeżdżam jutro.
Kranicki wyprostował się i przez chwilę ze wzrokiem nieruchomym siedział niemy. Potem powtórzył:
— Jutro!
— Nieodwołalnie — potwierdził Maryan, i kiedy baron po długiej przechadzce usiadł, on wstał i z kolei po saloniku przechadzać się zaczął, mówiąc, że dlatego właśnie dziś tu przyszedł, aby z Kranickim się pożegnać.
— Nie mógłbym pojechać bez pożegnania się z tobą, mon bon vieux.
Byłby może nie wyjechał jeszcze tak prędko, gdyby nie kilka okoliczności, które mu życie niemożliwem uczyniły. Jedną z nich było to, że przed tygodniem ojciec cofnął mu wypłacaną dotychczas pensyę. Właśnie przed tygodniem przyszedł jakiś termin, i z rozporządzenia zwierzchnika, kasa odmówiła wypłaty.
Opowiadając o tem, Maryan zarumienił się, żyła na czole nabrzmiała mu, jak sina pręga, oczy silnie rozbłysły. Czuł się aż we wnętrznościach serca obrażonym ostatnią rozmową, którą stoczył z ojcem, krótką, ale stanowczą. Opowiedział ją Kranickiemu. Z opowiadania można się było domyślić, że Alojzy Darwid zrazu okazywał skłonność do złagodzenia wymagań swych względem syna, ale potem przemogły w nim despotyczne przyzwyczajenia i praktyczne względy. Wymagał nieodwołalnie, aby Maryan rozpoczął w jednej z należących do niego fabryk szkołę powściągliwości, karności i pracy.
— Dwie indywidualności nasze — mówił Maryan — uderzyły o siebie i odskoczyły — w stanie nienaruszalności kompletnej. Najmniejszej szczerby ani u niego, ani u mnie. Wole nasze pozostały nienaruszone. Zresztą, to człowiek z wielkę wolą. Zdawało się z początku, że śmierć tej biednej małej przygniotła go, ale wyprostował się prędko i teraz znowu wyprawia prawdziwe orgie swojej żelaznej pracy. Podziwiam w nim tę całkowitość woli i przyznaję, że jest ona siłą pierwszorzędną, ale nie myślę wyrzekać się swojej indywidualności dlatego, że ojciec mój, przy wszystkich swych niezaprzeczonych przymiotach, posiada głowę źle wywentylowaną. Możeby kto z pradziadków powiedział, że gdy jedno z dzieci oddało się na żer glistom, drugie powinno oddać się na zgruchotanie ojcowskiemu wozowi. Ale ja nie jestem swoim pradziadkiem i wiem, że wszelkie oddawanie się na męki Pawłów dla pocieszenia Gawłów — to malowany garnek!
— Cerowana szkarpetka! — uzupełnił baron.
A druga przyczyna, dla której Maryan musiał niezwłocznie to miasto opuszczać, były wrażenia, sprowadzone przez śmierć tej biednej małej. Nie przypuszczał nawet, aby pracowało w nim jeszcze tyle instynktów atawistycznych. Jest człowiekiem nowym, ale doświadcza teraz stanów duszy pradziadowskich, które sprawiają, że jak Hjalmar Maeterlincka, chciałby garściami ziemi rzucać na nocne puszczyki. Śmierć tej małej i wszystko co dzieje się i staje w domu, czyni mu duszę bladą od niemocy. Zrozumiał teraz wyrażenie Maeterlincka: »wejść w smutek po same oczy«. Kiedy ten Intruz, wiecznie koszący trawę za oknami życia, przyszedł po małą, w myśli miał nieustanne pytanie: »Dlaczego gasną lampy?« Teraz, tak jak Hjalmar w księżniczce Malenie, czuje co chwila potrzebę zawołania: »Ktoś tu płacze koło nas!« Miewa chwile, w której napada go taka impotencya nerwowa, że nie czuje się zdolnym do poruszenia palcem, albo mrugnięcia powieką. Stanowi temu towarzyszy doskonałe zrozumienie, że wszystkie te familijno-sentymentalne rozczulania się — to malowane garnki, bo wiadomo przecież, że na świecie umiera mnóstwo dziewcząt, że każde życie to wrota, przed któremi stoją grabarze, i że niema w tem najmniejszej przyczyny, aby ci, pod których oknami Intruz jeszcze trawy nie kosi dostawali duszy bladej i chorej. I właśnie ta nowa wiedza, którą posiada, wytwarza z uczuciami, płynącemi od pradziadowskiej przeszłości, dysonans, który najgłośniej zgrzyta.
Musi uciekać od puszczyków i lamp gasnących, od impotencyi nerwowej i spleenu duszy, musi uciekać w świat po nowe horyzonty i zetknięcia... vers les contacts nouveaux... ustami z usty, de muqueuse à muqueuse z przestrzenią, po której pływają światy nowe i od pięćdziesięciu plam przeszłości wolne!
Skończył i usiadł. Kranicki miał łzy w oczach i po dość długiej chwili milczenia wymówił:
— Więc wyjeżdżasz!
A potem, wahającym się głosem zapytał:
— Powiedziałeś: »to, co dzieje się i staje w domu«. Cóż się tam dzieje i staje?
Ale na to baron z powiększonymi na policzkach rumieńcami odpowiedział:
Comment? Nie wie pan o tem? Pani Darwidowa i panna Irena wyjeżdżają w tych dniach — na rekolekcye!
— Do Krynicznej — uzupełnił wiadomość Maryan. — Ojciec uczynił Irenę właścicielką Krynicznej, i w tych dniach tam wyjeżdżają.
Kranicki, bardzo pobladły i tylko z wielkiemi plamami czerwonemi nad oczyma, patrząc na barona, zaczął:
— Więc...
— Więc — szybko podjął baron — pomiędzy mną a panną Ireną wszystko skończone. Cieszę się z tego, bo jakżeby mój zgrzyt i idylla panny Ireny pogodzić się mogły? Byłby to, jak w cieplarniach Maeterlincka, zapach eteru w dzień słoneczny. Naturalnie, że ja reprezentuję eter, a panna Irena dzień słoneczny.
Uśmiech, z którym mówił, stawał się coraz więcej drwiący i zły.
— Nie wiem tylko, jak się udadzą — rekolekcye. Bo pomimo idylli, panna Irena ma w sobie wiele, bardzo wiele tego krzyku życia, tego ładnego popędu do... jak pisał Ruysbroock, do amour jouissant, do rozkoszujących się wrażeń, a z takiem usposobieniem, ile znam się na tem, trudno poprzestać na widoku kochających się za oknami wróblów...
Tréve des mechancetés, Emil! — przerwał Maryan; — nie jesteś zagrożony losem Wertera z powodu zerwania z tobą mojej siostry...
Oh, que non! — zaśmiał się baron.
A Maryan żywo dokończył:
— I powinieneś nawet ofiarować jej ten malowany garnek, który nazywa się wdzięcznością, za to, że nie zamknęła tobie drogi do jakiejś Jankesówny, po wiele razy milionowej. Ameryka posiada mężów »żelaznej pracy«, którzy mają córki daleko jeszcze bogatsze od córek... ah, hélas! od jedynej już córki mego ojca...
— Może! może! — zgodził się baron; — u córek najbogatszych ojców amerykańskich tytuły europejskie popłacają bardzo. Może na sposób taki, albo inny uczynię... albo na oba sposoby uczynię fortunę kolosalną. Owszem... bogactwo to wrota, przed któremi stoją heroldowie życia... Nie jestem człowiekiem, oblepiającym się etykietami. Wyznaję, że nęci mię ta perspektywa. To, co posiadam, jest drobną okruchą dla mego głodu życia. Wyjadę żądny nowych dreszczów i wielkich zysków... âpre à l’amour jouissant et au gain — aussi!
Po minucie milczenia Kranicki szepnął:
— Wyjeżdżają!
A potem, przesuwając spojrzenia po twarzach dwu młodych przyjaciół, rzekł jeszcze:
— Więc wyjeżdżacie!
— Tak — podchwycił baron — i z tego powodu mamy do uczenienia panu pewną propozycyę. Może pan przyjmie na siebie obowiązki jednego z naszych agentów...
Przedstawił szczegółowo plan przedsięwzięcia swego i czynności, które spełniać w niem będą agenci, po całym kraju rozrzuceni w celu poszukiwań i zakupów.
— Potrzebujemy ludzi estetycznie i towarzysko wykształconych, a o takich tutaj trudno, trudno... W tym kraju, jałowość panuje na całym obszarze szarej masy mózgowej... c’est la stérilité du grand territoire de la substance grise... Jeżeli pan życzy sobie...
Kranicki milczał. Niedawno jeszcze życzyłby może i tego, i czegokolwiek, co uczepićby go mogło do życia i ludzi. Ale teraz... w czasie tej rozmowy z dwoma przyjaciółmi, opanowywał go niesmak coraz większy. Sarkazm barona o sans-chemise’ach, »którzy go jak patynę całowali ustami, cierpiącemi od przednówkowych głodów«, świdrował mu serce w sposób przykry. Po myśli kręciły się słowa: »wyjazdy, śmierci!« i przed wyobraźnią stawała wizya jakiegoś rozlatującego się we wszystkie strony stada ptaków. Tanio kupować, drogo sprzedawać! Une vilenie! Przytem czuł, że bóle jego wątrobiane i sercowe stają się coraz wyraźniejsze, i opanowywało go uczucie niemocy. Po chwili namysłu rzekł:
— Nie, moi drodzy; zdaje mi się, że nie będę mógł oddać się na usługi wasze. Chory jestem i prędko starzeję... Je me fais vieux.. Przytem muszę, mes chers, powiedzieć wam otwarcie...
Zawahał się i wziął ze stołu swoją złotą papierośnicę, którą był przed gośćmi otworzył. Chwilę namyślał się, potem dokończył:
— Że wasze przedsiębiorstwo ma strony, które trochę rażą... qui blessent un peu, moje uczucia delikatności. Będzie to zawsze kupczenie... w świątyni, nawet, si vous voulez, w świątyniach, bo sztuka jest świątynią i ojczyzna także... Jesteście zbyt rozumni, abym potrzebował wam to tłómaczyć. Osamotnienie, w którem pozostanę bez was, przeraża mię i boli... tak, boli, ale muszę powiedzieć, że w tym wypadku nie będę z wami, mes chers, non, décidement, je ne serai pas de votre bord!
Z natury nie lubił sprzeczek i z wielu przyczyn był do nich nieprzyzwyczajony, więc zaczynał mówić z wahaniem i przykrością. Ale potem oparł plecy o poręcz kanapy i z głową nieco podniesioną, z okręcającą się w palcach złotą papierośnicą, miał pozór wielkiego pana, szczególnie w porównaniu z baronem, który zawsze przypominał trochę sposobiącego się do ukąszenia kogoś komara. I teraz także z drwiącym uśmiechem zaczął:
— Jest pan zawsze pomalowany na kolor świętej pamięci poezyi romantycznej. Gdy pan mówił, zdawało mi się, że słyszę »pocztyliona, grającego pod oknami nieuleczalnie chorych« i...
Ale Maryan, powstając z krzesła, przerwał:
— Co do mnie, szanuję każdą indywidualność; skoro u kochanego pana Artura ona w ten sposób się rozwinęła, nie mamy prawa na nią nastawać ani naleganiem, ani wyśmiewaniem. Śmieszność zresztą niczego nie dowodzi. »Jesteś śmieszny« — to żaden argument. Mogę być śmiesznym dla kogoś, a dla samego siebie mieć racyę. Ale teraz już trêve des discussions. Przypominam ci, Emilu, naszą porcelanę...
— A tak, tak! — zgodził się baron i powstał także. — Musimy kochanego pana pożegnać...
W tej chwili, z drzwi sypialni weszła Klemensowa z wielką tacą w obu rękach. Skoro już dogadzała ulubieńcowi, chciała to uczynić jak najlepiej. Więc na głowie miała biały jak śnieg czepek, na nogach nie miała klapiących kaloszy, i chustkę kraciastą porządnie, nawet z pewną elegancyą, na piersi skrzyżowała. Na tacy znajdowały się kieliszki, butelka z likierem, pasztet i trzy filiżanki, z których ulatywała wyborna woń kawy. Wszystko to umieściła na stole przed kanapą i z okiem chmurnem, ale krokiem spokojnym, salonik opuściła.
Kranicki zerwał się z kanapy.
— Moi najdrożsi, proszę was... kieliszek likieru, tego, który lubisz, baronie... trochę pasztetu, Marysiu...
Ale oni jednocześnie sięgnęli po zegarki.
— Nie, nie — zaczął bronić się baron — mamy już tylko trzy minuty.
— Byliśmy na śniadaniu u Borela, który, jak się wyraża mój ojciec, sprawia nam lukulusowe uczty...
Kranicki zapraszać nie przestawał. Jakieś szlacheckie przyzwyczajenia, czy instynkty zapalały mu oczy i wprawiały ramiona w gesty zapraszające. Ale oni upierali się. Za pięć minut musieli już znajdować się w nędznym z pozoru sklepiku antykwarskim, w którym Maryan wynalazł tę zadziwiającą porcelanę... Baron podając Kranickiemu rękę na pożegnanie, mówił:
— My się jeszcze zobaczymy... Pan mię odwiedzi. Nie wyjadę prędzej, niż za kilka tygodni... A o tej porcelanie wątpię, aby jak Maryan utrzymuje pochodziła z Miśnii. W którym to roku powstała fabryka w Misuli?
— W 1709-ym — odpowiedział Maryan i do Kranickiego mówił: — Adieu, mon bon, adieu, porte-toi bien i napisz tam kiedy do mnie. Adres znajdziesz u Emila...
Zwracał się ku drzwiom, ale Kranicki przytrzymał go za rękę i patrzał mu w twarz oczyma, które mgłą zachodziły.
— Więc tak! więc tak! na długo! Może na zawsze!
Bon! bon! otóż i rozczulasz się... — zaczął Maryan, ale urwał, i po jego różowej twarzy przesunął się także cień rozczulenia.
— No, mon brave, uściśnij mię!
A gdy Kranicki długo trzymał go w objęciu, mówił:
— La! La! daj pokój żalom! Już jakiś przedwieczny poeta napisał, że człowiek to cień, któremu śnią się cienie. Śniliśmy się sobie, mon bon! Jedyne lekarstwo: żartować ze wszystkiego i — vouge la galère!
I z temi słowami wszedł do przedpokoju, a gdy wkładał paltot, baron mówił:
— Nie, to nie może pochodzić z Miśnii, ani być z 1709-go roku. To znacznie mniej stare. To pochodzi z fabryki ilmenauskiej...
— Jakto? Czemuż już lepiej nie powiesz, że z frankentalskiej?
Baron, oglądając się za swoją laską, zauważył:
— Jest na tak dawną datę zbyt gładką i połyskującą...
Maryan z ręką na klamce odpowiedział:
— Polerowana agatem...
I wyszedł. Baron zaś, próg przestępując, zaczął:
— A co do tych czerwono-brunatnych biskwitów...
Drzwi się zamknęły, głosy umilkły. Kranicki, dość długo jeszcze stał w przedpokoju, aż zwrócił się ku salonikowi, szepcząc:
— »Polerowana agatem...« »Biskwity...« i koniec!
W kilka minut potem, w tureckim szlafroku z połataną podszewką i wystrzępionymi rękawami, leżał na szezlongu, naprzeciw kolekcyi fajek, i w głębokiem zamyśleniu złotą papierośnicę w palcach okręcał. Daremnie Klemensowa namawiała go, aby zjadł trochę »arabskiego« pasztetu i wypił kieliszek likieru; próbował, ale nic przełknąć nie mógł. Gardło miał ściśnięte żalem, tonął we wspomnieniach. Zupełnie dotykalnie czuł owiewający go podmuch zimnego wiatru. W sposób ten dmuchał na niego czas — psotnik straszny, który zawsze dokoła krążył, różne figle płatając, ale w którego oblicze on nigdy uważnie nie spoglądał. Niekiedy przybywały mu razem z tym figlarzem smutki i żale, lecz przemijające, nie takie, które spadają w głąb serca, lecz takie, które ślizgają się po jego powierzchni. Zasmucił się, pożałował kogoś lub czegoś i szedł dalej swoim sprężystym, zlekka kołyszącym się krokiem, ze swoją długotrwałą młodością, z nudą modnej piosnki lub czułym uśmiechem na ustach, lekko, wesoło, w wiecznej gonitwie za miłymi drobiazgami życia. W tej chwili, po raz pierwszy twarzą w twarz przypatrywał się czasowi. Płynęła przed nim jakaś nieskończona fala, rozwierała się niezgłębiona otchłań. Fala unosiła, otchłań pożerała ludzi, domy, stosunki, uczucia, i nieustającym szmerem płynęło od nich jedno tylko słowo: »Przeminęło! przeminęło! przeminęło!« To, co skończyło się dziś, wywoływało z pamięci wszystkie rzeczy skończone. Było to coś nakształt wielkiego grobu, a raczej katakumby, złożonej z mnóstwa grobów, przez których otwory widać było pomarłe, nietylko przez śmierć, lecz także przez rozłączenie, oddalenie, zapomnienie, pomarłe twarze niegdyś drogie, uwiędłe chwile miłe, w proch upadłe fragmenty życia. Przed katakumbą stał czas, i z policzkami szydersko wydętymi, dmuchał na człowieka wspominającego powiewem zimnym, grobowym.
Kranicki szczelniej owinął się w poły szlafroka, głowę tak nizko zwiesił, że widać było bielejącą u jej wierzchołka łysinę, dolna warga w dół mu opadła, czerwone pręgi stały nad czarnemi brwiami. Klemensowa stanęła we drzwiach kuchni.
— Będziesz teraz jadł obiad? — zapytała.
Nie odpowiedział. Odeszła, ale w pół godziny potem powróciła, niosąc filiżankę czarnej kawy.
— Wypij — rzekła — może poweselejesz. A ja tymczasem będę nowiny o Lipowej opowiadała.
Przysunęła do szezlonga taburet, usiadła i z rękoma na kolanach, z niezmiernem skupieniem w wyrazie bystrych i błyszczących, oczu, powtarzać zaczęła treść listu, świeżo otrzymanego od dzierżawcy Lipowej, jej chrzestnego syna. Pisał, że dom mieszkalny wyporządził; sam mieszka w oficynie, a dom wyporządził czyściuteńko, jak na przybycie dziedzica. Meble te same, co u nieboszczki pani były, całe jeszcze i ładne, choć stare, bo wyreperowane, wyczyszczone. Ogród większy, niż był, bo drzew owocowych dużo przybyło, pasieka świeżo założona pięknie idzie. Cicho tam, spokojnie, latem zielono, w zimie biało, nie taki, jak w tym mieście przeklętem ścisk, krzyk...
Zaśmiała się.
— I Berka Szyldmana tam niema!
A potem mówiła jeszcze:
— O długi bądź spokojny. Sprzedasz swoje amory i fajki, a jeżeli nie wystarczy, ja wszystko swoje oddam. Wszystko, co mam, oddam, a z piekła tego ciebie wyciągnę. Awantura arabska! Toż jak dłużej tak potrwa, zdrowie do reszty stracisz, długów więcej uzbierasz i umrzesz — w szpitalu. Julek, czy ty słuchasz tego, co mówię, albo nie? Dlaczego nie odpowiadasz?
A ponieważ i teraz jeszcze nie odpowiadał, mówiła dalej:
— A pamiętasz ty ten gaik lipowy, co tuż za dziedzińcem stał?... Stoi i teraz. Stefan nie zniszczył go, broń Boże! A pamiętasz, jak ładnie spuszcza się za ten gaik słoneczko, kiedy zachodzi?
I teraz kędyś na świecie zachodziło słońce; w pokoju zaczynało ciemnieć. W zaczynającej się, lekkiej jeszcze ciemności, Klemensowa mówiła:
— A pamiętasz ty, jakie tam wieczory ciche... ciche?... Latem słowiczki śpiewają, jesienią fujarki grają, zimową porą wiatry Boskie za ścianami latają i szumią... Ale zawsze cicho, bezpiecznie i... poczciwie.




IV.

To, co Maryan mówił Kranickiemu o ojcu swym, było prawdą. Aloizy Darwid wyprawiał teraz prawdziwe orgie pracy. Uginali się pod nią i oddech tracili pomocnicy i wspólnicy; on więcej niż kiedykolwiek wydawał się niezmordowanym. Narady, posiedzenia, rachunki, bilanse, korespondencye, porozumiewania się z organami władzy, finansowości i przemysłu, banki, biura, giełda, targi publiczne i t. d., i t. d. W tem wszystkiem zaś ład, kolejność, punktualność, logiczność, nadające biegowi tych olbrzymich interesów pozór machiny z mnóstwem kół, poruszanych siłą żywiołową i nieprzezwyciężoną. Dla tych nawet, którzy najdawniej i najbliżej go znali, Darwid stawał się teraz niespodzianką: przerastał sam siebie. Coraz więcej było takich, którzy zaczęli spoglądać na niego jak na rzadki fenomen natury. Skąd człowiek czerpie tak nadzwyczajne siły fizyczne i umysłowe? Od południa, aż do bardzo późnych godzin popółnocnych nieustannie czynny. Kiedy ma czas spać i odpoczywać? Do czego dojść zamierza? Do czego dojdzie? Ostatnie to pytanie nasuwało wyobraźniom jakieś szczyty pieniężnej potęgi, która w dziejach tego kraju po raz pierwszy może wzbić się miała do tak zawrotnej wysokości. Olbrzym rozumu i energii. Niektórzy mówili: nadczłowiek!
Ale w ogromnej liczbie ludzi połączonych z Darwidem siecią stosunków najrozmaitszych, byli i tacy, którym wydawał się on w tej chwili zagadką ciekawą, wyobrażającą jakąś walkę zażartą, której pobudki spoczywały na tajemniczem dnie jego istoty. To rzucenie się z większym niż kiedykolwiek gwałtem w wir zajęć i interesów, to do ostatecznych granic możliwości wytężanie ku jednemu celowi energii i myśli wydawało się teraz oczom przenikliwym nie tyle już żądzą zdobyczy i zysków, ile walką zażartą z czemś niewidzialnem i niewiadomem prowadzoną. Wydawało się niektórym, że w tej chwili swego życia Darwid podobny jest do kogoś, kto z całej siły i na oślep biegnie przed siebie, bo czuje, że gdy zatrzyma się, coś potężnego za kark go pochwyci. Inni powiadali, że przypomina człowieka, któremu wypadkiem wlazł do ucha nieustannie brzęczący owad i który chroni się do fabryki pełnej łoskotów, mogących to ciche, jednak nieznośne, brzęczenie zagłuszyć.
Prawdą było to, że Darwid budował w tej chwili z żelaznej pracy ścianę pomiędzy sobą a tą olbrzymką, którą po raz pierwszy w życiu ujrzał twarzą w twarz, bardzo zblizka. Rzecz prosta, że nie tylko o istnieniu jej, lecz i o tem, że nic w świecie nie jest od niej pospolitszem, wiedział zawsze, lecz świadomość ta znajdowała się u niego w stanie martwym, w postaci czegoś oderwanego od codziennej treści życia i nad czem rozmyślać nigdy nie wypadła potrzeba żadna. Ktoś, jakiś znajomy, współtowarzysz zabawy znany albo nieznany potentat świata, umarł; cóż? szkoda go! lub: mniejsza o to! Zastanówmy się, jaki wpływ zniknięcie człowieka tego wywrzeć może na pewną sferę czynności ludzkich, na bieg takich, lub innych stosunków i interesów! Potem, życie jak wartki potok rwie żyjących naprzód, naprzód, a za nimi coraz dalej pozostaje mglista kraina, którą napełniają znikli i zapomniani. Któż kiedy myśli o niej i wpatruje się w oblicze królującej nad nią olbrzymki? Księża, dewotki, może jeszcze niekiedy poeci, albo ludzie płynący po strudze życia leniwej i smutnej. Darwid nigdy nie miał na to czasu. Potok, który go niósł, był rwący, szumiący, błyszczący i niespokojny.
Więc wszystkie góry, usypywane ze złota, z rozumu i z energii, przeskoczyła i — przyszła! Myślał o tem w tej chwili, gdy Kranicki zobaczył go stojącego u ściany i wtłaczającego się w jej śnieżyste puchy, tak, jak przelękniony owad wtłacza się w szczelinę. Była to szczelina jeszcze jednej góry, którą usypał ze złota. W tem wielkiem mieście z podziwem opowiadano o bajecznej prawie kosztowności tego ostatniego pokoju małej milionerki. Mógł uczynić to i daleko więcej jeszcze. Cóż z tego? Zmógł w życiu swem niezmiernie wiele i mógł teraz bardzo wiele. Cóż z tego? skoro przyszło coś, czego zmódz nie mógł, przeciw czemu nic nie mógł i co ugodziło w niego podwójnie — w serce bólem, a w głowę myślą: cóż z potęgi, która nie może osłonić przed bólem? I nic to jeszcze, że przed bólem, bo z nim mocować się można, ale przed zniszczeniem! To, na co tak zblizka teraz patrzał, było nagłem i nieubłaganem zniszczeniem życia w całej pełni i z wielkim wdziękiem rozkwitłego. Coś z powietrza, z przestrzeni, z za granic dostępnych ludzkim zmysłem nadleciało i zdeptało to świeże, śliczne życie. Moc nieprzezwyciężona, której niepodobna przekupić pieniędzmi, ani przekonać rozumem, ani zwalczyć energią. Moc tajemnicza, z początkiem i celem niewiadomym, przylatująca na skrzydłach cichych i zmiatająca z ziemi wszystko, co tylko zmieść chce, bez możności oporu i ratunku. Zdawało mu się, że ponury szum jakichś olbrzymich skrzydeł od brzegu do brzegu wypełnia ten śnieżny pokój umarłej i po raz pierwszy w życiu doświadczył uczucia rzeczy nadzmysłowych i nadludzkich. W pierś, która oddychała dumą, w głowę, której jedyną wiarą była moc rozumu i tego, co zdobyć jest zdolny, uderzyła tajemnica niepojęta i po raz pierwszy wznieciła w nim uczucie niezmiernej małości własnej. Uczuł się tak małym, jak małą czuć się musi glista ziemska, gdy na trawy, po których pełza, spadnie cień zlatującego od błękitów sępa i jak glista w szczelinę kamienia, cofał się i zanurzał w okrywające ścianę śnieżyste puchy krep i muślinów. Uczuł się też tak słabym, jak gdyby nie był mężem silnej woli i sławionych czynów, lecz niemowlęciem, którego drobna ręka nie może odepchnąć stojącego przed niem stracha. Z plecami i połową głowy zanurzonemi w śnieżystych puchach, ze wzrokiem wlepionym w wynurzającą się z białych kwiatów twarz uśpionej Kary, w myśli mówił do niej: «Nic nie mogę uczynić dla ciebie, maleńka! Wiele, prawie wszystko mogę, ale dla ciebie nic nie mogę!» Wątłe, szarawe mgiełki dymu unosiły się nad jej uśpioną twarzą i przez niewidzialne ruchy powietrza przędzione, powiewnemi nićmi rozciągały się od niej ku niemu... W tej właśnie chwili zobaczył wychodzącego z głębi mieszkania i klękającego u stopni, okrytych kwiatami, Kranickiego. Zobaczył, poznał i nie doświadczył żadnego z tych wzruszeń, które obudzało w nim przedtem samo imię tego człowieka. Czemże były ludzkie gniewy, nienawiści, niezgody, wobec tego czegoś niezmiernego, na co w tej chwili twarzą w twarz spoglądał? Czemże ten człowiek, przedtem nienawistny, mógł być mu w chwili, gdy mówił: «Nie wiem, nie rozumiem, pojąć tego niepodobna, a przecież jest tak, że ja, ja, dla ciebie, maleńka, nic nie mogę!»
Jednak, nie było to odkrycie jedyne, które w momencie tym miał uczynić. Przybyły inne jeszcze. Nigdy nie zdał przed sobą sprawy z ilości godzin, które tam wówczas spędził, ale widział świt, który sinawą podszewkę rozciągnął za okrywającymi okna śnieżnymi fałdami i potem słońce, które nalało je roztopionem złotem, po wiele razy słyszał uderzenia zegarów, z których jeden basowo i zwolna wygłaszał godziny kędyś za nim, a drugi przed nim odpowiadał tamtemu głosem cieńszym i spieszniejszym, aż nagle, za zamkniętemi drzwiami, w jednym z salonów zabrzmiały dźwięki instrumentu muzycznego. Darwid wiedział, co to znaczy: jeszcze jedna góra złota, którą usypał dla «maleńkiej!«
Wiele złota wysypać trzeba było, aby sprowadzić tu te głosy, których chór wzniósł nad umarłą dziewczyną pieśń żalu i modlitwy. Ale nim się to stało, drzwi otworzyły się naoścież i biały pokój umarłej do połowy napełnił się samym szczytem towarzystwa najświetniejszego, jakie znajdowało się w tem mieście. Z oznakami głębokiego uszanowania i współczucia książę Zenon wprowadził Malwinę Darwidową całą we łzach i czarnych krepach. Irena weszła wsparta na ramieniu słynnego z urody młodego księcia, Maryan prowadził księżniczkę; dalej gwiazdy trzech potencyi: rodu, pieniędzy i sławy. Nie było tego bardzo wiele, bo szczyty zawsze bywają wązkie, jednak powstał lekki rumor podawanych i przesuwanych krzeseł, szmer szeptów, chrzęsty jedwabi.
Czarne jedwabie, koronki i krepy, czarne i z bielą olśniewającą zmieszane ubrania mężczyzn, ręce smutnie na kolanach splecione, albo z powagą skrzyżowane u piersi, twarze zamyślone, milczenie uroczyste. Wśród milczenia, w salonie przyległym, wzniosła się wielka pieśń pogrzebowa, z towarzyszeniem instrumentu muzycznego, wykonywana przez chór artystów, w tem mieście najznakomitszych. Uroczystość żałobna, ale zarazem wielkoświatowa, niezwykłością swoją obudzająca podziw dla tego, który hołd tak wspaniały składał u stóp zmarłego dziecka. Z góry złotej wytrysnął zdrój muzyki czarującej, na którym dziecię to odpływało za granicę — ziemskiego świata.
Darwid nie powitał wchodzących, może po raz pierwszy w życiu nie uczynił zadość wymaganiom przepisów towarzyskich; oni także, szanując usposobienie, które w nim odgadywali, nie mącili go niczem. Pozostał jak był, plecami oparty o ścianę i zdala podobny do sylwetki, ciemno na jej tle zarysowanej. Patrzał na świetne grono, z którem rozdzielała go połowa salonu i doświadczał uczucia, że rozdziela go z nim przestrzeń tak wielka, jakby wszyscy ci ludzie znajdowali się na jednym końcu świata, a on na drugim. Cienie, których imiona znał, ale którym do niego nie było nic, ani jemu do nich. Mogli istnieć, mogli nie istnieć, jemu to było wszystko jedno. Po co tu przyszli? Po co są? Mniejsza o to, wie tylko, że nie są dla niego, tak jak on nie jest dla nich. Uderzyło weń uczucie rozległej pustki, oddzielającej go od ludzi. Było to coś nakształt przestrzeni okiem nieścignionej, z dwiema krawędziami, z których na jednej znajdował się on, a na drugiej oni. On osobno, oni osobno.
Śpiew chóralny wzbierał w potęgę, grzmiał, lub opadając pozwalał głosom solowym rozlewać po przestrzeni nuty dźwięczne i przeczyste. Niewidzialne ruchy powietrza lekkiemi drgnieniami przebiegały po krepach i niezmierną liczbę świateł wprawiały w migotanie chwiejących się płomyków. Darwid nie wsłuchiwał się w muzykę; nie miał nigdy czasu stać się jej znawcą i miłośnikiem, jednak czuł, że tony jej wlewają się mu do wnętrza i poruszając jego tajemne warstwy, wprawiają je w ruchy dotąd nieznane. Patrzał na twarz Kary, wynurzającą się z białych kwiatów i myślał, raczej czuł, że gdy tamci zdawali się oddzieleni od niego przestrzenią bezgraniczną, ona była mu bardzo blizką. Ona jedna. «Moja!» — szepnął. Ona jedna. Sam nie wiedział, jak się to z nim właśnie stać mogło, ale myślą kładł na ramieniu swem tę małą głowę w złotych włosach i mówił do niej:
— Uciekajmy, mała! Zapytywałaś mię raz: po co mi ci ludzie? Otóż powiem ci teraz, że na nic zupełnie. Nie chcę ich, są mi obcy, nie obchodzą mię wcale, tyś tylko mi potrzebna, ty jedna, promień słońca taki, jaki raz w podróży dostrzegłem i zapamiętałem, jasny i ciepły. Ty jedna, moja! Chodźmy, uciekajmy razem od wszystkiego i wszystkich, bo wszystko i wszyscy na nic nam, obcy, dalecy.
Tu przypomniał sobie, że nigdzie i nigdy nie będzie mógł z nią pójść, ani uciec. Był częściowym posiadaczem kilku dróg żelaznych, miał możność wynajęcia dla siebie samego mnóstwa pociągów, przebiegających te drogi; kędyś na Wschodzie, po olbrzymiej rzece, w kłębach pary pływały statki jego własne; w tej stolicy i w tamtej i w owem jeszcze mieście wielkiem roje ludzi zamieszkiwały jego własne, duże domy — jednak, tej uśpionej dziewczyny, ani lądem, ani wodą, ani do miasta, ani do domu żadnego uwieźć nie mógł. Do wzniesionych ku niej oczu nabiegać mu zaczęła gryząca wilgoć i skupiała się w krople, których kilka pociekło na policzki, drganiami skóry we wszystkich kierunkach wstrząsane.
Ale jednocześnie na usta mu wybiegł ten uśmiech, o którym mówiono, że był najeżony szpilkami.
— Cóż to? Egzaltacya!
Odkrył w sobie egzaltacyę. Przed kilku dniami, jeszcze nawet przed tą jedną nocą, byłby śmiał się z przypuszczenia, że ona w nim zaćmić może jasność wzroku i rozsądku. Pomyślał, że jednak człowiek bywa czasem sam dla siebie najdziwniejszą z niespodzianek. Pod wpływami rozmaitymi budzą się w nim kreacye natury, od których podejrzewania w sobie jest najdalszym. Odkrył teraz w sobie rzecz najniespodziewańszą: egzaltacyę. Przyzwyczajenia całego życia i to, co przez całe życie poczytywał za niezachwiane przekonania swoje, powstało w nim z głośnym nad samym sobą śmiechem. Czy jak poeta zacznie pisać treny po umarłem dziecku? albo jak mnich odda się rozmyślaniom o śmierci? Nędza! Już i dawniej słowo to nieraz przychodziło mu do głowy; w tej chwili tylko rozpiera się w niej szeroko. Pomimo to, on egzaltacyi pobić się nie da. Trzeba wyprostować się i trzeźwo na rzeczy patrzeć.
Wyprostował się, oderwał plecy od ściany, siłą woli uspokoił twarz i spojrzenie, na usta sprowadził uśmiech uprzejmy i postąpił ku gościom. Śpiewy właśnie w tej chwili umilkły, więc zaczął gościom podawać rękę z powitaniem bardzo grzecznem, z nielicznemi lecz płynnemi słowami podziękowania. Był to początek jednego z tych Heraklesowych bojów, któremu podobnych stoczył w przeszłości swojej wiele. Ten za ciąg dalszy miał tę orgię pracy, którą od kilku tygodni wyprawiał i która budził u wszystkich na nią patrzących zdziwienie, albo ciekawość.
Teraz, pomiędzy powrotem z miasta a godziną przyjęć, stał w błękitnym salonie u okna i myślał: jaki to ruch szczególny panował na schodach w chwili, gdy wracając do domu na nie wstępował? Tragarze znosili z nich jakieś sprzęty, którym się nie przypatrywał, lecz zdaje mu się, że były to obrazy i coś innego jeszcze. Czy Maryan dom opuszcza? Być może. Niepodobna przewidzieć, co uczynić jest zdolny ten uparty i zarozumiały chłopak. Ale cokolwiek się stanie, on nie ustąpi i nie pozwoli dalej na ten sposób życia marny, z szalonymi wybrykami, które szalenie kosztują... Zresztą, w ostatnich czasach, wszystko, nie wyłączając Maryana, znacznie mniej niż przedtem obchodzić go zaczęło. Dlaczego? Nie odpowiedział sobie na to pytanie, bo usłyszał za sobą szelest kroków i szept:
— Aloizy!
Obejrzał się. Była to Malwina, ogromnie zmieniona. Pod włosami z surową prostotą uczesanymi, czoło jej przerzynała ciemna pręga głębokiej zmarszczki, kąty bladych ust w dół zwisały, z tyłu głowy ciężki węzeł włosów, niedbale związany, opadał na stanik sukni czarnej, prawie zakonnej. Stała w zapadającym zmierzchu, o kilka kroków za nim. Wymówiła imię jego, lecz nic więcej mówić jeszcze nie mogła. Biała jej ręka, wsparta o mały stolik, drżała; głowę miała schyloną i wznosiła ku niemu oczy przygasłe, ze spojrzeniem ciężko zadumanem i nieśmiałem. Przez chwilę patrzali na siebie milcząc, poczem on zapytał:
— Czem służyć mogę?
Pytanie to brzmiało grzecznie i sucho. Ona, jeszcze po minucie wahania się, czy zbierania na siły, mówić zaczęła:
— Za kilka dni, ja i Irena odjechać stąd mamy. Niepodobna mi uczynić tego bez pomówienia z tobą, Aloizy. Oczekiwałam chwili sposobnej i zobaczywszy cię tu, przyszłam.
Umilkła znowu. Oddychała szybko, była bardzo wzruszona. On, zwrócony do niej profilem, który delikatną i suchą linią rysował się na tle szyby, zasnuwanej zmrokiem, zapytał:
— O co idzie?
Szeptem odpowiedziała:
— Bądź cierpliwy... trudno mi...
I jakby lękając się wyczerpywać tę cierpliwość, o którą prosiła, śpiesznie, więc bezładnie, mówić zaczęła:
— Dotknęło nas wspólne nieszczęście... byłeś, Aloizy, tak nieskończenie dobry dla naszej biednej... gdy odjedziemy z Ireną, zostaniesz tak samotnym... Maryś ma jakieś projekty wyjazdu... więc może... jeżeli to podobna... gdybyś mógł przeszłość zapomnieć... nie wiem zresztą... przebaczyć... gdybyś chciał, ja i Irena zostaniemy...
Mówiąc, ośmielała się nieco; czuć w niej było wewnętrzną pobudkę, która zmuszała ją do mówienia.
— Nie będę usprawiedliwiała się przed tobą, Aloizy, ani zaprzeczać temu, że byłam winna... to tylko powiem, że szczęśliwą nie byłam także, i że wina moja była mi ciężkim bólem. Chciałabym powiedzieć ci, Aloizy, że może i z twojej strony... bo ty mię nie znałeś... to jest znałeś twarz moją, oczy, włosy, dźwięk głosu i podobały się one tobie, dlatego wziąłeś mię za żonę, ale duszy mojej nie znałeś i nie chciałeś być ani powiernikiem jej, ani obrońcą. Była ona nie bez dobrych chęci, nie bez odrobiny serdecznego szczęścia... nędzna dusza kobiety, rozpieszczonej w bogactwie i bezczynności... Wszakże ty sam, Aloizy, z dziewczyny ubogiej, ale z czołem wysoko wzniesionem pracującej, uczynił kobietę, bogatą, bezczynną i... zawsze samotną. Wszakżeś sam chciał, wymagał, abym jak najświetniej przedstawiała w świecie twoje imię, twoją... jak mówiłeś... firmę...
Umilkła, bo oczy jej spotkały się z jego uśmiechem, najeżonym szpilkami.
— Zdaje mi się — rzekł — że w tej scenie tragicznej, którą podoba ci się odegrywać, mnie to przypadła rola charakteru czarnego...
— O, nie! — splatając ręce, zawołała — o nie! nie chciałam oskarżać cię o nic, ani czynić wyrzutów... nie mam prawa... Tylko... myślę, że ponieważ wszyscy na świecie jesteśmy na jakikolwiek sposób winni i życie jest tak smutne i wszystko tak... biedne, więc może najlepiej byłoby przebaczyć sobie nawzajem... ustąpić, wyrzec się... Tak myślę i choć oddawna już duma moja ranioną jest przez to, że używać muszę wszystkiego co twoje, ustąpię i używać będę... choć oddawna już jedynem pragnieniem mojem jest odejść, oddalić się od świata, zapaść na zawsze w jaki kąt samotny...
Głos jej drżał wstrząśnięty łkaniem, ale powściągnęła je i dokończyła:
— Wyrzeknę się tego pragnienia i pozostanę, jeżeli... tylko zechcesz tego, jeżeli możesz... mną nie pogardzać...
Z profilem, rysującym się coraz twardszą linią na tle szyby, coraz od zmroku ciemniejszej, po chwili milczenia odpowiedział:
— Nie mogę. Bardzo mi przykro, ale na bohatera romansu chrześcijańskiego materyałów w sobie nie mam. Posiadasz zupełną swobodę ruchów. Kryniczna jest już własnością twojej córki... Możesz razem z nią »zapaść w ten kąt samotny», w którym miłej zabawy winszować paniom nie będę, albo tu pozostać i żyć jak dotąd, cobym daleko lepiej rozumiał, ale w żadnym wypadku...
Urwał nagle i umilkł.
Odkąd rozmawiał z tą kobietą, miał pod gardłem kłąb wężów, który go dławił, ale jednocześnie w mózgu odzywały się mu jakieś przypomnienia, wołania, jakby echa czegoś dalekiego. Wydobywały się one z rysów tej kobiety, zmienionych, uwiędłych, tych samych jednak, w które niegdyś z rozkoszą zatapiał oczy, z brzmienia jej głosu, które zawsze posiadało dla niego czar niezmierny... Głowa jego, jakby ją z góry coś niewidzialnego pochyliło, prawie nieznacznym ruchem w dół opadła. Przebaczyć? I cóż z tego wyniknie? Idylla? harmonia? powrót na łono rodzinnego szczęścia? Głupstwo!
— To już nigdy stać się nie może. Jedna jest tylko na świecie rzecz niewątpliwa i niezgładzona: fakt. Fakt był i niema takiej potęgi, któraby sprawić mogła, aby nie był. Wszystko inne — egzaltacya! Po chwili milczenia, chłodno i zwolna dokończył:
— W żadnym wypadku, ani uczucia moje, ani stosunki nasze zmianie uledz nie mogą.
Ona silniej rękę o stół oparła i niżej jeszcze pochyliła głowę, w której także błądziły jakieś myśli o powrocie na łono czystej czci niewieściej, przez ekspiacyę, przez uległe poddanie się woli człowieka obrażonego.
— Więc — bardzo cicho zaczęła — nie mogę ci być w niczem pomocną?
Po sekundzie milczenia, odpowiedział:
— Nie.
— Na nic nie potrzebną? — dokończyła pytanie.
Milczał dłużej trochę i powtórzył:
— Nie.
Profilem ku niej zwrócony, patrzał przez szybę na różowy obłok, płynący w zmierzchu nad przeciwległym dachem. Coś mu ten obłok przypominał... coś przypominał! Ona patrzała na niego i po chwili przemówiła jeszcze:
— Córka nasza pisywać będzie do ciebie, Aloizy.
Spiesznie przerwał:
— Córka twoja!...
Zdziwiona zaczęła:
— Irena...
On już wiedział, co mu ten różowy obłok lecący pod zmierzchającym niebem przypominał. Kara!
Odwrócił się twarzą w twarz ku stojącej przed nim kobiecie i powtórzył:
— Irena jest twoją córką... bo cóż znaczą związki krwi, gdyż żadnych innych niema? Ja miałem dziecko jedno, swoje...
W tej chwili zakipiała w nim żądza mszczenia się i druzgotania, więc dokończył:
— I utraciłem je — przez ciebie!
— Przeze mnie?
Pytający wykrzyknik ten był pełen zdumienia.
— Nie wiesz więc o niczem? Utajono to przed tobą? Słuszny wzgląd na delikatne nerwy kobiece! Ale moje męskie, grube nerwy czują potrzebę podzielenia się z twoimi tą wiadomością.
Powoli i dobitnie wymawiając te słowa, które kiedy niekiedy syczały mu na pobladłych wargach, dokończył:
— Twoja córka miała raz ze mną interesującą, bardzo interesującą rozmowę o... wszystkiem, co zaszło, o całej naszej idylii rodzinnej... Dziecko, za jakimś sprzętem ukryte, wysłuchało tej rozmowy — i dostało obłędu umysłowego... o! chwilowego zapewne i któryby przeminął, ale pod jego wpływem wystawiło się na zimne powietrze nocne, aby umrzeć. To zapalenie płuc było komplikowane przez rozstrój psychiczny. Ta śmierć — była samobójstwem.
Ostatnie wyrazy wyszły mu ze ściśniętego gardła szeptem zdławionym, niemniej tak dobitnym, że rozległ się we wszystkich kątach dużego salonu. Ale zagłuszył go przeszywający krzyk kobiecy i szelest osuwającego się na ziemię ciała. To pod Malwiną ugięły się kolana i padając na klęczki, z głową w dłoniach, czołem uderzyła o róg stolika, przy którym stała. W tejże chwili do salonu wbiegła Irena; podobna do jaskółki, lecącej na pomoc swoim małym, ku matce przypadła i obu ramionami złamaną kibić jej otaczając, podniosła ku ojcu twarz, zalaną deszczem łez.
— Nadaremne okrucieństwo, ojcze! — zawołała. — Ach, tak taiłam to przed nią, tak utaić usiłowałam! Nadaremne okrucieństwo! Myślałam, że człowiek tak rozumny, jak ty, ojcze, nic nadaremnie czynić nie może! Jednak, nadaremnie, ojcze, popełniłeś — nikczemność!
Darwid uczynił ruch gwałtowny, ale powściągnął się i znowu twarzą ku oknu zwrócony, słyszał oddalające się kroki dwóch kobiet. Była chwila, sekunda, w której odwrócił głowę i wargi jego poruszyły się, jakby zlecieć z nich miało jakieś słowo, imię. Wówczas właśnie dwie kobiety, splecione uściskiem, przebywały zwolna salon sąsiedni i coraz dalsze, w powiększającym się zmierzchu znikały. Nie wymówił nic... Co czuł, gdy ona krzyknęła i czołem uderzyła o brzeg stolika? Czy litość? Być może. Czy drgnienie żalu po tej przeszłości, która opuszczała go na zawsze i po tem dziecku, które odchodziło z wiszącem na ustach słowem: «nikczemność?» Może. Ale nie powiedział nic, nie wymówił żadnego imienia. Pozostał sam jeden. Cicho było dokoła, pusto. Pustka zalegała kawałek nieba za oknem, bo obłok różany, który mknął po niem przed chwilą, zniknął. Stojąca u okna postać Darwida stawała się ciemniejszą, w zmroku, który gęstniejąc gasił i zgasił białości, błękity, pozłoty wielkiego salonu. Stopniowo zacierały się linie jego twarzy, ręce drżące i drgania skóry na policzkach stawały się niewidzialnemi, aż na szarem tle okna zarysował się linią wązką i zupełnie czarną. Nie odchodził, bo w myślach pełnych zadziwień, skamieniał. Więc tak, więc w takie sposoby kończy się na świecie wszystko! Chodzą po świecie olbrzymy niewidzialne: śmierć, błąd, ból, gniew, depcą, druzgocą, rozrywają wszystko i nikt nic przeciwko nim nie może! On nigdy o tych olbrzymach nie myślał. Alboż był filozofem? Czasu nie miał. Teraz myśli i na dnie kamiennej zadumy widzi twarz bladego przerażenia. Coś nakształt głowy Meduzy, zapamiętanej z widzianego niegdyś obrazu. Wydobywa się z jakichś wzburzonych nurtów, na wznak na nich leży, włosy ma potargane, wzrok z głębiną bez końca i na sinych ustach uśmiech — drwiący. Z czego drwi? Może z wielkości człowieka, który na szarem tle okna zarysowuje się linią wązką, czarną, w gęstym zmierzchu i ciszy samotną?
Wtem uczuł na stopach miękkie, nieśmiałe dotknięcie i u samej ziemi zobaczył poruszający się u stóp drobny punkt, w zmierzchu czarny. Pochylił się i zawołał:
— Pufik!
Przy ziemi ozwało się kilka cienkich szczeknięć. Tak zawsze poszczekiwał Puf, gdy chciał przypomnieć się swej pani.
Darwid nizko schylony, z dłonią na jedwabistej szerści, powtórzył:
— Pufik!
Potem wyprostował się i odchodząc od okna, kilka razy jeszcze zawołał:
— Pufik! Pufik!
Czarna w szarym zmroku linia posuwała się przez dwa salony, a za nią, tuż przy ziemi, toczył się czarny, niewielki, do kłębka podobny przedmiot, aż zajaśniała przed nimi płachta rzęsistego światła. Były to naoścież otwarte drzwi rzęsiście oświetlonego gabinetu.
We drzwiach lokaj głośno wymówił nazwisko, na którego dźwięk Darwid przyspieszył kroku. Nakoniec przybywał! Poseł, agent, ogar jego powracał! Niezawodnie przynosi wiadomości pomyślne, bo gdyby innemi były, nie miałby po co przychodzić. Więc ten interes kolosalny, ta wielka arena walki i pracy, którą przebiega gruba żyła złota, mogą dostać się w jego ręce! Jakże w porę! To go otrzeźwi i wyrwie ze złych snów, w które od czasu pewnego popadł. Bo wszystkie te egzaltacye, cały ten pierwiastek uczuciowy, który z taką mocą w nim się ozwał, to sen niezdrowy i egzaltowany, z którego otrząść się trzeba i powrócić do jasnej, trzeźwej, rozumnej rzeczywistości!




V.

Dość długi szereg dni przeminął, gdy do rzęsiście oświetlonego gabinetu swego Darwid wszedł po odniesieniu jednego z największych w życiu swym tryumfów. Już nie futro, lecz dość lekkie palto rzucił w przedpokoju na ręce lokaja, bo po tym dniu dla niego szczęśliwym nastąpił wieczór wiosenny i ciepły. Ktokolwiek widział go dziś w chwili, gdy opuszczał wysokie progi najwyższego dygnitarza tego miasta, pomyśleć musiał: «Szczęśliwy!» Pomimo, że w ostatnich czasach schudł był widocznie, z oczu jego, z uśmiechu, wygładzonego czoła były radość i duma. To, o co nadaremnie starał się przez czas długi, posiadał: trzymał w ręku interes kolosalny, szeroką arenę dla pracy żelaznej i grubą żyłę złota. Prawda, że przygotowując się do tej chwili tryumfalnej, jak Benedyktyn spędzał dni i noce nad stosami papierów i książek, rachując, kombinując, liczne arkusze okrywając szeregami cyfr i argumentów. Pracował ogromnie, o niczem oprócz przedmiotu tej pracy nie myśląc i stanął u celu tryumfujący, wszyscy mówili: szczęśliwy! Otrzymał już mnóstwo powinszowań, wyczytał w oczach ludzkich mnóstwo podziwu, wracał teraz z posiedzenia, na którem gruntownością i płynnością wymowy przekonał i podbił liczne grono ludzi niepospolitego znaczenia i rozumu. Tak spędził dzień; teraz, w połowie wieczoru powrócił do domu i lokajowi wydawszy krótki rozkaz: «Nie przyjmować nikogo!» — zapytał jeszcze:
— Gdzie piesek?
Potem usiadł w głębokim fotelu przy okrągłym stole i przez chwilę miał wyraz twarzy człowieka, który budzi się ze snu. Od kilkunastu dni był tak pogrążony w myślach o tym wielkim interesie, a dziś od rana tak pochłonięty uczuciem odniesionego zwycięstwa, że o niczem innem myśleć nie miał czasu; teraz, w pierwszej od dawna chwili bezczynności, doświadczył uczucia budzenia się ze snu, i do myśli wróciło mu zapytanie:
— I cóż? Po co?
Właściwie, zapytanie to było teraz dla niego rzeczywistością, a wszystko inne czynnościami pełnionemi siłą przyzwyczajenia. Pracował, rachował, tryumfował, tak jak ciało kuliste toczy się po powierzchni pochyłej siłą raz nabytą. Pod tem życiem zwierzchniem, od tak dawna mu właściwem, coraz rozleglejszą przestrzeń obejmowało inne, nowe, tajemne dla wszystkich, dla niego dobitniejsze, niż cały świat widzialny. Wyrastała z niego nieprzeparta, natrętna zagadka, zamknięta w krótkich słowach: Po co?
Te dwa krótkie słowa powracały mu do myśli w każdej minucie spoczynku tak, że godziny ruchu i gwaru wydawały się snem, a właśnie one, te dwa słowa, powracające nieustannie, jedyną rzeczywistością prawdziwą, o którą warto było się troszczyć.
Po co wziął na głowę i ręce ten nowy i większy jeszcze od wszystkich innych ciężar pracy? Po co wogóle to wspinanie się po niebotycznej drabinie z wytężeniem całej siły mózgowej i nerwowej? Ku jakiemuż to niebu doprowadzi go ta drabina? Nowe zyski i coraz większe bogactwo? Ależ on przestał już ich pożądać! Jakkolwiek jemu samemu wydaje się to dziwnem, prawdą jest, że przestał. Bo — po co? Małoż posiadał? Ogromnie wiele. Nie należał nigdy do ludzi, którzy wykuwają wóz złoty dlatego, aby na nim zasiąść z Bachusem i bachantkami. A duma? Zaśmiał się. Dobre to było w czasie, gdy jeszcze nie zapoznał się zblizka z olbrzymami, którzy czają się niewidzialni po różnych kątach świata. Teraz ich zna i wie co mogą oni i co może on... Więc — po co? Jakto? A wartość jego, ta wartość, którą ludzie cenią tak wysoko, że prawie do stóp mu się ścielą? Czy tylko jemu do stóp się ścielą, albo jego złotemu wozowi? Czy gdyby wóz ten z pod stóp mu umknął, zachowałby nazwy: Cyda nowożytnego, tytana, nadczłowieka? Dziwna rzecz, jak wyraźnie widzi w tej chwili na tym fotelu siedzącego Maryana i jak dobitnie słyszy głos jego, mówiący: «Jakim był cel pracy twojej, ojcze? Cel? cel? To rozstrzyga wszystko. Co było celem? Przecież nie zbawianie świata!» Zaśmiał się znowu. Co tu długo rozmyślać! Celem było osiąganie zysków coraz nowych, bogactwa coraz większego, a ponieważ teraz pragnąć ich już przestał, więc — po co?
Jaki to jednak genialny chłopak ten Maryan! Pytaniami swemi w istotę jego sięgnął tak głęboko, że pozostały w niej i dalej prowadzą swą inkwizytorską pracę. Piękny i genialny chłopak! Książątko i prawie myśliciel. Cóż z tego? skoro... brak mu czegoś? Czego mu tak brakuje, że jakby nic nie posiadał. Czego mu brakuje?
Ruchem powolnym, w którym malowało się znużenie, okręcił szyję i twarz zwrócił ku biurku, obficie oświetlonemu świecami, palącemi się w wysokich świecznikach. Coś mu te świeczniki przypominają? Ach, tak, pamięta! Jeden z nich podawał raz w głębi mieszkania Karze, aby palącą się w nim świecą przyświecała sobie w dalszej drodze. Jak, pod ciężarem jego, gdy go drobną ręką ujęła, ugięło się wówczas jej szczupłe ramię podlotka i jak ładnie płomyk świecy odbił się w ciemnych źrenicach, na niego patrzących z taką... Z czem? Z taką egzaltacyą! Jednak, jakie to dziwne, wielkie było szczęście, gdy dziecko to żyło i tak go kochało! ono jedno! Potem, prosto przed różową twarzą trzymając świecę w ciężkim lichtarzu, poszła w ciemność...
Znowu obejrzał się, ale ruchem nie jak przedtem znużonym, lecz owszem porywczym. Obejrzał się na drzwi, za któremi, nieprzejrzanie ukrywając w sobie szereg salonów, stała gruba ciemność. Było to podobne do stojącej za drzwiami czarnej ściany. Po plecach Darwida przebiegło poruszenie skóry takie, jakiego doświadcza człowiek czujący, że mu coś ciężkiego z tyłu kładzie się na plecy, nachodzi, lub najeżdża. Ta czarna ściana, w której zaklęty milczał szereg pustych salonów, zdawała się na niego kłaść... Ale znowu spoglądał ku biurku. Tam, pomiędzy mnóstwem innych papierów leżał list Maryana, przed wielu już dniami otrzymany. Nie schował go, ani zniszczył, ale sam nie wiedząc dlaczego, pozostawił na biurku. List ten, w tym wielkim gabinecie, od zieleni malachowitowych przyborów do pisania, białością wyraźnie odbijał. Żaden zresztą list. Kilka wierszy. Pisał, że chcąc sobie i jemu oszczędzić jednej więcej rozmowy osobistej, listownie donosi o swoim wyjeździe do Ameryki. Ale i do pisania listów jest leniwy, więc ogranicza się kilku słowami. Ponieważ niepojęty brak logiki w kierowaniu jego życiem postawił go w konieczności zostania wyrobnikiem, woli teren i sposoby wybrać według indywidualności własnej. Spieniężył ruchomość swą, co mu przyniosło sumę znaczną, inną sumę pożyczył, za co nie prosi o przebaczenie, bo jest to naturalną konsekwencyą położenia, którego on nie był twórcą, lecz raczej jest ofiarą. Zresztą, wyrzutów nie czyni żadnych, będąc zawsze zdania, że wszelkie takie rzeczy, jak winy i zasługi, cnoty i występki, to zupa gotowana z kości pradziadków i w malowanych garnkach podawana na pokarm pastuszkom. Wszystko to zakończone było komplementem gładkim, okrągłym, wybornie pod względem stylowym pomyślanym i wykończonym.
Brak logiki! Dwa te wyrazy listu utkwiły w pamięci Darwida i po wyrazach «po co?» powtarzały się w niej najczęściej. Mogłyby naprawdę stosować się do niego? Czy istotnie popełnił błąd logiczny? Tak, zdaje się. Więc zawiódł go jasny, trzeźwy, logiczny rozum?... Wstał i profilem do drzwi zwrócony, uczuł znowu więcej, niż zobaczył, stojącą za drzwiami czarną ścianę ciemności. Znowu też skóra zadrgała mu na plecach, które nieco skurczyły się i przygarbiły. Tak poszedł do biurka, z którego wziął list inny, przed chwilą tam rzucony i jeszcze nie przeczytany. Coś w pokoju zaszeleściło; jakieś drobne kroki cicho biegły po kobiercu. To Pufik obudził się i przybiegłszy, zaczął wić się mu u nóg.
— Pufik! — rzekł Darwid i zaczął czytać list. Było to zaproszenie do księstwa Zenonostwa na wielki wieczór pożegnalny; wyjeżdżali zagranicę i wielkim wieczorem pragnęli pożegnać znajomych, a w pierwszym rzędzie «nowożytnego Cyda». Książę Zenon często przydomek ten Darwidowi nadawał. Ale dziś «Cyd nowożytny» czytał list zapraszający z ustami wykrzywionemi od niesmaku. Nie był to ów sławny uśmiech, najeżony szpilkami, lecz wprost takie przykre skrzywienie warg, które towarzyszy przełykaniu rzeczy ze smakiem ckliwym, nudzącym. Wyobraził sobie towarzystwo, z którem niedawno spędził dni kilka na wyprawie myśliwskiej, które w dniu oznaczonym napełnić miało salony księcia i do znalezienia się pośród towarzystwa tego uczuł nietylko zupełny brak chęci, lecz nawet wstręt. Nie dlatego, aby względem ludzi tych miał nienawiść, lecz że byli mu doskonale obojętni. Zarzutów przeciw nim nie czynił żadnych, ale gdy o nich myślał, doświadczył znowu uczucia przestrzeni bezgranicznej i pustej, która go z nimi rozdzielała. Wyobraził sobie salony księcia, napełniające twarze, stroje, rozmowy, stoły karciane i wydało mu się, że wszystko to istnieje w ogromnej od niego odległości, po drugiej stronie przestrzeni nieprzejrzanej i pustej. Na jednej krawędzi tej przestrzeni on, na drugiej oni. Pomiędzy nim a nimi pusto, żadnej nici, chociażby tak cienkiej, jak pajęcza.
Pośrodku wysokiego pokoju, nad okrągłym stołem, lampa płonęła światłem wielkiem i spokojnem, na biurku w ciężkich świecznikach paliły się świece. W tem obfitem oświetleniu Darwid stał u biurka i z plecami przygarbionemi, ze snopem zmarszczek pomiędzy brwiami, nizko pochylał twarz nad papierem, który trzymał w ręku. U stóp jego, na kobiercu, jak drobny posążek nieruchomy, siedział Pufik i z podniesioną głową, z za opadających jedwabiów szerści, w twarz mu patrzał. Ale on nie widział pieska i nie czytał wypisanych na papierze słów pochlebnych, tylko w myśli powtarzał słyszane niegdyś słowa:
— Po co ci tak wiele ludzi, ojczulku? Czy ty ich kochasz? Czy oni ciebie kochają? Co z tego wynika? Przyjemność czy korzyść? Po co to wszystko?
— Nie kocham ich, maleńka i oni mię nie kochają. Wynikała mi z tego korzyść, znaczenie w świecie.
— A na co ci, ojczulku, znaczenie? Dlaczego pragniesz znaczenia? Czy ono daje szczęście?
Tym razem po ustach przewinął się mu sławny w świecie uśmiech pełen szpilek.
— Nie dało, maleńka!
To dziecko, podówczas, na zapytaniach swych, jak na niciach spuszczało myśl jego na dno rzeczy, którego oglądać czasu nie miał. Teraz oglądał i uśmiech jego jeżył się coraz ostrzejszemi szpilkami ironii. Myślał długo, aż głośno wymówił:
— Więc cóż?
A potem, tonem pytającym, prawie krzyknął:
— Czy omyłka?
W błysku myśli, że życie jego, razem z trudami, walkami i zdobyczami swemi mogło być — omyłką, ujrzał znowu twarz bladego przerażenia.
Pufik, może przelękniony krzykiem, który wydarł się z ust jego pana, szczeknął kilka razy. Darwid odwrócił się od biurka i wzrokiem spotkał stojącą za drzwiami czarną ścianę.
— Omyłka? — powtórzył zapytanie.
Ciemność milczała i obliczem bez oczu zdawała się patrzeć na niego uważnie, uparcie. Szybko postąpił kilka kroków i przycisnął guzik dzwonka. Do wchodzącego lokaja, drzwi wskazując, rzekł:
— Oświetlić mieszkanie!
Po kilku minutach, szereg salonów wynurzył się z ciemności i stanął w świetle pozapalanych lamp i świeczników. Kuliste lampy, u ścian płonące, rozlewały mgliste pół światło, w którem gdzieniegdzie migotały złote połyski i majaczyły zarysy malowanych twarzy i pejzażów. Z cienistych kątów dobywały się niepełne kształty waz wysmukłych i pękatych, urywki białych girland na ścianach, delikatne mgły spłowiałych kolorów na gobelinach, jaskrawy szkarłat i błękit jedwabnych draperyi. Dalej, w małym saloniku, w dwu kandelabrach paliły się snopy świec, u których zwisały wieńce kryształów, błyszczących jak sople lodowe, lub jak ogromne, zastygłe łzy. Najdalej, w sali jadalnej z ciemnemi ścianami, punktem świetlistym jaśniała wielka, bronzami nad stołem ociekająca lampa. Ten punkt od drzwi gabinetu Darwida wydawał się bardzo dalekim, a na całej przestrzeni, która go od niego oddzielała, nie było żadnego głosu, ani szmeru — nic żywego. Pomimo mnóstwa rozrzuconych lub gęsto skupionych przedmiotów, rozlegała się tu pustka, na którą kładła się cisza.
Od drzwi gabinetu do tych, za któremi, jak punkt świetlisty, bronzami nad stołem ociekała największa z lamp, Darwid przechadzał się krokiem zrazu powolnym, z twarzą schyloną, z gasnącą, to znowu błyskającą iskrą zapalonego papierosa przy ustach. Za nim, tuż za jego stopami, końcem pyszczka prawie dotykając ziemi, toczył się do kłębuszka peli podobny Pufik. Po chwili, krok przechadzającego się człowieka stawać się zaczął prędszym i nierówniejszym; odbijał się w nim niepokój coraz większy. To światło, rozkładające się po przestrzeni pustej i milczącej, rozległość tej przestrzeni i on sam po niej błądzący... Co wszystko to znaczy? Tu i owdzie, w pozłotach i politurach, jak gnomki figlarne mrugają błyski drżące; gdzieindziej, z zarzuconych na sprzęty gobelinów, wychylają się twarze blade, na tłach błękitnawych; tam jeszcze wielkie zwierciadło odbija dwa snopy świec, ociekające kryształowymi soplami i wydłużając perspektywę, czyni przestrzeń jeszcze rozleglejszą i światło rzęsistszem; tu, z za błękitnych fałd, zwieszających się nad drzwiami, wychyla się waza z porcelany chińskiej i w tej chwili przybiera w oczach Darwida pozór dziwny. Duża, okryta malowidłem błękitnem, posiada kształt wydęty pośrodku, a u góry skupiony w długą szyję i nie cała widoczna, zdaje się wychylać z za fałd firanki, spoglądać na przechadzającego się człowieka, śledzić kroki jego, śmiać się. Tak, waza chińska śmieje się... Tułów jej zdaje się coraz więcej rozdymać od śmiechu, a wśród błękitnych malowideł, białe tło ma tu i owdzie łudzące podobieństwo do wyszczerzonych zębów. Darwid usiłuje ominąć wzrokiem wazę i kroku przyspiesza; za nim spieszniej też drepcą po podłodze kosmate łapki Pufika, ale w drodze powrotnej, porcelanowy potwór znowu długą szyję z za firanki wychyla, na przechadzającego się człowieka zerka i szczerząc zęby, zdaje się pękać od śmiechu. Z innej zaś strony salonu, na tle błękitnawem, leży blada twarz starca i z nad siwej brody patryarchy wlepia w niego oczy badawcze i smutne.
Co to wszystko znaczy? Pośrodku jednego z salonów stanął; tuż za stopami jego kłębuszek peli na kosmatych łapkach zatrzymał się także. Co on tu robi wśród tych pustych salonów i po co oświetlić je rozkazał? Ma to pozór szaleństwa. Przypomniał sobie niedawne dzieje króla obłąkańca, który w rzęsiście oświetlonym gmachu samotnie słuchał śpiewu aktorów. Czy on także zaczyna być obłąkańcem? Dlaczego nie pracuje raczej? Tyle ma do roboty! Szybko postąpił naprzód i znowu stanął. Waza chińska, do połowy z za firanki wychylona, pękała ze śmiechu. Pracować? Po co? Cel? Cel? Jaki cel? To rozstrzyga wszystko! Od szczerzącego zęby potwora wzrok odwrócił i spotkał się nim z bladą twarzą patryarchy, którego oczy, z tła błękitnawego i z nad brody siwej badawczo i smutnie na niego patrząc, mówiły: «Zmylona droga!»
On — zmylił drogę! Tylko przyzwyczajenie do powściągania wewnętrznych poruszeń i ich objawów sprawiło, że nie krzyknął: «Ratunku!» Ale krzyk ten miał w sobie i krokiem szybkim, nierównym poszedł w kierunku wielkiej lampy, płonącej u końca perspektywy, wśród ciemnych ścian sali jadalnej. Za nim, przy ziemi, całą szybkością kosmatych łapek biegł Pufik.
Wtem, w jednym z salonów, zegar uderzać zaczął godzinę jedenastą. Raz, dwa, trzy... Dźwięki basowe zwolna rozchodziły się po pustce, na którą kładła się cisza, aż kędyś, u innego końca perspektywy, dzwonić zaczęły i tamtym jakby odpowiadać inne, cieńsze i spieszniejsze. Wydawało się to głosem i echem, tajemniczą rozmową, przez rzeczy nieżyjące prowadzoną.
Darwid wszedł do gabinetu swego i przycisnąwszy znowu guzik dzwonka, rzekł do lokaja:
— Zgasić światło!
Usiadł na jednym z fotelów przy okrągłym stole i uczuł obejmujące go od wierzchu czaszki do stóp niewymowne znużenie. Coś lekkiego wskoczyło mu na kolana. Położył dłoń na jedwabistej szerści tulącego się do niego stworzenia i rzekł:
— Pufik!
Myślał, że tego kolosalnego interesu, o który dobijał się tak długo, stanowczo zrzec się musi, bo do pracy tak ogromnej brakuje mu siły i — ochoty, zwłaszcza ochoty. Jest tak zmęczony... Ale gdy pracę opuści, co czynić będzie? Po co żyć?
Siedział naprzeciw drzwi, za któremi stała znowu czarna ściana ciemności i myślał.
— Cel życia? Cel? cel? Po co żyć?
Ciemność milczała i obliczem bez oczu zdawała się patrzeć na niego uważnie, uparcie.
W kilka godzin potem, w sypialni ubranej przez najbieglejszego z dekoratorów stołecznych, lampa nocna, na gzemsie kominka umieszczona, oświecała łóżko zdobne w bogate rzeźby, rękę białą i suchą, wyciągniętą na jedwabnej kołdrze, i twarz suchą także, w rudawych faworytach, do rzeźby z kości słoniowej podobną i świecącą dwojgiem siwych oczu. Były one bezsenne i błądziły po obszernym, wpół oświetlonym pokoju spojrzeniem ciężkiem, zmartwionem. Nagle Darwid podniósł się na łóżku i z łokciem opartym na poduszkach zaczął patrzeć w górę. W górze, u ściany, unosiła się w powietrzu twarz dziewczęca, drobna, okrągła, różowa, z rozrzuconą nad greckiem czołem gęstwiną jasnych włosów, i ruchem powiek zdawała się patrzącego na nią człowieka wołać ku sobie. Ponsowemi usty uśmiechała się miłośnie, a powiekami czyniła wyraźny, wyraźny ruch przyzywający. Z podniesionemi brwiami i czołem skupionem w kilka grubych zmarszczek, ze wzrokiem ku górnemu zjawisku wzniesionym, Darwid więcej jeszcze pochylił się naprzód i drgającemi wargami szepnął: — «Maleńka!» Ale zaraz potem przetarł dłonią oczy i uśmiechnął się. Obrazek Greuza! Dwa ich tu było: jeden prawie niewidzialny w cieniu, drugi ten, wydobywający się z cienia na półświatło w taki sposób, że wymalowana na nim główka dziewczęca nabierała wypukłości doskonałej i zdawała się być zawieszoną w powietrzu.
— Podobna, bardzo podobna do Kary! Ten sam typ... Takie same szczególne usta, czoło, włosy...
Wiedział już o tem, że była to twarz malowana, jednak, z głową na poduszkach, co chwila oczy ku niej podnosił, a ilekroć je podniósł, widział uśmiech miłosny na ponsowych wargach i wyraźny ruch powiek, który zdawał się go wołać, przyzywać.
Pomyślał, że jest zdenerwowany, chory, i że musi wezwać porady lekarskiej. Nazajutrz, w gabinecie słynnego lekarza usłyszał istotnie, że jest silnie zdenerwowany. Zmartwienie, wynikłe z ciosu, który go dotknął, przepracowanie... Za wiele pracował. Rada jedyna: odpoczynek zupełny i długi. Wyjazd za granicę. Zmiana wrażeń, po pracy fachowej i suchej, przypatrywanie się dziełom sztuki, przebywanie wśród pięknej natury.
Zastanawiając się potem nad tą radą lekarską, myślał, że do spełnienia jej nie czuje ochoty najmniejszej. Ani sztuka, ani natura nie wywierały na niego żadnej siły pociągu. Przez całe życie nie miał na nie czasu, a teraz na nową naukę było za późno. Jeżeli zaś nie dlatego, to dlaczegóż podróż ma przedsiębrać? Podróżował w życiu swem bardzo wiele, ale zawsze dla interesu, z jasno określonym celem. Bez interesu i celu, jeżdżenie po świecie wydało mu się rzeczą zupełnie podobną do tego chodzenia wśród nocy po oświetlonem, pustem mieszkaniu, czyli, wyglądającą na obłąkanie.
Więc cóż? Kilka dni przeszło znowu w pracy, wśród narad, rachunków, sporządzania bilansów i sprawozdań. Ciało kuliste toczyło się siłą nabytą. W godzinach oznaczonych przyjmował wizyty. Przyjął też księcia Zenona, który przybywał, aby pożegnać go na długie miesięcy kilka, aż do następnej zimy.
— Rozpraszamy się wszyscy — mówił książę. — Jak ptaki na wiosnę, lecimy tam, gdzie słońce najpiękniej świeci. Pan także wyjedzie zapewne. Dokąd? Na Południe, czy na Wschód? Może na wieś, gdzie małżonka i córka pana przebywają ciężkie dni żałoby rodzinnej? A propos wsi. Wie pan... ce pauvre Kranicki... był u mnie z pożegnaniem. Opuścił miasto, zupełnie opuścił. Przeniósł się na wieś. Stale zamieszkać ma w swoim majątku... małym, niezbyt wesoło położonym. Byłem tam niegdyś, odwiedzając jego matkę, z którą wiązało mię pokrewieństwo. Nudna dziura! Ale que voulez-vous? Ten piękny i miły niegdyś człowiek strasznie postarzał, miał tu długi, warunki życia ciężkie... więc wyjechał. Syn pana odbywa także daleką podróż. Czy już jest w Stanach Zjednoczonych? Baron Blauendorf wyjeżdża tam także, wczoraj właśnie nas żegnał. Rozpraszamy się po świecie, ale — do nowego spotkania, nie prawdaż? Koniecznie do nowego spotkania, bo byłbym zrozpaczony, gdybym znajomość tak cenną i miłą, jak pańska, utracił!
Ach, jakże wszystko jedno było Darwidowi, czy zachowa lub utraci znajomość z księciem! Spostrzegał i przyznawał w nim wiele pięknych i miłych przymiotów, ale wolał nie widzieć go wcale, tak, jak i wszystkich innych ludzi. Obcy, obojętni... Z najprzyjemniejszymi i najdostojniejszymi nawet rozmowa nużyła go i nudziła. «Po co ci, ojczulku, tyle ludzi? Czy ty ich kochasz? Czy oni ciebie kochają?»
Pochłaniała go teraz myśl jedna. Ce pauvre Kranicki opuścił miasto, aby stale w swoim majątku zamieszkać, wioszczynie raczej, położonej w tych samych stronach, co Kryniczna, nie zbyt blizko, ale w tych samych stronach. Zapewne będzie częstym gościem Krynicznej... A może nie. Pewno nawet nie. Przecież zerwała z nim, i był w niej istotnie ogromny wstyd, ból... Zaśmiał się. Magdalena pokutująca! I dokończył myśli: — Nieszczęśliwa!
Ale co to on miał dziś jeszcze do zrobienia? A! umówił się z tym młodym rzeźbiarzem, że przed wieczorem znajdą się razem na cmentarzu dla pomówienia o grobowcu Kary. Ma to być grobowiec niezmiernie piękny i cenny, nowa góra złota... która przytłoczy «maleńką».
Wielki cmentarz stał w jasnej zieleni liści, świeżo na drzewach rozwiniętych i w upajającej woni fijołków. Nad mogiłą Kary, którą okrywał kobierzec nie skromnych fijołków, lecz najwyszukańszych drogocennych kwiatów cieplarnianych, Darwid długo rozmawiał z młodym rzeźbiarzem i kilku innymi ludźmi, zdania i rady, tyczące się ustawienia grobowca, wypowiadając uprzejmie i płynnie. Zarazem wzrok jego opuszczał się chwilami na mogiłę i tkwił w niej z taką siłą, jakby chciał przebić kobierzec kwiatowy, warstwę cegieł, znajdujące się pod nią wieko trumny i zobaczyć... to, co pod wiekiem. Nakoniec, grzecznem uchyleniem kapelusza pożegnawszy towarzyszów, poszedł ścieżką, wśród oplecionych koronkami jasnych liści urn, kolumn i posągów, w głąb rozległego miasta umarłych. Takie miasto zwiedzić miał po raz pierwszy w życiu. Znał mnóstwo miast rozmaitych, ale takich nie poznawał nigdy. Zaglądał do nich niekiedy z potrzeby, na krótko, z głową pełną myśli, zupełnie im obcych. Teraz poszedł w głąb cmentarza, z myślą. Więc tak kończy się wszystko!... Długo nie wracał. Powóz odkryty, z poduszkami obitemi szafirowym adamaszkiem i para pięknych koni, w karnej nieruchomości zastygłych, długo stały przed cmentarnemi wrotami. U szczytu kaplicy zabrzmiała i przebrzmiała srebrna muzyka dzwonu, do modlitwy wieczornej wzywającego; na świeżą zieleń drzew i gęsto wśród niej rozsypane urny, kolumny, posągi zmierzch spadać zaczął, gdy Darwid, od wrót cmentarnych odjeżdżając, myślał:
— Kiedy kościoły tak dzwonią, ludzie modlą się. Czy myślą, że Bóg ich słucha? Czy Bóg jest? Może, nawet podobno jest napewno, ale aby zajmował się ludźmi i ich prośbami!... Zresztą, nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tem nigdy. I zdaje się, że nikt nie wie. Kłócą się o to ludzie od wieków i — nie wiedzą. Tajemnica. Wszędzie pełno tajemnic, a rozum jest niby potęgą wielką... To omyłka! Nędza! która tak się kończy! Wszystko się kończy — głupio! Wszystko — głupstwo!
Wstępując na schody mieszkania, pomyślał, że czuje się bardzo znużonym. Czy to już starość? Niedawno przecież czuł się jeszcze zupełnie młodym. Ale to widać tak bywa. Przyjdzie i pochwyci. Jeszcze jedna olbrzymka... Zdaje się mu, że ma sto lat. To samo z Malwiną. Jaka ona była zmieniona w czasie tej ostatniej ich rozmowy! Tak długo zachowywała młodość i nagle — postarzała. Musiała bardzo cierpieć. Nieszczęśliwa!
Wszedł do gabinetu, usiadł przy biurku. Pufik zaraz wskoczył mu na kolana. Jedną rękę położył na szerści pieska, a drugą otworzył szufladę biurka, w głąb jej zajrzał, zasunął znowu i wygodnie o poręcz fotela plecy oparłszy, nieruchomym, zmartwiałym wzrokiem w przestrzeń patrzał.
Był zbyt rozumny, aby prędzej lub później mogła nie stanąć przed nim sroga ironia, zawarta w rzeczach ludzkich. Stawała już oddawna, lecz za woalami, którymi ją okrywały: praca, powodzenie, wieczny brak czasu. Teraz woale spadły. Widział ją wyraźnie. Wcieliła się w wazę z porcelany chińskiej, która choć w tym pokoju nie istniejąca, wychylała się jednak z kąta, skośnemi oczyma szafirowych malowideł zerkała na niego, szerzyła wśród tych malowideł białe zęby i wydętym tułowiem pękała ze śmiechu. Coby naprzeciw tego potwora postawić? czem go zasłonić? — nie wiedział. Jasno zdawał sobie sprawę, że na dnie tego wszystkiego leży omyłka. Na drodze życia czegoś nie dostrzegł, w sobie samym czegoś nie rozpoznał, z rąk, tak zdobywczych jednak, coś upuścił; budowniczy, z wielką pilnością strzegący we wznoszonych gmachach prawa równowagi, nie zachował go we własnym gmachu, tak, że mieszkać w nim dłużej już mu trudno i pragnie z niego wyjść...
Jak wyjdzie, wszystkim będzie lepiej. I jemu i wszystkim. Ta nieszczęśliwa stanie się wolną i będzie mogła zostać — szczęśliwą. Maryan powróci z końca świata, choćby dla odebrania dziedzictwa. Irena wejdzie napowrót w świat. Irena! Jaki to dziwny charakter! Taka głęboka czułość i takie zuchwalstwo! Jak ona zuchwale rzuciła mu w oczy słowo: «nikczemność!» Ale miała słuszność. Popełnił wówczas nikczemność, tak samo, jak i wogóle popełnić musiał wiele głupstw... No, ale «okrucieństwo nadaremne» wynagrodzi... Irena dowie się, że nie był tak... Nie, ani ona, ani nikt nie dowie się o pobudkach jego czynu. Podniósł głowę, w której raz jeszcze uczuł przypływ dumy. Nie, z pobudek swoich zdawać sprawy, spowiadać się, w postawie grzesznika skruszonego klękać, ani też pozy bohatera przybierać, przed nikim nie będzie. Niech myślą co chcą. Cóż go to obchodzić może? Nic go nie obchodzi.
Wypadkiem wzniósł oczy w górę i ujrzał zawieszoną w powietrzu twarz dziewczęcą, okrągłą, różową, w jasnych włosach, która uśmiechała się do niego miłośnie i powiekami czyniła wyraźny ruch przyzywający. Obrazka Greuza tu nie było, jednak zjawisko było. Ze wzrokiem ku niemu wzniesionym, uśmiechnął się:
— Dobrze, maleńka, zaraz!
Wziął pióro i zaczął pisać depeszę telegraficzną pod adresem Ireny. Skreślił adres, a potem napisał: «Przyjedź jak najprędzej dla zabrania Pufka». Nic więcej. Położył pióro, zadzwonił i lokajowi powiedział, aby depesza natychmiast wysłaną była. Potem, dłoń przesuwając po szerści śpiącego pieska, długo siedział zamyślony. Stał przed nim świat, ze wszystkiem, co kiedykolwiek on na nim widział, posiadał, używał. Kraje, miasta, ludzie, ich mieszkania i rozmowy, banki, giełdy, targowiska, dostojeństwa, gwary, tłumy, walki, gonitwy, ruch, zamęt — życie! Wszystko to nie stało właściwie przed nim, lecz jakby na olbrzymiej rzece odpływało od niego coraz dalej, dalej, aż znalazło się na przeciwnym brzegu przestrzeni rozległej, zupełnie z nim rozdzielone i zupełnie mu obojętne. Gdy pomyślał, że mógłby przestrzeń tę przeskoczyć i znowu w to wszystko się wmieszać, uczuł odrazę i trwogę, wstrząsnął przecząco głową i rzekł do siebie: «Nie chcę!»
Był bardzo spokojny. Po twarzy rozlewać się mu zaczął wyraz błogości. Gdyby go ktokolwiek pochwycił teraz i chciał przerzucić na tę stronę rozległej przestrzeni, po której znajdował się — świat, oparłby się z całej siły i w potrzebie błagałby nawet, aby módz zostać po tej...
Spojrzał w górę i uśmiechnął się.
— Już, maleńka, idę!
Odsunął szufladę biurka.

∗             ∗


Nazajutrz rozeszła się po mieście wieść piorunująca, że słynny spekulant, finansista i bogacz, Aloizy Darwid, wśród nocy, w gabinecie swoim, wystrzałem z rewolweru życie sobie odebrał. Pierwszem przypuszczeniem powszechnem było — bankructwo. Ale nie. Wkrótce stało się jawnem i najpewniejszem, że okręt z rozwiniętemi w pełni żaglami płynął po szerokiej rzece pomyślności i wiózł ogromne, błyszczące Runo Złote. Tylko Argonauta nie wiedzieć dlaczego, z przyczyn zupełnie nikomu nieznanych, skoczył z pokładu w ciemną i tajemniczą otchłań.


koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.