Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część piąta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Księżna Szczerbacka była zdania, że nie sposób jest wyprawiać wesela przed postem, do którego pozostawało zaledwie pięć tygodni, ponieważ połowa wyprawy nie byłaby gotową do tego czasu, lecz nie mogła również nie zgodzić się z Lewinem, że po poście byłoby już zbyt późno, ponieważ stara, rodzona ciotka Szczerbackiego, była śmiertelnie chora i mogła umrzeć lada dzień, a wtedy wesele musiałoby się znowu odwlec z powodu żałoby. Dlatego też księżna postanowiła podzielić wyprawę na dwie części, małą i dużą, i przystała, aby ślub odbył się przed nastaniem postu. Zdecydowała się więc przygotować małą część wyprawy zaraz, resztę zaś wysłać później, i gniewała się bardzo na Lewina, że on w żaden sposób nie mógł odpowiedzieć jej poważnie, czy zgadza się na to, czy też nie. Kombinacya ta dawała się tem łatwiej przeprowadzić, że państwo młodzi mieli pojechać zaraz po ślubie na wieś, gdzie rzeczy, stanowiące dużą wyprawę, nie będą im potrzebne.
Lewin był wciąż w tym samym stanie oszołomienia, w którym zdawało mu się, że on i jego szczęście stanowią główny i jedyny cel dla całego świata, i że on sam niema potrzeby myśleć i troszczyć się o cokolwiek, gdyż wszystko robią i zrobią dla niego inni. Nie miał też żadnego celu przed sobą na przyszłość, ani też nie czynił żadnych planów, pozostawiał to drugim, wiedząc, że wszystko będzie dobrze. Brat jego, Siergiej Iwanowicz, Stepan Arkadjewicz i księżna wskazywali mu, co ma czynić, on zaś zgadzał się zupełnie na wszystko, co mu tylko proponowano. Brat pożyczył dla niego pieniędzy, księżna radziła wyjechać z Moskwy zaraz po ślubie, Stepan Arkadjewicz radził jechać za granicę; Lewin zgadzał się na wszystko. — „Róbcie, co wam się tylko żywnie podoba, jeżeli wam to tylko sprawia przyjemność; jestem szczęśliwy i szczęście moje nie może być ani większem, ani mniejszem, niezależnie od tego, co wy robić będziecie“ — myślał. — Gdy powiedział Kiti, że Stepan Arkadjewicz radzi wyjechać za granicę, zadziwił się bardzo, że narzeczona nie zgadza się na wyjazd i że ma pewne własne wymagania co do przyszłego ich życia. Kiti wiedziała, że Lewin ma na wsi zajęcie, któremu oddaje się z zamiłowaniem; Lewin zaś wiedział, że Kiti nietylko nie zna się na tem zajęciu, lecz nawet nie pragnie znać się na niem. Nie przeszkadzało jej to jednak uważać je za nadzwyczaj ważne. Prócz tego wiedziała, że dom ich będzie na wsi, nie życzyła więc sobie jechać za granicę, gdzie nie będzie mieszkała, lecz tam, gdzie będzie miała po ślubie swój dom. Ten pogląd, wypowiedziany zupełnie stanowczo, zadziwił Lewina, lecz ponieważ rzecz ta była dla niego zupełnie obojętną, poprosił natychmiast Stepana Arkadjewicza, tak, jakby to było obowiązkiem tego ostatniego, aby pojechał na wieś i przygotował tam wszystko, co tylko uzna za stosowne; Lewin ufał gustowi Stepana Arkadjewicza, któremu w istocie można było zaufać pod tym względem.
— Powiedz mi jednak — zagadnął pewnego razu Lewina Stepan Arkadjewicz po swym powrocie ze wsi, gdzie przygotował już wszystko na przyjęcie państwa młodych — czy masz świadectwo, żeś był u spowiedzi?
— Nie, a co?
— Bo bez niego nie dadzą ci ślubu.
— Aj, aj, aj! — zawołał Lewin — przecież ja, jak mi się zdaje, dziewięć lat już przeszło nie byłem u spowiedzi... nawet przez, myśl mi to nie przeszło...
— Dobryś! — rzekł, śmiejąc się Stepan Arkadjewicz — a mnie nazywasz nihilistą! W każdym razie tak być nie może... musisz spowiadać się.
— Ale kiedy? Pozostaje jeszcze tylko cztery dni...
Stepan Arkadjewicz zajął się i tem, i Lewin zaczął przygotowywać się do spowiedzi. Dla niego, jako dla człowieka niewierzącego i jednocześnie szanującego przekonania innych, obecność i udział we wszystkich obrzędach kościelnych były nadzwyczaj ciężkiem i trudnem zadaniem. Lewinowi, przy obecnym wewnętrznym nastroju, w jakim się znajdował, ta konieczność udawania nietylko że ciężyła, lecz wydawała się nadto zupełnie niemożebną. W chwili, gdy czuje się tak potężnym, w pełni rozkwitu, widzi się zmuszonym albo kłamać, albo popełniać świętokradztwo, a nie czuł się na siłach czynić ani jednego, ani drugiego; dopytywał się więc Stepana Arkadjewicza, czy nie można otrzymać świadectwa bez spowiadania się, Obłoński oświadczył jednak, że niema na to rady.
— Cóż ci to szkodzi? dwa dni zaledwie? Będziesz miał do czynienia z bardzo miłym i rozumnym staruszkiem... tak ci wyrwie ten ząb, że nie poczujesz nawet.
Podczas pierwszej mszy Lewin próbował odświeżyć w sobie młodzieńcze wspomnienia gorącego religijnego nastroju, w jakim znajdował się, mając lat szesnaście lub siedmnaście, lecz przekonał się natychmiast, że jest to rzecz niemożebna. Próbował zapatrywać się na wszystko, jako na formę, niemającą żadnego głębszego znaczenia, jak naprzykład składanie wizyt, lecz przekonał się, że i tego nie można w żaden sposób uczynić. Stosunek Lewina do religii był tak niewyraźnym, jak i większości współczesnych mu; nie mógł wierzyć, a jednocześnie nie był głęboko przekonanym, że to wszystko jest nieprawdą. Dlatego też nie będąc w stanie ani wierzyć w słuszność tego co czynił, ani też zapatrywać się na to obojętnie, jako na zwykłą formalność, doznawał nieustannie podczas tych rekolekcyj uczucia wstydu i skrępowania, gdyż czyniąc to, czego nie rozumiał dobrze, był przekonanym, iż słyszy wewnętrzny głos, mówiący mu, że on, Lewin, popełnia kłamstwo i nieuczciwość.
Podczas nabożeństwa chwilami słuchał modlitw, starając się tłumaczyć je sobie w taki sposób, aby dały się zastosować do jego zapatrywań, albo też, przekonywując się, że nie może ich rozumieć i musi krytykować je, starał się nie słuchać ich, zajmował się swemi myślami, spostrzeżeniami i wspomnieniami, które podczas bezczynnego stania w cerkwi, przychodziły mu nadzwyczaj prędko do głowy.
Był na całej mszy, na nieszporach i wieczornem nabożeństwie, a na drugi dzień wstał wcześniej niż zwykle, nie pił herbaty i o ósmej rano poszedł do cerkwi spowiadać się.
W cerkwi nie było nikogo, prócz jakiegoś biednego żołnierza, dwóch staruszek i cerkiewnej służby.
Młody diakon w cienkiej komży, z pod której uwydatniały się wyraźnie długie plecy, wyszedł na spotkanie Lewina i podszedłszy natychmiast do stolika, stojącego pod ścianą, zaczął czytać modlitwy. W miarę słuchania, przedewszystkiem zaś podczas częstego i prędkiego powtarzania przez diakona tych samych słów: „Panie, pomiłuj nas“, które brzmiały zupełnie, jak „pomiłos, pomiłos“, Lewin czuł, że jego władze umysłowe są niezdolne obecnie do żadnych wysiłków i zupełnie uśpione, stał więc spokojnie za diakonem, przysłuchiwał się mu i nie wnikając bynajmniej w jego słowa, myślał zupełnie o czem innem. „Dziwnie dużo wyrazu ma jej ręka“ — myślał, przypominając sobie, jak siedzieli wczoraj przy stole, stojącym w rogu pokoju. Nie mieli o czem rozmawiać, jak zwykle prawie w ostatnich czasach i ona, trzymając rękę na stole, otwierała i zamykała ją, i przyglądając się jej, roześmiała się w końcu. Dalej przypomniał sobie, jak pocałował ją w rękę i jak później przypatrywał się liniom, biegnącym po jej różowej dłoni. „Znowu pomiłos“ — pomyślał Lewin, żegnając się, bijąc pokłony i patrząc na sprężyste ruchy pleców, bijącego również pokłony diakona. — „Wzięła później moją rękę i przypatrywała się jej: „ładną masz rękę“ — rzekła. I Lewin popatrzał na swoją rękę i na krótką rękę diakona. — „Tak, teraz już prędko skończy się“ myślał. — „Nie... zdaje mi się, że znowu od początku“ — pomyślał przysłuchując się modlitwom. — „Nie, stanowczo już się kończy — bije pokłony aż do samej ziemi...to zawsze tak przy końcu.“ Diakon, chowając zręcznym ruchem daną mu przez Lewina trzyrublówkę, powiedział, że zapisze do książki i stukając nowymi butami po kamiennej posadzce cerkwi, poszedł do ołtarza. W minutę później wyjrzał stamtąd i skinął palcem na Lewina. W głowie Lewina poczęły się snuć nowe myśli, stłumił je jednak w sobie czemprędzej. — „Jakoś to będzie“ — pomyślał i podszedł ku ambonie, wszedł na schodki i spojrzawszy przed siebie ujrzał księdza. Staruszek — kapłan z rzadką, mocno szpakowatą brodą, ze zmęczonemi poczciwemi oczyma, stał koło anałoju[1] i przerzucał stronice brewiarza. Ukłoniwszy się Lewinowi, kapłan zaczął natychmiast czytać jednostajnym głosem modlitwy; skończywszy czytać zrobił głęboki pokłon aż do ziemi i zwrócił się ku Lewinowi.
— Chrystus, przyjmując spowiedź pańską, jest tutaj obecnym, choć niewidzialnym — przemówił, wskazując na krucyfiks. — Czy wierzy pan w to wszystko, czego naucza nas święta cerkiew apostolska? — mówił, odwracając oczy od twarzy Lewina i chowając ręce pod kapę.
— Wątpiłem i wątpię o wszystkiem — odparł Lewin głosem nieprzyjemnym dla siebie samego i umilkł.
Kapłan poczekał kilka sekund, czy Lewin nie powie jeszcze czego i, zmrużywszy oczy, zaczął mówić prędko, kładąc akcent na „o“: Powątpiewanie wrodzonem jest ułomności ludzkiej, lecz powinniśmy się modlić, ażeby Pan umocnił nas we wierze. — Jakie szczególne grzechy ciążą panu na sumieniu? — dodał natychmiast, jakby usiłując nie tracić czasu.
— Szczególnym mym grzechem jest powątpiewanie: wątpię o wszystkiem i znajduję się w stanie zwątpienia:
— Powątpiewanie jest wrodzoną ułomnością ludzką — powtórzył kapłan — o czem pan głównie wątpi?
— O wszystkiem... chwilami nawet o istnieniu Boga — mimowoli rzekł Lewin i przeraził się tego co powiedział; zdawało się jednak, że słowa jego nie wywarły na księdzu żadnego wrażenia.
— Jakież mogą zachodzić wątpliwości co do istnienia Boga? — z zaledwie dającym się dostrzedz uśmiechem zapytał ksiądz.
Lewin milczał.
— Jakżeż pan może, patrząc na dzieła Stwórcy, wątpić o Jego istnieniu? — mówił ksiądz prędko — któż upiększył firmament gwiazdami? któż przyodział ziemię tak cudnie? Jakże Stwórca może nie istnieć? — zapytał, patrząc badawczo na Lewina.
Lewin czuł, że byłoby niestosownie z jego strony rozpoczynać z księdzem filozoficzne dysputy i dlatego dał odpowiedź, dotyczącą wprost zapytania.
— Nie wiem... — odparł.
— Nie wie pan? Jakżeż więc możesz pan wątpić, że Bóg stworzył wszystko? — wesoło i ze zdumieniem zapytał spowiednik.
— Nic nie wiem — odpowiedział Lewin, rumieniąc się ze wstydu i czując, że powiedział głupstwo, i że w danym razie nie trzeba było nic odpowiadać.
— Niech się pan modli do Boga... nawet Ojcowie Święci ulegali chwilowym zwątpieniom i błagali Boga, aby utwierdził ich w wierze. Djabeł jest silnym, nie powinniśmy jednak ulegać mu. Módl się więc pan gorąco, módl się — powtórzył prędko.
Ksiądz przestał mówić i zdawał namyślać się.
— Pan, o ile słyszałem, ma zamiar żenić się z córką mego parafianina i mego penitenta, księcia Szczerbackiego? — dodał z uśmiechem. — Śliczna panienka.
— Tak — odparł Lewin, rumieniąc się za księdza. — „Po co on pyta się o to na spowiedzi?“ — pomyślał.
I jakby odpowiadając mu na uczynione przez niego w myśli zapytanie, spowiednik rzekł:
— Chce się pan żenić i być może, że Bóg obdarzy pana potomstwem; czyż nie tak? Jakżeż pan będzie w stanie wychować swe dziateczki, gdy pan nie zwalczy w sobie pokus djabła, popychającego pana do niewiary? — mówił z łagodną wymówką. — Będzie pan kochał swe dziecię i, jako dobry ojciec, będzie mu pan życzył nietylko bogactw, szczęścia, zaszczytów, lecz będzie pan również życzył sobie, aby dziecię to zostało zbawionem, i aby światło wiary rozpromieniało umysł jego. Tak, czy nie? Cóż mu pan odpowie, gdy niewinna dziecina zapyta: „ojcze, kto stworzył to wszystko, czem zachwycam się, ziemię, wodę, słońce, kwiaty, trawę?“ Czyż pan mu powie: „nie wiem?“ Nie może pan nie wiedzieć tego, co Bóg objawił nam w nieprzebranem Swem miłosierdziu! Dziecię, naprzykład, spyta się pana: „co czeka mnie w życiu pozagrobowem?“ Cóż mu pan powie, gdy pan sam nie będzie wiedział o niczem? Jakżeż je pan objaśni? Czyż pan pozostawi swe dziecię bez żadnego puklerza przeciw światu i djabłu?... A to będzie bardzo, bardzo źle... — dodał i zamilkł, pochylając głowę na bok i spoglądając na Lewina dobremi, pogodnemi oczyma.
Lewin nic nie odpowiadał, nie dlatego, że nie chciał wszczynać sporów z księdzem, lecz dlatego, że nikt nie zadawał mu podobnych pytań, a gdy dzieci jego przyszłe będą go pytać o rzeczy tego rodzaju, to jeszcze będzie miał wtedy dosyć czasu pomyśleć nad odpowiedzią.
— Wkracza pan w ten okres życia — mówił dalej spowiednik — gdy trzeba obrać sobie drogę, po której zamierza się dążyć. Módl się pan do Boga, by on w niewyczerpanej Swej dobroci dopomógł panu i zmiłował się nad nim... — zakończył. — „Niech Pan i Bóg nasz, przez łaskę Swą i miłosierdzie ku ludziom, ci, synu mój“... — i zmówiwszy rozgrzeszającą modlitwę, kapłan udzielił Lewinowi błogosławieństwa.
Wróciwszy do domu, Lewin doznawał radosnego uczucia, że nie potrzebował kłamać. Prócz tego pozostało mu mętne wspomnienie, że słowa tego dobrego i miłego staruszka nie były tak głupiemi, jak mu się z początku zdawało, i że w tem wszystkiem jest coś takiego, co należy sobie wytłumaczyć dokładnie.
„Ma się rozumieć, że nie teraz — pomyślał Lewin — lecz kiedyindziej, później.“ Lewin teraz jeszcze bardziej niż przedtem czuł, że w duszy swej ma coś niewyraźnego, i że w stosunku jego do religii jest coś takiego, co wyraźnie dostrzegał i czego nie lubiał w innych, i co miał zawsze za złe przyjacielowi swemu Swiażskiemu.
Spędzając ten wieczór razem z narzeczoną u Dolly, Lewin był w doskonałym humorze i objaśniając Stepanowi Arkadjewiczowi swój stan podniecenia, w jakim znajdował się, zauważył, że jest mu tak wesoło, jak temu psu, którego uczono skakać przez obręcz, i który zrozumiawszy wreszcie o co chodzi i przeskoczywszy przez tę obręcz, skomli z radości i machając ogonem, skacze z zachwytu na stoły i okna.




  1. Anałoj = pulpit, na którym w cerkwiach leży ewangelia. (Przypisek tłumacza).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.