Antysemitnik/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Antysemitnik
Wydawca Instytut Literacki „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Udziałowa Lwów
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nad ranem około ósmej zbudziło Szatkiewicza nieśmiałe do drzwi stukanie. Zaspanym głosem krzyknął:
Herein![1]
Nie wchodził jednak nikt, tylko skrobanie powtórzyło się delikatne i dyskretne.
Entrez![2] wyjęczał Szatkiewicz z pod zasmolonej kołdry.
Nie mógł się bowiem zdobyć na wypowiedzenie „proszę wejść!“ — Czynił to mocą ogólnego przyzwyczajenia, a nie z chęci małpowania arystokracji.
Drzwi się otworzyły i ukazała się w nich postać kobieca.
Za nią majaczył drugi cień — lecz zniknął szybko, zanim go Szatkiewicz dojrzał.
— Kto to?
— To ja... Freiwilligowa... do usług wielmożnego pana...
Szatkiewicz wytrzeszczył zaspane oczy.
Przed nim dość tłusta, lecz widocznie astmatyczna żydówka kłaniała się bokiem, przydeptując zbyt długą z przodu spódnicę. Odziana była w długi niemodny żakiet, a na głowie miała perukę ze wstążek orzechowego koloru, które w swych świetnych czasach musiały być atłasowemi. Na peruce piętrzył się kapelusz, będący arcydziełem kombinacji rozmaitych skrawków materji, aksamitek, piór i dwóch zadziwiających, amarantowych róż, przypiętych po obu stronach głowy jak dwa rogi płonące i rozstrzępione. — Twarz tej kobiety był to znów poemat układności, jakiegoś bolesnego i jakby wrosłego w bezkrwiste wargi skrzywienia, migotania chciwego w dużych, czarnych, przepysznych źrenicach i ciągłego zalęknienia, objawiającego się w skrzywieniu niepewnem jednej strony policzka i czoła. W ręku trzymała paczkę, owiniętą w szmatę. Z pod żakietu wyglądały przewieszone na tasiemce nożyczki.
Szatkiewicz uniósł się na łokciu i patrzył na stojącą przed nim żydówkę z pewnym rodzajem podziwu.
— Po co? — zapytał wreszcie.
Żydówka uśmiechnęła się dyskretnie — uniosła się dziwacznie na palcach, jak tenor zabierający się do zaśpiewania arji, i wyszeptała z tajemniczą miną:
— Ja... tu... przychodzę — bo panna Irma z teatru mówiła, że wielmożny pan ma do mnie jakiś interes...
Urwała i poprawiła szybko:
— „Ma mi coś do rozkazania!“
Mówiła wolno, a oczyma świdrowała Szatkiewicza. Po kątach nie patrzyła. Wchodząc, jednym, wprawnym rzutem oka ogarnęła całą sytuację.
Miała przed sobą takiego pana, co to jeszcze nie był „coś“, ale mógł „czemś“ zostać.
Szatkiewicz przypomniał sobie nagle o wczorajszej rozmowie z Irmą i zrobiło mu się jaśniej na duszy.
Ta atłasowo­‑orzechowa fryzura żydówki wydala mu się radosnem objawieniem, dozwalającem mu wydobyć się z codziennej troski. Usiadł na łóżku — otulił się kołdrą i natychmiast jak każdy, zmuszony pożyczać pieniędzy, stał się niezmiernie uprzejmy,
— Niech pani siada!
— Dziękuję, ja postoję — ja już tak przyzwyczajona chodżyć i stoić. Siadać u mnie niema czasu. — My z mężem zawsze chodzimy, a siadamy na dłużej dopiero w szabas... Umilkła znów — ręce założyła na brzuchu i zdawała się oczekiwać pierwszego słowa z ust Szatkiewicza.
On zaś nagle uczuł się skrępowany i onieśmielony. Przedewszystkiem pragnął trochę pieniędzy, a nie wiedział, czy nie spotka się z odmową. Nie chodziło mu o uczucie upokorzenia, lecz czuł, iż radość jego zniknie zupełnie i znów pogrąży się w smutku... Przedłużał więc chwile ułudy, jak mógł i umiał.
Frajwilligowa jednak pierwsza straciła cierpliwość i, nie zmieniając pozycji, zapytała:
— Pan potrzebuje dywaniki? firanki? może bielizne? może skarpetki, chustki do nosa — może co z biżuterji? A może śliczną lornetkę z sznurkiem... a może ruską prawdziwą herbatę z plombą?
Wyrzuciła to wszystko jednym tchem i znów zamilkła jak nienakręcona pozytywka.
Szatkiewicz wziąłby nie tylko lornetkę i pud ruskiej herbaty, ażeby w następstwie dojść do pieniędzy, ale i wieżę Marjacką, gdyby Frajwilligowa uznała za stosowne, że mu jej „potrzeba“.
— Ja tu mam to wszystko... w sieni — ja zawołam!
Nie czekając na przyzwolenie, otworzyła drzwi i zaszwargotała coś cicho.
Jak cień, jak widmo, jak mara wsunął się żyd stary, zgarbiony, pokorny.
Na plecach miał olbrzymi tobół — na piersiach miał jeszcze większy tobół — w rękach mniejsze tobołki przywiązane, z których wyglądał perkal i płócienka.
Mimo tak silnego objuczenia wszedł cicho, wsunął się raczej i równie cicho tobołki na podłodze układać zaczął. Ręce mu drżały ciągłym, bezustannym dreszczem, głowa się trzęsła, jakby na sprężynie.
Był to bardzo stary żyd. Miał może sześćdziesiąt, a może siedemdziesiąt lat. Kto wie! Może więcej. Zdawało się, że istnieje tak dawno, jak Kraków sam, ten Ahaswer w chałacie tak wytartym, że stał się zupełnie zielonym o szarym świecącym odcieniu. I zdawało się, że pod skórą u niego niema już kropli krwi, taki był blady — a długa broda i trochę włosów na skroniach także nie miały barwy na podobieństwo spłowiałej na słońcu słomy.
Gdy złożył na ziemi tobołki, usunął się ku drzwiom i zarysował się na ich białem tle sylwetką anemicznego starca, drżącego od uderzeń niewidzialnej chłosty, którą mu jakaś tajemnicza a nieubłagana ręka ciało chłostała.
Przez pozbawione firanek okno szło w głąb pokoju słońce poranne, równie niepewne i blade. Nie dosięgło nawet głowy nędzarza, lecz oświeciło nagle jego ręce, migające żółtemi plamami skóry i liniami szkieletu. Ręce te, opuszczone po obu stronach wychudłego ciała, zdawały się przypominać parę szkap żydowskich, wynędzniałych i czekających na nową, jeszcze cięższą nędzę.
I tak mało miało to „coś“ wspólnego z istotami, mającemi żyć „pod słońcem“, iż dziwną wydawała się ta trocha promieni oświecająca ręce starca. On — zdawał się być cały przeznaczony na to, aby gnił w jakiejś wilgotnej ciemnicy, blady i bezkrwisty.
Pocałunki słoneczne czego się jego pokrzywionych palców czepiały?
I on zdawał się nie spostrzegać słońca, nie czuć jego złota ani jego delikatnego porannego ciepła, które kwiaty i delikatne ręce kobiet tak ładnie o różowym wschodzie głaszcze.
Stał — i patrzył rybim, przygasłym wzrokiem przed siebie, nie zwracając uwagi ani na Frajwilligową, która szybko tobołki rozwiązywać zaczęła, ani na Szatkiewicza, który z pod brwi zsuniętych wprawdzie, lecz z głupim i wymuszonym uśmiechem na oboje żydów patrzył.
I zaczęło się pokazywanie nędznych towarów, dywaników tandetnych, bawełnianych skarpetek, ordynarnych, podłożonych różową bibułą firanek.
Były to rzeczy wybrakowane, przyniesione z nędznych kramów na Kazimierzu, niesione w pocie czoła wśród deszczu i błota z myślą, nadzieją, pragnieniem kilkunastocentowego zarobku, który dzielić się miał jeszcze na kilka części pomiędzy „wspólników“ całej afery, ukutej przy szklance kawy w ciemnej kawiarni pod „Zieloną latarnią“.
Rezultatem wizyty Frajwilligów była para firanek u okna, dywanik w „perskim guście“, funt herbaty, chińczyk porcelanowy, pokazujący język, i tuzin chustek do nosa.
Na wyczekującego ofiarowania gotówki Szatkiewicza spadły nagle jak grom słowa wyrzeczone przez Frajwilligową:
— Ja dam panu sto reńskich na weksel, ale niech kto solidny za panem poręczy!
Solidny poręczyciel! Przez umysł Szatkiewicza przesunął się natychmiast cień samego redaktora. Wiedział, że ów pan redaktor często ręczył nie tylko za swych współpracowników, ale i za inne osobistości z literackiego świata, znajdujące się w kłopotach pieniężnych. I później, jak mucha złowiona w sieć, tak się szamotał ten drugi, nie mogący się zaprzeć stosunków swoich z człowiekiem, który oddał mu podobną przysługę. Był współpracownikiem Kurjera mimo swej woli i chęci, a zapytany, dlaczego swoje nazwisko daje używać w rozmaitych wykrętnych celach, odpowiadał z rozpaczą: — „Czekajcie, niech tylko ten weksel spłacę!“
Lecz weksel najczęściej był prolongowany i wlókł się za owym wyrobnikiem pióra jak kula u nogi galernika, ciężąc mu i przykuwając do siebie lata całe.
To wszystko w jednej chwili przemknęło przez mózg Szatkiewicza. Przytem — duma jego ucierpiałaby niemało, gdyby on z początku swej karjery prosił o poręczenie na tak mizernym wekslu. Gdyby to były tysiące — ale setka zaledwie! Gorączkowo przebiegł myślą swe stosunki i znajomości, żadne nazwisko nie przedstawiało gwarancji — innych on prosić nie chciał... nie mógł...
Pozycja zdawała się rozpaczliwa, bez wyjścia.
Freiwilligowa tymczasem z pod oka śledziła Szatkiewicza. Biegła fizjognomistka, wiedziała, co znaczy taki wzrok błędny, uśmiech wymuszony, palce nerwowo drapiące włosy. Tak — zrozumiała odrazu — ten młody pan, siedzący w barłogu pościeli, nie miał nikogo, kto mógł za nim poręczyć.
Słodziutko uśmiechnięta zbliżyła się do łóżka.
— Pan nie masz nikiemu, coby poręczył?
— Nie mam!...
— Nieszkodzi... pan jest nowy w Krakowie, pan nie jest wygoniony, pan nie zna dużo ludzie...
Zmrużyła oczy i składając ręce na brzuchu dodała:
— Ja panu pożyczę bez poręczyciela!
Szatkiewicz doznał olśnienia. Zdawało mu się, że tonął i ktoś mu rzucił od brzegu zbawczą linę.
— Tylko... — zaczęła żydówka — pan wie, że ja nie mam pieniędzy i będę się musiała u innych starać. Oni są bardzo łakomi na zyski i często bardzo twardzi w sercu. Pan będzie musiał dać może duży procent...
Szatkiewicz zgodziłby się i na sto za sto, byle tylko zobaczyć upragnione pieniądze — dla formy jednak zaprotestował:
— O! o! Zedrzeć się nie pozwolę!
Freiwilligowa udała obrażoną i usta zesznurowała.
— Zaraz zedrzeć! Nikt z pana nie zdziera, tylko oni, ci, co panu pożyczą — oni będą rezykowali... Panu się da bez poręczenia... to wielkie rezyko! Pan może być i godna i zacna osoba, ale pan może nie umieć oddać!...
Urwała, pomedytowała chwilkę i dodała:
— Ja nawet nie wiem, czy ja te pieniądze dostanę!
Przed oczyma Szatkiewicza pociemniało nagle. Promień słońca znikł, Znów nastała pustka i chłód. Zdobył się jednak na bohaterskie słowo.
Rzucił się na poduszki i wyrzekł:
— No, to mniejsza, to się obejdzie!
Nastało milczenie... Freiwilligowa zwijała resztki towarów. Przy drzwiach stał wciąż żyd blady i cichy. Ręce mu drgały ciągle, tylko chmura zasłoniła słońce i nie było już jasności, owijającej złotą gazą wytarte poły zniszczonego chałatu.
Szatkiewicza ogarnęła trwoga. Niedość, że znikała nadzieja dostania pieniędzy, ale w dodatku narósł dług za firanki i rozmaite drobiazgi. Gryzł z wściekłości usta, ale udawał dobry humor i nogą zapamiętale uderzał w brzeg łóżka.
Nagle — Freiwilligowa wyjęła z kieszeni małe pudełko i, otwierając je, zapytała:
— Może pan kupi pierścionek z zielonym kamieniem? To jedna dama sprzedaje, ale ona nie chce, żeby kto wiedział...
Lecz Szatkiewicz przerwał jej, owijając się kołdrą:
— Nie chcę nic, bo z panią nie można dojść do ładu!...
Freiwilligowa załamała ręce.
— Co wielmożny pan mówi!... A toć niema zgodniejszej kupcowej nademnie. Ja i z panią Mondrzejewską i z innemi paniami handluję — a zawsze w zgodzie. Ja nawet z tą panią Zapolską, co to ma być taka złośnica, zawsze w przyjaźni jestem i ona mnie tylko dwa razy za drzwi kazała wyrzucić... Ja panu co powiem: ja panu dam te sto reńskie, odtrącę zaraz na procent dwadzieścia guldeny za trzy miesiące i na pierwszą ratę miesięczną dziesięć. Ja panu dam siedemdziesięć guldeny — pan mnie da weksel z rocznym terminem na sto czterdzieści guldeny. Ja tylko to dla pana zrobię... bo ja pana bardzo cenię jako wysoką osobę i zarezykuję i sama za panem poręczę!
Umysł Szatkiewicza zaczął pracować. Nie mógł połapać się, co to za procent proponuje mu żydówka. Widział tylko przed sobą perspektywę siedemdziesięciu guldenów i ta go zachwycała. Dla formy znów oponował, choć drżał w duszy, aby Freiwilligowa się nie cofnęła.
— To za dużo... ja nie mogę!...
Lecz żydówka zaczęła krzyczeć:
— Jakto za dużo? Jabym rodzonemu bratu nie nastręczyła taki interes. Ja panu jeszcze przyłożę pół tuzina skarpetki i tylko za nie policzę pięć guldeny... to są hrabskie skarpetki... ten hrabia ze Szlaku w takich chodzi...
Położyła na kołdrze skarpetki i wyciągnęła z kieszeni pugilares.
— Ja mam weksel... Pan chce podpisać?...
Szatkiewicz wyciągnął rękę.
— Ano... dajcie!...
Podała mu pióro, stękając i wzdychając, on poprosił ją bardzo grzecznie siedzieć i z bladym uśmiechem, trochę drżąc, podpisał swe nazwisko i wypełnił weksel.
Żydówka wskazywała mu odpowiednie miejsce, dyktowała wyrazy. Palcem grubym, tłustym, o sczerniałym paznogciu wodziła po papierze tuż przed oczyma Szatkiewicza. On pisał szybko, aby się pozbyć widziadła tego palca, który drażnił go i denerwował w najwyższy sposób.
Lecz gdy Freiwilligowa z tego samego pugilaresu wyjęła siedem dziesiątek i te błękitną ścieżką rozłożyła na kołdrze, Szatkiewicza ogarnęła radość wielka. Uścisnął dłoń żydówki, która mu życzyła szczęścia z „temi pieniądzmi“ i natychmiast wyciągnął się na łóżku z miną udzielnego księcia. Uprzejmie patrzył na Freiwilligową, krzątającą się dokoła swych tobołków, i zwrócił uwagę na bladego żyda stojącego przy drzwiach.
— Kto to? — zapytał — wasz subjekt?
Lecz Freiwilligowa odparła trochę lekceważąco:
— Nie, to mój mąż!
— Dlaczego on nic nie gada?
Żydówka wzruszyła ramionami.
— No!... co on ma gadać? On tylko myśli — on jest taki... pobożny!
Zaczęła na plecy i na piersi „pobożnego“ nakładać rozmaite ciężary.
— My już idziemy!...
Lecz nie prędko jeszcze wyszła. Należało podpisać osobny kwitek za pobrane towary, zapłacić za nie pierwszą ratę, wziąć jeszcze talmigoldowy łańcuszek i drugiego chińczyka, pokazującego język.
Wreszcie — Freiwilligowie i ich tobołki a nawet ich cienie znikły, zostawiając za sobą ów charakterystyczny zapach, cechujący przejście żydów przez jakąś zamkniętą komnatę.
Szatkiewicz wyskoczył natychmiast z łóżka i pogwizdując zadzwonił gwałtownie na kelnera. Dzwonił długo, bo nikt się nie spieszył z usługą. Wreszcie — otworzyły się drzwi i stanął w nich zuchwały i niezadowolony kelner.
— Czego pan tak dzwoni? — zapytał.
— Wody, samowar, buty mi oczyścić!...
— O!...
Kelner ironicznie po buty sięgnął. Zobaczył na łóżku chustki, skarpetki, firanki — na ziemi dywan. Przejęło go to już pewnem zdumieniem.
— Ja buty oczyszczę — ale samowar...
Szatkiewicz, wspaniały i wielki, porwał cztery dziesiątki i, zwinąwszy, na stół cisnął.
— Oddaj to gospodyni i powiedz jej — jeżeli czyściej numerów nie będzie utrzymywać, to dam znać do policji. Żeby mi podłoga była zaciągnięta i moje firanki założone... Waszych łachów nie potrzebuję.
Rósł, dumniał, pyszniał, groźny i nieustraszony. Widząc, że kelner stoi z ustami szeroko otwartemi, porwał łańcuszek i cisnął mu go pańskim giestem.
— Weź sobie, to dla ciebie!...
Kelner, cofając się rakiem jak przed papieżem, wyszedł zgnębiony i podbity.
Szatkiewicz zaczął skarpetki szkockie, piękne i barwne, wdziewać, nucąc:
— „Ja — beim Souppé erlebt man tolle Sachen[3]...








  1. Przypis własny Wikiźródeł niem. proszę wejść!
  2. Przypis własny Wikiźródeł franc. proszę wejść!
  3. Przypis własny Wikiźródeł niem. tak, na souppé przeżywa się wspaniałe rzeczy





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.