Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVII
OJCIEC CLOUIS I SKAŁA CLOUISE, CZYLI JAK
PITOUX ZOSTAŁ TAKTYKIEM I NABRAŁ PO-
STACI SZLACHETNEJ

Pitoux biegł tak przez pół godziny, zagłębiając się coraz więcej w najgęstszą i najdzikszą część lasu.
Tam, przyciśnięta i oparta o skałę wśród drzew trzystuletnich, stała chatka zbudowana trzydzieści pięć czy czterdzieści lat temu. Mieszkała w niej osobistość, umiejąca dla własnej korzyści otoczyć się tajemnicą. Ta chatka w ziemię zapadła, podobna do siedzib cygańskich, zdradzała się czasem przed okiem niebieskawym dymem z dachu wychodzącym. Zbudowana z drzewa i gałęzi, dla odświeżenia powietrza i wpuszczenia światła, miała w górze zrobioną dziurę.
Inaczej nikt, oprócz myśliwych i wieśniaków z okolicy nie odgadłby, że ta chatka była mieszkaniem człowieka.
Tam jednak od lat czterdziestu żył dymisjowany gwardzista, któremu książę Orleański, ojciec Ludwika Filipa pozwolił mieszkać w lesie, nosić mundur i codzień wystrzelić raz jeden do królików lub zajęcy.
Ptaki i gruby zwierz należały do wyjątków.
Poczciwy człowiek miał w owej epoce lat sześćdziesiąt dziewięć, zwano go naprzód Clouis, potem wskutek starości ojcem Clouis.
Od jego imienia ogromna skała, do której chata była przyczepiona, nazywała się skałą Clouise.
Raniony pod Fontenoy, wskutek rany uciętą miał nogę.
Dlatego uwolniony ze służby, otrzymał od księcia Orleańskiego przywileje o którychśmy mówili.
Ojciec Clouis nie chodził nigdy do miasta, tylko raz w rok do Villers-Cotterets.
Kupował sobie wtedy trzysta sześćdziesiąt pięć nabojów prochu i śrutu w latach zwyczajnych, a trzysta sześćdziesiąt sześć w latach przestępnych.
W tym samym dniu nosił zawsze do pana Cornu, kapelusznika przy ulicy de Soissons, trzysta sześćdziesiąt pięć, albo trzysta sześćdziesiąt sześć skórek, pół zajęczych, pół króliczych, za które dostawał siedemdziesiąt pięć franków, licząc po dwadzieścia sou.
Mówiąc trzysta sześćdziesiąt pięć, albo trzysta sześćdziesiąt sześć skórek, nie mylimy się wcale, bo ojciec Clouis miał prawo do jednego strzału na dzień i codzień zabijał zająca lub królika.
Ponieważ nigdy ani więcej ani mniej nie strzelał nad trzysta sześćdziesiąt pięć razy w latach zwyczajnych, a trzysta sześćdziesiąt sześć w przestępnych, ojciec Clouis zabijał sto osiemdziesiąt trzy zające i tyleż królików.
Żył mięsem tych zwierząt, jedząc je, albo sprzedając.
Za skórki kupował prochu i śrutu i składał sobie kapitał.
Oprócz tego raz na rok ojciec Clouis puszczał się na małą spekulację.
Skała obok jego chaty przedstawiała spadzistość, mającą osiemnaście stóp powierzchni.
Przedmiot umieszczony u góry, zsuwał się na dół powoli.
Ojciec Clouis rozgłosił po wsiach okolicznych przez kobiety, kupujące u niego zające i króliki, że dziewczęta, które w dzień św. Ludwika, spuszczą się trzy razy z góry na dół skały, pójdą zamąż w tym samym roku.
Pierwszego roku, zgłosiło się wiele dziewcząt, ale ani jedna ześlizgnąć się nie śmiała.
Następnego roku trzy się spuściły, dwie poszły zamąż, trzecia panną została, ale ojciec Clouis powiedział, że widocznie opuszczała się nie z taką wiarą jak tamte.
Na rok następny wszystkie już dziewczęta z okolicy, przybyły i ślizgały się.
Ojciec Clouis oświadczył, że nie będzie tylu chłopców dla wszystkich, ale, że trzecia ich część, najlepiej wierzących, mężów sobie znajdzie.
Rzeczywiście, spora liczba zamąż poszła.
Odtąd co rok na św. Ludwika podwójne było święto: w miasteczku i w lesie.
Wtedy ojciec Clouis prosił o przywilej; ponieważ niepodobna ślizgać się dzień cały nie jedząc i nie pijąc, prosił o monopol do jadła i napoju dla ślizgających się dziewcząt i dla chłopców nawet, którzy jednocześnie dla doświadczenia skały ślizgać się próbowali.
Od trzydzieste pięciu lat ojciec Clouis żył w ten sposób.
Kraj obchodził się z nim jak arabowie z marabutami.
Stał się postacią legendową.
Ale co zajmowało strzelców, a strażników pobudzało do zazdrości, to, że było dowiedzionem, iż ojciec Clouis strzelał trzysta sześćdziesiąt pięć razy na rok, i że na trzysta sześćdziesiąt pięć razy — zabijał sto osiemdziesiąt trzy zające i sto osiemdziesiąt dwa króliki.
Nieraz panowie z Paryża, zaproszeni na dni kilka do zamku przez księcia Orleańskiego, słysząc historję ojca Clouis, wsuwali wspaniałomyślnie talara lub luidora w rękę starego, aby tylko zdobyć tajemnicę jak zabijać trzysta sześćdziesiąt pięć razy — na trzysta sześćdziesiąt pięć wystrzałów.
Ale ojciec Clouis nie umiał dać im innego objaśnienia nad to, że w armji tą samą strzelbą zabijał za każdym strzałem jednego człowieka. Otóż co robił kulą, daleko łatwiej praktykował śrutem na królikach lub zającach.
Tych więc co się na tę mowę jego uśmiechali, ojciec Clouis pytał:
— Czemu strzelacie, nie będąc pewnymi czy traficie?...
— Ależ pytano go, czemu książę Orleański, ojciec, pozwoli wam tylko jednego strzału na dzień?..
— Bo więcej byłoby zawiele, znał mnie zadobrze.
Ciekawość widowiska i szczególne pojęcia człowieka, ściągały rok rocznie dziesięć luidorów staremu anachorecie.
Ponieważ zbierał drugie tyle ze sprzedaży, skórek i w dzień Świętego Ludwika, zużywał zaś parę butów przez lat pięć, a mundur przez lat dziesięć, ojciec Clouis nie był bynajmniej nieszczęśliwy.
Przeciwnie, chodziły posłuchy, że miał skarb ukryty, i że dziedzic nieźle na tem wyjdzie.
Takim był dziwny człowiek, do którego szedł Pitoux wśród nocy, kiedy szczęśliwa myśl ze śmiertelnego wybawiła go kłopotu.
Ale aby trafić do ojca Clouis, trzeba było być zręcznym, bo nie dał się on odrazu pochwycić.
Odróżniał z dziwną trafnością natręta nieprodukcyjnego od bogatego próżniaka, gdy zaś był na pogardliwej stopie względem tych ostatnich, można sądzić jak się dziko z pierwszymi obchodził.
Clouis spał na łóżku z gałęzi, aromatycznem i wygodnem, które się co rok we wrześniu zmieniało.
Była godzina jedenasta, czas piękny i świeży.
Nim się doszło do ojca Clouis, trzeba się było przedzierać przez taką gęstwinę lub ciemności, że hałas zawsze pustelnikowi gości ogłaszał.
Pitoux narobił hałasu cztery razy więcej niż istota zwyczajna.
Ojciec Clouis podniósł głowę, bo nie spał wcale.
Był on dnia tego w złym humorze.
Straszny mu się wydarzył wypadek, i niedostępnym go czynił dla najłagodniejszego współobywatela.
Straszny bo też był w rzeczy samej wypadek.
Strzelba, która mu czternaście lat służyła, chybiła przy strzale do królika.
Pierwszy to raz się zdarzyło od lat trzydziestu pięciu.
Ale zdrów i nietknięty królik, nie był wcale zmartwieniem ojca Clouis.
Dwa palce u lewej ręki uszkodził sobie przy eksplozji.
Clouis naprawił palce trawą i liśćmi, ale strzelby nie naprawił.
Aby sobie sprawić nową strzelbę, ojciec Clouis potrzebowałby sięgnąć do skarbca, a jeszczeby nie był pewny, czy nowa strzelba tak nieomylna będzie, jak ta, co nieszczęśliwie się rozpękła.
Pitoux, jak widzimy, w złej przybywał godzinie.
W chwili, gdy położył rękę na zasuwie, ojciec Clouis ozwał się mruknięciem, które zatrwożyło wodza armji haramonckiej.
Byłżeby to wilk w miejsce ojca Clouis?...
Pitoux, który znał historję o „Czerwonym kapelusiku“, zawahał się z wejściem.
— Ej!... ojcze Clouis!... — zawołał.
— Co tam?... — odezwał się mizantrop.
Pitoux, poznał głos czcigodnego pustelnika.
— Dobrze, że jesteście — rzekł.
Potem postępując do środka chatki i kłaniając się jej właścicielowi — dodał uprzejmie:
— Jak się macie, ojcze Clouis?...
— Kto tam?... — zapytał ranny.
— Ja.
— Co za ja?...
— Ja, Pitoux.
— Co za Pitoux?...
— Ja, Anioł Pitoux z Haramontu, wiecie?...
— Cóż mnie po tem, że ty jesteś Anioł Pitoux z Haramontu.
— Ho!... ho!... — rzekł Pitoux — w złym humorze jest ojciec Clouis, niepotrzebnie go obudziłem — dodał pochlebiając.
— Bardzo niepotrzebnie, masz słuszność.
— Cóż mam tedy uczynić?...
— To co może być najlepszego... iść sobie.
— Jakto, bez rozmowy?...
— A o czem chcesz rozmawiać?...
— O przysłudze dla mnie, ojcze Clouis.
— Ja przysług nie oddaję...
— Zapłacę chętnie.
— Być może, ale ja nie mogę przysług oddawać.
— Dlaczego?...
— Już nie zabijam.
— Nie zabijajcie, wy coście za każdym strzałem zabijali, to niemożebne, ojcze Clouis.
— Idź sobie, mówię.
— Kochany ojcze Clouis!...
— Nudzisz mnie.
— Posłuchajcie mnie... a nie pożałujecie tego.
— No więc, bez długiego gadania, czego żądasz?
— Jesteście starym żołnierzem...
— Dalej?
— A więc! ojcze Clouis, chciałem...
— Gadaj prędzej!
— Chciałem... żebyście mnie manewrów nauczyli.
— Szałaput!
— Nie, mam mózg zupełnie zdrowy. Nauczcie mnie ćwiczeń wojskowych — a pogadamy o cenie.
— Ależ! oszalałeś widocznie — rzekł stary żołnierz ostro, podnosząc się na posłaniu.
— Ojcze Clouis, tak albo nie, nauczcie mnie strzelania na dwanaście poruszeń, a potem żądajcie, co wam się podoba.
Stary podniósł się na jednem kolanie, a wlepiając płowe oczy w Ludwika:
— Co mi się podoba? — spytał.
— Tak.
— Podoba mi się zatem żądać strzelby.
— Ah! jak to dobrze, mam ich trzydzieści cztery.
— Ty ich masz trzydzieści cztery?
— A nawet trzydziesty czwarty karabin, który przeznaczyłem dla siebie, doskonały będzie dla was. Ładny karabin sierżancki, z królewskim herbem, złocony.
— Ale skąd masz te karabiny, nie ukradłeś ich chyba przecie?...
Pitoux opowiedział wszystko prosto, szczerze i żywo.
— Dobrze! — rzekł stary żołnierz. — Rozumiem.
Nauczę cię nabijania broni, ale palce mnie bolą.
I zkolei opowiedział Ludwikowi swój wypadek.
— A więc — rzekł Pitoux — nie zajmujcie się już swoją strzelbą, zastąpi ją inna. Tylko te wasze palce, to nie to, co z fuzjami, których mam trzydzieści cztery.
— Oh! palce to nic, przyrzeknij, że jutro będzie fuzja i chodź ze mną.
Wstał zaraz.
Księżyc w pełni rzucał promienie światła na pustą łączkę w koło chaty.
Pitoux i ojciec Clouis wyszli na łączkę.
Ktoby widział w tej puszczy dwa czarne cienie, giestykulujące na popielatawej płaszczyźnie, nie mógłby się nie przejąć tajemniczym dreszczem.
Ojciec Clouis wziął kawał swej strzelby i pokazał naprzód Pitoux postawę i wzięcie żołnierskie.
Było bardzo ciekawe to nagłe wyprostowanie się wysokiego starca, przygarbionego zwykle od przedzierania się między gałęziami, który wspomnieniem pułku ożywiony, schylał białą głowę między zeschłe a szerokie ramiona.
— Patrz dobrze!... — mówił do Ludwika, — patrz dobrze! Potem ty będziesz próbował, a ja na ciebie patrzeć będę.
Pitoux spróbował.
— Schowaj kolana, zbierz barki do siebie, zrób podstawę, masz dość szerokie stopy.
Pitoux jak mógł wykonywał zalecenie.
— Dobrze! — rzekł starzec — masz dość szlachetną postawę.
Pitoux był uszczęśliwiony ze swej szlachetnej postawy. Nie marzył o tem prawie.
Po godzinie ćwiczenia ma już szlachetną postawę! co to będzie za miesiąc? Będzie majestatyczny. Dlatego chciał się uczyć jeszcze.
Ale dosyć było na pierwszą lekcję.
Ojciec Clouis, nie mając fuzji, nie chciał się za bardzo zapędzać naprzód.
— Nie — rzekł — dosyć tego na teraz. Pokażesz im to na pierwszej lekcji, a i za cztery dni się nie nauczą, ty przyjdziesz tu dwa razy tymczasem.
— Cztery razy!... — zawołał Pitoux.
— Ho! ho! — odparł zimno Clouis — jesteś pilny i masz dobre nogi. Chcesz cztery razy, przyjdź cztery razy, ale uprzedzam, że jutro ostatnia kwadra i księżyc świecić nie będzie.
— Będziem się ćwiczyli w grocie — rzekł Pitoux.
— To przynieś ze sobą świecę.
— Funt, dwa, jeżeli trzeba.
— Dobrze. I moją fuzję.
— Będziecie ją mieli jutro.
— Liczę na bo. Ale czy pamiętasz, com powiedział?...
Pitoux dziękował jak mógł najlepiej ojcu Clouis’owi.
Z radości byłby mu przyrzekł armatę.
Po skończonem posiedzeniu, o godzinie pierwszej, Pitoux pożegnał swego nauczyciela i wolniej ale zawsze dobrym krokiem wrócił do Haramontu, gdzie gwardziści narodowi i prości pasterze spali snem głębokim.
Pitoux śnił, że dowodził armją złożoną z kilku miljonów ludzi, i że cały świat biegł w ślad za min przeciwko jednej, jedynej dziewczynie, a jego okrzyk: na ramię broń! odezwał się aż w dolinie Józefata.
Nazajutrz dał lekcję żołnierzom ze swobodą ruchu i pewnością, która spotęgowała bez granic wziętość jakiej używał.
O popularności! podmuchu nieuchwycony! Pitoux stał się popularny i uwielbiany przez mężczyzn, starców i dzieci.
Nawet kobiety poważniały, gdy głosem stentora wołał na swych żołnierzy:
— Przebóg! miejmy postawę wspaniałą! Patrzcie na mnie.
Istotnie, był on po swojemu wspaniały.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.