Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część I-sza
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I-sza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.

Tragiczne skutki podwieczorku.

Październik bywał śliczny na Zielonem Wzgórzu. Brzozy stawały się złotożółte, jak światło słoneczne, a klony poza sadem mieniły się w najwspanialszej purpurze. Dzikie wiśnie wzdłuż alei przystroiły się w najcudniejsze ciemno-czerwone i brunatno-zielone odcienie, podczas gdy świeża, powtórna zieleń pokryła łąki i pola.
Ania upajała się bezgranicznie tym przepychem barw, roztaczającym się wokoło niej.
— Ach, Marylo! — zawołała w pewien ranek sobotni, wpadając do mieszkania z pękiem olbrzymich gałęzi — jakże się cieszę, że żyję na świecie, w którym istnieje październik. Jakież to byłoby okropne, gdyby natychmiast po wrześniu następował listopad, czy nie? Proszę spojrzeć na te gałęzie klonu! Czy na ich widok nie doznajemy miłego dreszczu? Idę przystroić niemi mój pokoik.
— Znowu śmieci! — rzekła Maryla, której zmysł estetyczny nie był zbyt rozwinięty. — Stanowczo, Aniu, nagromadzasz zbyt wiele śmieci z pola i z lasu w twoim pokoju. Sypialnie przeznaczone są do spania.
— I do marzeń, Marylo! A marzy się daleko przyjemniej w pokoju pięknie urządzonym. Umieszczę te gałęzie w niebieskim dzbanie i postawię je na moim stoliku.
— Tylko uważaj, abyś nie zasypała liśćmi schodów. Jadę dziś po południu na zebranie w Towarzystwie Opieki nad ubogiemi dziećmi do Carmody i nie powrócę zapewne przed zmrokiem. Przygotujesz wieczerzę dla Mateusza i Jerzego. Nie zapomnij tylko wsypać herbaty do czajnika, zanim nalejesz wodę, tak jakeś to ostatnio uczyniła.
— Tak, wtedy bardzo nieuważnie postąpiłam — odpowiedziała Ania, usprawiedliwiając się. — Lecz było to owego wieczoru, kiedym przemyśliwała nad znalezieniem odpowiedniej nazwy dla Doliny Fjołków i dlatego nie mogłam pamiętać o niczem innem. Mateusz był tak wyrozumiały. Nie gniewał się ani trochę. Sam nasypał herbatę i powiedział, że nie szkodzi, iż poczekamy. Aby mu się czas nie dłużył, podczas gdy czekał na herbatę, opowiadałam mu prześliczną bajkę. Naprawdę prześliczną, Marylo! Zapomniałam, jaki był jej koniec, więc ułożyłam sobie inny, a Mateusz przyznał, że nie zauważył wcale, gdzie się zaczynała moja własna kompozycja.
— Mateusz uważałby, że wszystko jest w największym porządku, gdyby ci wpadło do głowy wstać podczas nocy z łóżka i poprosić o obiad. Jednakże dziś postaraj się mieć głowę na karku. I... chociaż nie wiem, czy słusznie robię... bo będziesz jeszcze bardziej roztargnioną... możesz zaprosić Djanę na dzisiejsze popołudnie i poczęstować ją herbatą.
— Ach, Marylo! — Ania klasnęła w dłonie. — Jakże cudnie, jak doskonale! Musiałaby Maryla umieć odczytywać moje myśli, aby zrozumieć, jak bardzo pragnęłam takiej chwili. Jakże to będzie rozkosznie, zupełnie jak u dorosłych! Z pewnością nie zapomnę wsypać herbaty, mając gościa przy stole. Marylo, czy mogę użyć serwisu z pączkami róż?
— O! bynajmniej! Serwis z pączkami róż? Dziękuję bardzo. Wiesz dobrze, że nie używam go nigdy, jedynie tylko podczas odwiedzin pastora lub Komitetu szwalni. Użyjesz zwykłej zastawy, weźmiesz stare bronzowe filiżanki do herbaty. Ale pozwalam ci otworzyć żółty słoik z konfiturą z wisien. Trzeba ją zużyć... zdaje mi się, że zaczyna fermentować. Możesz też wziąć kawałek placka z owocami, podać trochę pierników i herbatników.
— Wyobrażam sobie, jak to, siedząc na honorowem miejscu przy stole, będę częstowała herbatą — zawołała Ania, rozpromieniona. — Zapytam Djany, czy używa cukru do herbaty. Wiem dobrze, iż używa, ale udam, że nie wiem. Potem poproszę, by wzięła jeszcze kawałek placka i nieco więcej konfitur. Ach, Marylo, jakże przyjemną jest sama myśl o podobnej chwili. Czy będę mogła wprowadzić ją do bawialki, aby tam zdjęła i złożyła swój kapelusz? I czy będziemy mogły siedzieć w gościnnym pokoju?
— To zbyteczne, nasz codzienny pokój wystarczy w zupełności dla ciebie i twojego gościa. Lecz mamy jeszcze pół butelki soku malinowego; pozostał on z ostatniego naszego zebrania w zeszłym tygodniu. Stoi na drugiej półce w szafie śpiżarnianej. Weźcie go sobie trochę, jeśli będziecie miały ochotę. Zostawię wam też kilka rogalików na podwieczorek, bo kto wie, czy Mateusz, zajęty zwózką kartofli na statek, powróci wcześnie na wieczerzę.
Ania, jak strzała, pomknęła wzdłuż Źródła Nimf leśnych i przebiegła pełną zapachów sośniny ścieżkę, wiodącą ku Sosnowemu Wzgórzu, aby zaprosić Djanę na herbatę. Na skutek tego zaproszenia, zaledwie Maryla pojechała do Carmody, natychmiast zjawiła się Djana w odświętnej sukience, w nastroju, w jakim bywają osoby, zaproszone na herbatę.
Zazwyczaj wpadała, nie pukając, przez kuchnię; teraz jednak zapukała uprzejmie do drzwi ganku. Ania, ubrana również w swoją prawie najlepszą sukienkę, natychmiast otworzyła, i obie dziewczynki uścisnęły sobie dłonie, poważnie, zupełnie tak, jakby się nigdy przedtem nie były spotykały. Ten niezwykle uroczysty nastrój trwał jeszcze, gdy Djana udała się na facjatkę, by złożyć kapelusz w pokoiku Ani, i gdy, siedząc nieruchomo na kanapie, gawędziły spokojnie.
— Jakże zdrowie mateczki? — pytała Ania z wyszukaną uprzejmością, jakby tegoż rana nie była widziała pani Barry, zdrowej i wesoło usposobionej, zajętej zrywaniem jabłek.
— Dziękuję za pamięć. Mateczka ma się doskonale. Przypuszczam, że pan Cutbert zwozi dziś kartofle do Małych Piasków, czy nie? — spytała Djana, która, spotkawszy Mateusza w wózku, przejechała z nim kawałek drogi.
— Tak. Nasz zbiór kartofli jest bardzo bogaty w tym roku. Sądzę, że i twój ojciec ma piękny plon tej jesieni.
— Owszem, bardzo piękny, wistocie. Czyście już zerwali dużo jabłek?
— Ach, strasznie wiele — zawołała Ania, zapominając o powadze i zrywając się szybko z krzesła. — Chodźmy, Djano, do sadu! Zerwiemy trochę czerwonych kalwilli. Maryla powiedziała, że możemy zabrać wszystkie, które pozostały na drzewie. Maryla jest bardzo szczodra. Pozwoliła nam także wziąć sobie po kawałku placka z owocarni i konfiturę z wisien. Ale zapomniałam, że to nie wypada mówić gościowi, czem go się będzie podejmowało. To też nie powiem, co mamy do picia. Tyle jedynie się dowiesz, że na początku wyrazu jest s, zaś w końcu k, i że jest pięknego czerwonego koloru. Ja bardzo lubię napoje czerwone, a ty? Uważam, że mają dwa razy lepszy smak, niż inne.
Sad, pełen drzew uginających się pod ciężarem dojrzałego owocu, był tak rozkosznem zaciszem, że dziewczynki z przyjemnością spędziły w nim prawie całe popołudnie. Ułożyły się w kąciku, na wysokiej trawie, gdzie chłód nie zdążył jeszcze zwarzyć zieleni, a łagodne słońce jesienne dogrzewało niezgorzej, i tam chrupały zawzięcie jabłka, przyczem ani na chwilę nie przestawały gawędzić.
Djana miała dla Ani tyle nowin ze szkoły. Musi siedzieć obok Józi Pay, a nie lubi jej. Józia przez cały czas „skrobie“ szyfrem po tabliczce, od czego Djanę lodowy dreszcz przejmuje.
— Wyobraź sobie — mówiła — Ruby Grillis wytępiła sobie wszystkie brodawki, słowo ci daję — zapomocą jakiegoś cudownego kamienia, który otrzymała od owej starej czarownicy Marji Creek. Należy podobno potrzeć brodawki owym kamieniem, a następnie podczas nowiu księżyca cisnąć go poza lewe ramię, a brodawki znikną bezpowrotnie... Oprócz tego nazwisko Karolka Slone wypisane było wraz z nazwiskiem Emilki White na ścianie w przedpokoju, i Emilka była strasznie zła o to. Boutler znowu narysował karykaturę pana Philipsa na tablicy, a pan Philips dał mu zato policzek; wtedy ojciec Sama przyszedł do szkoły i surowo zabronił nauczycielowi dotknąć się któregokolwiek z jego dzieci. Mattie Andrews ma nową czerwoną czapkę, a zadziera głowę, aż się słabo robi... A Lizi Wright nie mówi do Mami Wilson, dlatego, że starsza siostra Mam Wilson odbiła konkurenta, starającego się o rękę siostry Lizi Wright... Wszyscy koledzy i koleżanki tak tęsknią za tobą, Aniu, i pragną, abyś wróciła. Zaś Gilbert Blythe...
Lecz Ania nie chciała nic wiedzieć o Gilbercie Blythe. Zerwała się ze swego miejsca, mówiąc, że czas już, by spróbowały soku malinowego.
Ania przeszukała drugą półkę szafy śpiżarnianej, lecz nie znalazła tam butelki z sokiem. Szukając dokładniej, odnalazła ją wreszcie na najwyższej półce. Postawiwszy butelkę wraz ze szklanką na tacce, podała ją na stół.
— Proszę, pozwól, Djano — rzekła, zapraszając uprzejmie. — Co do mnie, nie mogłabym teraz nic wypić. Jestem tak bardzo nasycona temi wspaniałemi jabłkami.
Djana nalała sobie pełną szklankę soku, przyjrzała się z zachwytem jego pięknej czerwonej barwie i powoli zaczęła zapijać.
— Jakiż to pyszny sok malinowy, Aniu! — rzekła. — Nigdy nie przypuszczałam, że sok może być taki doskonały.
— Cieszy mnie bardzo, że ci smakuje. Pij, ile zechcesz. Muszę odejść na chwilę, by zajrzeć, co się dzieje z ogniem na kominie. Prowadzenie gospodarstwa nakłada ogromną odpowiedzialność na człowieka, wierzaj mi.
Kiedy Ania powróciła z kuchni, Djana zapijała drugą szklankę soku, a zapraszana serdecznie przez Anię, nie wzbraniała się wypić i trzeciej. Sok był wistocie przepyszny.
— Najlepszy, jaki kiedykolwiek piłam — twierdziła Djana. — O wiele lepszy od soku pani Linde, która przecież tak bardzo chwali swoje wyroby śpiżarniane. Tamten ani się umywa do waszego.
— Bardzo wierzę, że sok Maryli musi być lepszy od soku pani Linde — rzekła Ania z głębokiem przekonaniem. — Maryla jest świetną gospodynią. Próbuje teraz uczyć mnie gotowania, lecz lękam się, że będzie miała ciężką pracę. W sztuce kucharskiej niema absolutnie żadnego pola do wyobraźni. Bezustannie należy się trzymać jakichś reguł. Kiedym ostatnio przygotowywała leguminę, zapomniałam dodać mąki. Bo właśnie podczas tego zajęcia układałam sobie prześliczną bajkę o tobie i o mnie.
Wyobraziłam sobie, żeś ty była ciężko chora na ospę naturalną i że wszyscy cię opuścili. Tylko ja jedna pozostawałam obok twego łóżka, pielęgnowałam cię i pomogłam powrócić do zdrowia. Ale sama zaraziłam się i dostałam ospy. Umarłam, i pochowano mnie na cmentarzu pod cieniem wierzb. Tyś zasadziła na mym grobie krzak róży, polewałaś go łzami i nigdy nie zapomniałaś przyjaciółki młodości, która poświęciła życie dla ciebie. Ach, Djano, jakaż to była wzruszająca historja! Podczas gdy rozbijałam jajka, łzy płynęły mi po twarzy. Wtedy to zapomniałam wsypać mąkę, i ciasto się zmarnowało. Wiesz wszakże, że mąka jest najważniejszym dodatkiem. Maryla była bardzo rozgniewana z tego powodu i wcale jej się nie dziwię. Ma ona z mojej winy nie jedną przykrość. Naprzykład w zeszłym tygodniu. Posłuchaj historji z sosem waniljowym do pudingu. We wtorek mieliśmy puding śliwkowy z sosem, ale pół pudingu i sosjerka sosu pozostała od obiadu. Maryla powiedziała, że ta porcja wystarczy w zupełności na następny obiad, kazała mi schować wszystko do śpiżarni i nakryć szczelnie. Miałam zamiar uczynić to jak najskrupulatniej, lecz wynosząc salaterkę wyobrażałam sobie, że jestem zakonnicą — jestem wprawdzie protestantką, lecz udawałam, że jestem katoliczką, która przybrała welon, aby w zaciszu klasztornem ukryć i pochować na zawsze swe złamane serce. Cóż dziwnego, że zapomniałam jak najzupełniej o nakryciu owego sosu. Przypomniałam sobie o tem nazajutrz raniutko i pobiegłam do szafy. Wyobraź sobie, Djano, moje przerażenie, kiedy w sosie znalazłam utopioną maleńką myszkę! Wydobyłam ją łyżką, wyrzuciłam na podwórze i umyłam łyżkę aż w trzech wodach. Maryla była podówczas zajęta dojeniem krów, więc postanowiłam, gdy powróci, zapytać, czy mogę sos ten wylać dla prosiąt. Lecz kiedy nadeszła, wyobrażałam sobie właśnie, że jestem boginią chłodu, przebiegającą na jesieni lasy, aby zabarwiać liście drzew na czerwono lub żółto, stosownie do ich życzenia. Zapomniałam wtedy znowu o sosie pudingowym i na wezwanie Maryli pobiegłam do sadu zrywać jabłka. Zdarzyło się tymczasem, że tegoż dnia przyjechali do nas w odwiedziny państwo Ross ze Spencervale. Wiesz zapewne, że są to niezmiernie dobrze wychowani, dystyngowani ludzie, szczególniej pani Ross.
Gdy mnie zawołano na obiad, stół był już nakryty i wszyscy siedzieli na swych miejscach. Starałam sprawować się niezwykle uprzejmie i elegancko, bo pragnęłam przekonać panią Ross, że można być dobrze i po pańsku wychowaną, nawet wtedy, kiedy się nie jest ładną. I wszystko szło bardzo składnie do chwili, gdy ujrzałam Marylę wnoszącą w jednej ręce puding śliwkowy, w drugiej salaterkę z owym sosem odgrzanym. Djano, była to okropna chwila! Przypomniałam sobie wszystko, co zaszło, zerwałam się z miejsca i krzyknęłam w przerażeniu: „Marylo, nie można użyć tego sosu! Myszka się w nim utopiła! Zapomniałam uprzedzić o tem!“ Ach, Djano, nigdy w życiu nie zapomnę tej strasznej chwili, gdybym nawet żyła sto lat. Pani Ross patrzała właśnie na mnie, i byłam pewna, że padnę ze wstydu. Jest ona podobno tak wyjątkowo dobrą gospodynią! Wyobraź sobie, co pomyślała o nas? Maryla zaczerwieniła się jak piwonja, lecz nie wyrzekła ani słowa. Wyniosła puding i sos, zaś natomiast podała konfiturę z truskawek. Częstowała i mnie także, lecz nie potrafiłam przełknąć ani jednej. Po odejściu państwa Ross zgniewała się na mnie porządnie. Ale co się z tobą dzieje, Djano?
Djana wstała z miejsca trochę chwiejnym krokiem, poczem usiadła znowu, przykładając ręce do głowy.
— Jestem... jestem strasznie chora — rzekła płaczliwym głosem. — Ja... ja.. muszę iść do domu.
— Ale jakże możesz myśleć o pójściu do domu bez herbaty — zawołała Ania zrozpaczona. — Herbata będzie zaraz.. biegnę nastawić imbryk.
— Muszę pójść do domu — powtarzała Djana płaczliwie, lecz stanowczo.
— Ależ musisz zjeść cokolwiek — błagała Ania. — Pozwól, bym ci podała jeszcze kawałek placka z owocami i trochę konfitur z wisien. Połóż się na chwilę, a z pewnością lepiej ci się zrobi. Co cię boli?
— Muszę iść do domu — broniła się Djana.
Nie potrafiła powiedzieć nic więcej. Napróżno Ania błagała ją, by pozostała.
— Nie słyszałam nigdy, by goście odchodzili bez herbaty — skarżyła się. — Ach, Djano, czy myślisz, że to możliwe, abyś naprawdę dostała ospy? Jeśli tak, bądź pewna, że będę cię pielęgnowała. Nie opuszczę cię nigdy. Tylko teraz, błagam cię, zostań na herbacie. Cóż ci najwięcej dokucza?
— Mąci mi się w głowie — rzekła Djana.
Wistocie poruszała się bardzo chwiejnie. Ania ze łzami rozczarowania w oczach oddała Djanie kapelusz i odprowadziła ją aż do sztachet ogrodu państwa Barrych. Poczem, płacząc, powróciła na Zielone Wzgórze, gdzie bardzo zasmucona schowała resztę soku malinowego do śpiżarni i przygotowała herbatę dla Mateusza i Jerzego. Lecz cała przyjemność, jakiej oczekiwała z okazji tych odwiedzin, spełzła na niczem.
Nazajutrz była niedziela. Deszcz lał potokami od rana do zmierzchu, i Ania nie wydaliła się ani na chwilę z Zielonego Wzgórza. W poniedziałek po południu Maryla wysłała ją w jakiejś drobnej sprawie do pani Linde. Po krótkiej chwili Ania powróciła zalana łzami. Wpadła do kuchni i, rzuciwszy się na sofę, ukryła twarz w dłonie.
— Cóż to, Aniu? — spytała Maryla, zdziwiona i przerażona. — Sądzę, żeś chyba nie była znowu zuchwałą wobec pani Linde?
Żadnej odpowiedzi prócz łez i gwałtowniejszego szlochania.
— Aniu, kiedy pytam, wymagam odpowiedzi. Wstań natychmiast i powiedz, czego płaczesz?
Ania wstała niby uosobienie rozpaczy.
— Pani Linde była dziś na chwilę u pani Barry — wyjąkała. — Pani Barry jest bardzo zagniewana. Mówi, że ja w sobotę upoiłam Djanę i odesłałam ją do domu w strasznym stanie; twierdzi, że muszę być do głębi zepsutą, złą dziewczyną i że już nigdy nie pozwoli Djanie przebywać ze mną. Ach, Marylo, jakie ciężkie nieszczęście mnie spotkało!...
Maryla patrzała zdumiona.
— Ty upoiłaś Djanę! — zawołała, odzyskawszy mowę. — Czy pani Barry, czy też ty oszalałaś? Cóżeś jej dała takiego do picia?
— Nic innego, jak sok malinowy — szlochała Ania — Nie miałam pojęcia, że sokiem malinowym można się upić, Marylo... nawet jeśli ktoś wypije trzy pełne szklanki, tak jak to uczyniła Djana. Ach, jakże to strasznie brzmi... pijana, tak... jak mąż pani Tomas. Ależ ja nie chciałam jej upoić!
— Upoić! co za głupota! — rzekła Maryla, kierując się ku śpiżarni.
Tam na półce stała butelka, w której odrazu poznała wino porzeczkowe, przygotowane w domu przed trzema laty, wino, z powodu którego słynęła na całą Avonleję, jakkolwiek niektórzy przeciwnicy, w ich rzędzie pani Barry, surowo ją za nie potępiali. I w tejże chwili Maryla przypomniała sobie, że właśnie butelkę z sokiem wstawiła do piwnicy, nie zaś do śpiżarni, jak mylnie w ów feralny dzień poinformowała Anię.
Powróciła do kuchni z ową butelką wina w ręce. Pomimowoli trudno jej było powstrzymać się od śmiechu.
— Aniu, wistocie posiadasz jakiś niezwykły dar stwarzania awantur. Poczęstowałaś Djanę winem porzeczkowem nie sokiem. Czyś sama nie zauważyła tej różnicy?
— Nie próbowałam go wcale — odrzekła Ania. — Byłam przekonana, że to sok malinowy. Starałam się być bardzo... bardzo gościnną. Nagle Djana poczuła się słabą i musiała wrócić do domu. Pani Barry powiedziała pani Linde, że Djana była najzwyczajniej pijana. Podobno śmiała się głupkowato, kiedy matka wypytywała ją, co jej się stało, położyła się spać i spała kilka godzin z rzędu. Matka po jej oddechu poznała, że była pijaną. Przez cały dzień wczorajszy Djana miała straszny ból głowy. Pani Barry jest oburzona. Z pewnością nigdy nie uwierzy, że ja jestem niewinną w tej sprawie.
— Sądzę, że uczyniłaby lepiej, karząc surowo Djanę za łakomstwo; któż to wypija odrazu trzy szklanki czegokolwiek? — zauważyła surowo Maryla. — Jeśliby nawet to był sok tylko trzy szklanki musiałyby jej również zaszkodzić. Wypadek ten posłuży za wodę na młyn tym wszystkim, którzy mają mi za złe, że nastawiam wino. Co prawda, nie przyrządzam już go od trzech lat, a tę butelkę przechowywałam tylko na wypadek choroby. No, no, uspokójże się, dziewczyno! Nie masz powodu się martwić, skoroś nie zawiniła, a tylko przypadek zrządził nieporozumienie.
— Nie mogę nie płakać — rzekła Ania. — Mam serce złamane! Widocznie złe losy sprzysięgły się przeciw mnie, Marylo. Rozłączono mnie z Djaną na zawsze! Nie śniłam o tem wówczas, gdyśmy sobie przysięgały wieczna przyjaźń.
— Nie bądź dziecinną, Aniu. Pani Barry innego będzie zdania o tej sprawie, kiedy się dowie, żeś niewinna. Przypuszczam, iż posądza cię o jakiś niemądry żart w stosunku do Djany. Najlepiej będzie, jeśli wieczorem pójdziesz do niej i opowiesz, co się stało.
— Odwaga mnie opuści, gdy spojrzę na obrażoną twarz Matki Djany — rzekła Ania. — Wolałabym, żeby to Maryla zechciała pójść. Wszakże Maryla jest o wiele ważniejszą osobą ode mnie. Pani Barry inaczej posłucha wyjaśnienia Maryli, niż mojego.
— Dobrze, więc ja tam pójdę — zgodziła się Maryla, rozważywszy, że Ania ma może słuszność.
— Nie płacz, Aniu, wszystko będzie dobrze.
Ania wyczekiwała z niecierpliwością powrotu swojej opiekunki, i jak strzała, pomknęła na jej spotkanie.
— Ach, Marylo, poznaję po minie, że wszystko stracone! — zawołała smutnie. — Czy pani Barry nie chce mi przebaczyć?
— Pani Barry! — ofuknęła Maryla. — Czyż można się z nią porozumieć? Powiedziałam jej, że była to najzwyklejsza pomyłka i żeś ty nie była wcale winną. Ale zdaje się, że mi nawet nie uwierzyła. Bezustannie wykrzykiwała swe zarzuty, tyczące się mego wina porzeczkowego, i drwiąco powtarzała moje słowa, że ono jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Wreszcie powiedziałam jej zupełnie otwarcie, że nie pija się trzech szklanek wina porzeczkowego naraz, i że gdybym ja miała takie łakome dziecko, dałabym mu inną nauczkę.
Maryla powróciła do kuchni niezwykle zirytowana, pozostawiając w przedpokoju Anię nieszczęśliwą i zrozpaczoną.
Niezadługo Ania, pomimo chłodnego jesiennego zmierzchu, nie zarzuciwszy nic na siebie, pobiegła na drogę. Z głębokiem i stanowczem postanowieniem dążyła śmiało poprzez zwiędłą już łąkę koniczyny, poprzez mostek i gaik sosnowy, przy świetle bladego księżyca, zawieszonego nisko nad zachodnim skrajem lasu.
Pani Barry, usłyszawszy słabe pukanie do drzwi, otworzyła i ujrzała na progu przygnębionego małego gościa, z blademi ustami, o wielkich oczach, pełnych błagalnej prośby.
Twarz jej przybrała srogi wyraz. Pani Barry należała do kobiet o stanowczem zdaniu i ustalonych niechęciach, a gniew jej bywał z tych zimnych, upartych, które najtrudniej jest zwalczać. Należy jej oddać sprawiedliwość, że tym razem była głęboko przekonaną, iż Ania upoiła Djanę umyślnie; stanowczo więc postanowiła strzec swą córeczkę od bliższego zetknięcia się z podobnie niedobrem dzieckiem.
— Czego chcesz? — spytała oschłym tonem.
Ania złożyła błagalnie ręce.
— Ach, pani Barry, proszę mi przebaczyć. Ja nie miałam zamiaru... upoić... Djanę. Jakżebym śmiała uczynić coś podobnego? Niech pani sobie wyobrazi, że pani jest ubogą sierotą, przygarniętą przez dobrych ludzi, i ma pani jedyną serdeczną przyjaciółkę, jedynego oddanego człowieka na całym świecie. Czyż pani upoiłaby ją umyślnie? Myślałam, że to zwyczajny sok malinowy. Byłam przekonana. Ach, proszę, niech pani nie mówi, że pani nie pozwoli więcej obcować Djanie ze mną! Czyniąc tak, okryłaby pani całe moje życie ciemnym obłokiem smutku i rozpaczy.
Przemowa ta, któraby bez wątpienia odrazu rozbroiła czułe serce pani Linde, nie wywarła podobnego wrażenia na pani Barry. Przeciwnie, rozdrażniła ją jeszcze więcej. Podejrzliwie spoglądała na dramatyczne ruchy i słuchała wyszukanych wyrażeń Ani, przypuszczając, że dziewczynka żartuje z niej. Więc też rzekła chłodno i okrutnie:
— Nie uważam, abyś była odpowiedniem towarzystwem dla Djany. Pójdź raczej do domu i sprawuj się jak należy.
Usta Ani zadrgały.
— Czy mogłabym zobaczyć Djano po raz ostatni, by ją pożegnać? — spytała błagalnie.
— Djana pojechała z ojcem do Carmody — rzekła pani Barry, odchodząc do mieszkania i zamykając drzwi za sobą.
Ania spokojna, lecz złamana powróciła na Zielone Wzgórze.
— Ostatnia moja nadzieja prysnęła — rzekła do Maryli. — Sama zwróciłam się do pani Barry, lecz przyjęła mnie bardzo niegrzecznie. Marylo, nie sądzę, by to była dobrze wychowana osoba. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak pomodlić się o zmianę usposobienia pani Barry. Lecz nie mam wielkich nadziei co do tego, Marylo. Wątpię bardzo, czy sam Pan Bóg potrafiłby coś wskórać u tak upartej osoby.
— Daj pokój, Aniu, tym uwagom — przerwała Maryla, starając się powstrzymać od śmiechu, który czuła, że ją opanowywał.
Zato, opowiadając wieczorem całe to wydarzenie Mateuszowi, śmiała się wraz z nim serdecznie ze strapień Ani.
Ale kiedy przed udaniem się na spoczynek zaszła do pokoiku na facjatce i zastała Anię śpiącą, a bardzo spłakaną, niezwykły wyraz słodyczy odmalował się na jej twarzy.
— Biedactwo! — szepnęła, odgarniając pukiel włosów z zalanej łzami twarzyczki dziewczęcia. Poczem pochyliła się nad śpiącą i pocałowała spoczywający na poduszce rozgrzany policzek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.