Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część siódma/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Anna, wracając powozem od Dolly, była jeszcze bardziej rozdenerwowaną, niż w chwili wyjazdu z domu. Do poprzednich przykrości dołączyło się jeszcze jedno nieprzyjemne uczucie, jakiego doznała, rozmawiając z Kiti; zdawało się jej, że Kiti jest na nią obrażoną i że pragnie trzymać się od niej z daleka.
— Dokąd pani każe? Do domu? — zapytał Piotr.
— Do domu — odparła, nie myśląc nawet teraz dokąd ma jechać.
„Jak to one patrzały na mnie, jak na coś strasznego, niepojętego i ciekawego. Co on też może z takim zapałem opowiadać swemu towarzyszowi?“ — myślała, przyglądając się dwom panom, idącym przez ulicę. „Czy można opowiadać komubądż o swych uczuciach? Chciałam opowiedzieć Dolly i dobrze, żem nie opowiedziała. Nieszczęście moje ucieszyłoby ją tylko! Nie zdradziłaby swej radości, wiem jednak, iż sprawiłoby jej przyjemność, że zostałam ukaraną za te rozkosze, których mi zazdrościła. Kiti, to jeszcze bardziej byłaby zadowoloną... Jak ja ją widzę nawskroś... wie, że dla męża jej byłam bardziej uprzejmą, niż zwykle bywam, jest więc zazdrosną o niego, nienawidzi mnie i w dodatku pogardza mną, gdyż w jej przekonaniu jestem upadłą kobietą. Gdybym w rzeczy samej była upadłą kobietą, mogłabym rozkochać w sobie jej męża... uczyniłabym to z łatwością... i chciałam nawet... O ten jest zadowolony z siebie!“... — pomyślała, patrząc na tłustego, rumianego jegomościa, który, gdy powozy ich mijały się, wziął ją za znajomą i uniósł lśniący cylinder nad łysą, błyszczącą głową, i nagle przekonał się, iż się omylił. — „Zdawało mu się, iż mnie zna... a on zna mnie równie mało, jak w ogóle wszyscy na świecie. Ja sama nie znam siebie. Znam tylko swoje apetyty, jak powiadają Francuzi. Zachciało się im tych wstrętnych, brudnych lodów“... — pomyślała, spoglądając na dwóch chłopaków, którzy zatrzymali roznosiciela lodów. Roznosiciel zdjął z głowy wanienkę i rogiem fartuszka obcierał spoconą twarz. — „Wszyscy pragniemy czegoś słodkiego i smacznego... gdy niestać nas na cukierki, przynajmniej groszowych lodów. Kiti również: nie Wroński, to Lewin! i jest jeszcze zazdrosną o mnie... wszyscy nienawidzimy się nawzajem. Ja nienawidzę Kiti, ona mnie... tak, to wielka prawda! Tiutkin, Coiffeur. Je me fais coiffer par Tiutkin... Powiem mu to, jak przyjedzie“ — pomyślała i uśmiechnęła się; lecz natychmiast przypomniała sobie, że teraz niema już komu opowiadać śmiesznych rzeczy. — „A zresztą niema nic śmiesznego ani wesołego na świecie. Wszystko to takie wstrętne! Dzwonią na nabożeństwo wieczorne i ten kupiec tak pobożnie żegna się! pochyla się przytem ostrożnie, jak gdyby się bał, żeby mu cobądż nie upadło... Po co są te cerkwie, to dzwonienie, te wszystkie kłamstwa?... Po to tylko, aby ukryć, że wszyscy nienawidzimy się nawzajem, tak jak ci dorożkarze, co sobie wymyślają od ostatnich słów. Jawszyn powiada: on mi chce zabrać ostatnią koszulę, a ja jemu... tak, to prawda!“
Na rozmyślaniach tego rodzaju, które rozerwały ją do tego stopnia, iż przestała nawet rozmyślać nad swem położeniem, minęła cała droga i Anna nie spostrzegła nawet, iż powóz zatrzymał się przed domem. Dopiero, gdy ujrzała wychodzącego na jej spotkanie szwajcara, przypomniała sobie, że posłała do Wrońskiego list i depesze.
— Czy jest odpowiedź? — zapytała.
— Zobaczę natychmiast — odparł szwajcar, i zajrzawszy do szafki wyjął i podał jej cienką, kwadratową kopertę z depeszą. — „Przed dziesiątą nie mogę przyjechać. Wroński“ — przeczytała.
— A posłaniec powrócił już? — zapytała.
— Jeszcze nie — brzmiała odpowiedź.
„A więc w takim razie wiem, co mi pozostaje do czynienia“ — pomyślała, i czując, że gniew i potrzeba zemsty wzbierają w niej, pobiegła szybko na górę. — „Ja sama pojadę do niego... zanim rozłączę się z nim na zawsze, muszę mu wszystko powiedzieć... nigdy jeszcze nikogo tak nienawidziłam, jak tego człowieka!“ — myślała. W przedpokoju na wiszadłach wisiał kapelusz Wrońskiego; rzuciwszy okiem na ten kapelusz, Anna aż drgnęła ze wstrętu. Nie przyszło jej na myśl, że depesza jego była odpowiedzią na jej depeszę i że w chwili, gdy telegrafował, nie doszła go jeszcze jej kartka. Widziała go, jak rozmawia teraz spokojnie z matką i z księżniczką Sorokiną, i jak cieszy się z jej, Anny, cierpień. „Tak... trzeba jechać czemprędzej“ — rzekła do siebie, nie wiedząc jeszcze dokąd ma jechać. Chciała czemprędzej uciec przed myślami, jakie ogarniały ją w tym strasznym domu. Służba, ściany, meble w pokojach, wszystko wywoływało w niej obrzydzenie, niechęć, i zdawało się przygniatać nieznośnym ciężarem. „Tak, muszę jechać na stacyę kolejową, a jeżeli nie na stacyę, to tam do niego, i stanąć przed nim.“ Anna poszukała w gazecie rozkładu pociągów i przekonała się, że pociąg wieczorny odchodzi dwie minuty po ósmej. „Tak... zdążę jeszcze.“ Kazała zaprządz drugą parę koni i zaczęła pakować do ręcznego kuferka rzeczy, potrzebne na kilka dni, gdyż wiedziała, że tutaj już nie powróci więcej. Z wielu planów, jakie jej przychodziły do głowy, sama nie wiedząc dlaczego, wybrała następujący: po tem co zajdzie tam na stacyi lub w majątku hrabiny, pojedzie koleją w stronę Niżnego Nowogrodu i po drodze zatrzyma się w pierwszem większem mieście.
Anna podeszła do stołu, na którym stał obiad, powąchała chleb i ser, i przekonawszy się, że zapach jedzenia sprawia jej obrzydzenie, kazała powozowi zajechać i opuściła mieszkanie. Kamienica rzucała już cień przez całą szerokość ulicy, zapowiadał się ciepły, jasny wieczór. Anna nie mogła na nikogo spoglądać, gdyż ruchy i słowa wszystkich drażniły ją niewypowiedzianie: i odprowadzającej ją do powozu Annuszki i Piotra, który umieszczał w powozie kuferek...
— Jesteś mi niepotrzebny, Piotrze!
— A kto kupi pani bilet?
— Jak chcesz zresztą... mnie wszystko jedno! — odparła z gniewem.
Piotr wskoczył na kozioł i ująwszy się ręką pod bok, kazał jechać na dworzec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.