Akademja, Izba, czy figa z makiem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Akademja, Izba, czy figa z makiem
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKADEMJA, IZBA, CZY FIGA Z MAKIEM.

Nalegano na mnie, abym się odezwał w kwestji Akademji Literatury. Wyznaję, że czynię to niebardzo chętnie. Nie mam, jak niektórzy z moich kolegów, wiary w uzdrawiającą moc dyskusji i polemik; przeciwnie, uważam, że im dłużej dyskusja się toczy, tem bardziej rzecz sama tonie w powodzi sofizmatów, paralogizmów, animozji osobistych etc. Ponieważ jednak przeciwnicy Akademji skupili się niejako w projekcie p. Irzykowskiego, przeciwstawiającym tejże Akademji wybieraną na przeciąg lat trzech „Izbę literacką“, pozwolę sobie ten projekt, ogłoszony w Robotniku, w paru punktach oświetlić.
Uderza mnie w nim jedno: mianowicie przewaga kategoryj wziętych z innych dziedzin, częściowo obcych, częściowo wręcz przeciwnych istocie literatury. Jedne, to kategorje myślenia zawodowe, oparte na analogjach ze związkami robotniczemi. Tych związków zawodowych uwieńczeniem byłaby tu wybieralna Izba. Drugie, to kategorje myślenia polityczne, i to przestarzałe... Wszystkie wczorajsze i przedwczorajsze, dziś cokolwiek zbankrutowane wiary, panacea demokracji, plebiscytów, powszechnych głosowań, wieców, większości, parlamentów, wszystko to, wszędzie zdetronizowane potrochu w polityce, ma znaleźć schronienie w tej instytucji literackiej. Oba te rysy stanowią, mojem zdaniem, zasadniczą wadę projektu, bo każda rzecz jeżeli ma być celowa, musi być zbudowana ze swoistego materjału i musi się opierać na własnej logice.
Uderza to już w Związkach zawodowych literatury: pojęcie przeniesione z innych stanów, tutaj iluzoryczne, o czem wie każdy kto się stykał z życiem stowarzyszeń literackich. Czy ktoś, kto wyda własnym kosztem na welinie tom czy parę tomów — dajmy na to — lichych wierszy, może twierdzić, że literatura jest jego zawodem? Ale gdzie postawić kryterjum i granice? Związki i stowarzyszenia biorą rzecz — i nie mogą inaczej — bardzo szeroko, bardzo mechanicznie: fakt drukowania czegokolwiek decyduje o przyjęciu. Dlatego każdy związek literacki może być natychmiast zmajoryzowany przez dyletantów, grafomanów, w najlepszym razie przez miernoty. Wielki pisarz ma w nim taki sam głos, co ktokolwiek kto czemkolwiek zadrukował kilkanaście arkuszy papieru.
Taki sam głos, i to w teorji; w praktyce majoryzacja może iść znacznie dalej. Bo prawdziwi pisarze przeważnie stronią od tych „walnych zebrań“, od tych jałowych sporów i dyskusyj, słowem od życia związkowego; nie mają na nie czasu; „pętaki“ i spryciarze mogliby tedy stworzyć absolutną większość w każdej chwili.
Analogja oparta na związkach zawodowych robotniczych kuleje tutaj wyraźnie. Lepszy zecer czy gorszy zecer, są obaj pożyteczni, obaj uczciwie pracują, obaj należą do tej samej kategorji. Tutaj inaczej: dobry pisarz jest pożyteczny, grafoman jest w najlepszym razie obojętny, wytwórca tandety literackiej szkodliwy; dobry tłumacz jest pożyteczny, zły tłumacz jest szkodnikiem. I oto ten pożyteczny i ten szkodnik zasiadają na wspólnej ławie i radzą nad swemi... interesami zawodowemi! Oczywisty paradoks. Jeszcze wybitniej wystąpi to, gdy chodzić będzie o Izbę literatury, o tę najwyższą jakoby instytucję.
Związki zawodowe mogą, w teorji, wybrać ową reprezentacyjną Izbę, będącą chlubą i czołem literatury. Mogą, ale bynajmniej nie muszą; mogą też w każdej chwili obniżyć poziom tej reprezentacji do dowolnych granic. Z chwilą, gdy — jak w projektowanej przez p. Irzykowskiego Izbie — wejdą w grę interesy, kwestje władzy, konkretnych jej przywilejów, możnaby się obawiać tej drugiej ewentualności. W miarę jak prawdziwi pisarze będą się odsuwać, zostanie pole dla innych elementów. Mieliśmy wszak przykłady tego w Związku Aktorów: był tam okres, że prawie żaden wybitniejszy aktor nie chciał — i nie bez racji — brać udziału w „życiu organizacyjnem“, główne stanowiska zajmowali tam wręcz nie aktorzy. A wszakże w aktorstwie zawodowość jest daleko ściślej określona, niż w literaturze; no i związek Aktorów nie zakreśla sobie tak szerokich i górnych celów jak ta Izba. Możliwości te dostatecznie już potępiają ów doktrynerski projekt. Że w takiem ciele wybieranem co trzy lata, w tej atmosferze agitacji, ambicyjek, interesów, nie może być mowy o powadze na zewnątrz, o ciągłości bezliku prac wyliczonych w projekcie Izby, to zupełnie pewne. Izba literatury miałaby wszystkie ciemne strony parlamentaryzmu, przeniesione na grunt, który najmniej się do tego nadaje.
Jeszcze jedno. Akademja, która wprzód miała za sobą wszystkich, zyskała natychmiast nieprzejednanych wrogów z chwilą, gdy rozeszła się pogłoska, że wybrani Akademicy mają otrzymać — pensje. Obecnie, w projekcie Izby wypływają... też same pensje, tylko dla owych plebiscytowych wybrańców. Otóż, jeżeli już mają być pensje, co jest racjonalniejsze: czy pensja ułatwiająca byt wybitnemu pisarzowi, dla którego jest w części nagrodą za trud całego życia, w części wynagrodzeniem za czas, który poświęca sprawom Akademji, czy też pensja dla wiecowego atlety, dla praktyka „walnych zgromadzeń“, który może być zerem jako pisarz, który wszedł do tej Izby z wyboru pętaków i nic innego poza ich suwerenną wolą może nie reprezentować? Projekt Izby doprowadził to pytanie do absurdu.
Ale kwestja ma jeszcze inną stronę. Skoro już mowa o sprawach materjalnych, przeoczono, pod wpływem animozji do przyszłych i niewiadomych jeszcze Akademików, olbrzymie korzyści materjalne, jakie tą drogą mogą spłynąć i niechybnie spłynęłyby na całą literaturę. Przypadkowo zetknąłem się z tem bezpośrednio. Zgłosił się mianowicie niedawno temu do mnie pewien obywatel, radząc się w następującej sprawie: chciałby zapisać piękny majątek Akademji literatury, o której powstaniu słyszał, celem stworzenia przy niej pewnej fundacji literackiej. I oto czego niedopatrzyli oponenci: Akademja jako magnes ściągający ofiarność społeczeństwa, tak jak ją ściąga Krakowska Akademja Umiejętności. Akademja Umiejętności miała przed wojną, zanim dewaluacja ją zniszczyła, ogromne majątki, dotacje, stypendja. Sama nagroda Jerzmanowskich (przeszło 40.000 franków szwajcarskich rocznie!) była po nagrodzie Nobla największą w Europie. To źródło korzyści dla literatury jest wręcz nieobliczalne. Ale, aby stać się owym magnesem, potrzebuje to najwyższe ciało pewnych warunków: musi mieć powagę i prestige, jakie mu da skupienie najlepszych nazwisk literackich; musi mieć solidne gwarancje. Tym magnesem nie może być żaden związek czy klub literacki, ponieważ tego rodzaju związki i kluby nie posiadają odpowiednich do tego celu warunków i rękojmi, nie mają wreszcie tego oficjalnego niejako blasku, który w danym wypadku odgrywa niemałą rolę. Nie będzie go miała i ta wybieralna Izba, podległa walkom i „zamachom stanu“. Gdyby więc nie inne względy, ten jeden powinienby pojednać wszystkie obozy: jest to bowiem najbardziej namacalny dowód korzyści Akademji dla ogółu literatów i dla literatury.
Wystąpienie „opozycji“ z propozycją Izby literatury przesunęło zresztą dość znacznie jej stanowisko. Okazało się, że właściwie rzecz sama nie ma przeciwników; że oponentom chodzi o to, aby Akademja nie nazywała się Akademją tylko Izbą i aby była wybieralna. Formuła Akademji jest, ich zadaniem, przestarzała; wybieralna Izba odpowiada jakoby duchowi czasu. Mnie się zdaje — jak to szkicowo miałem sposobność wykazać — że właśnie taka Izba opiera się na hasłach o wiele bardziej przebrzmiałych. Mało kto obecnie wierzy, aby nieustające dyskusje i konszachty wyborcze miały być czemś lepszem od naturalnego autorytetu i aby chroniczne powszechne głosowanie miało być gwarancją rozumu i celowej pracy. Zwłaszcza w rzeczach artystycznych. Bo w polityce sens parlamentów jest całkiem inny. Parlamentaryzm jest — między innemi — formułą ciągłego paktowania z masą, bo ta masa może chwycić za broń, może urządzić strajk generalny, może robić zamachy i wznosić barykady. W literaturze niema tych obaw, niema więc potrzeby uświęcać tej fikcji, że głos pierwszego z brzegu psujcy papieru ma tę samą wartość co głos autentycznego pisarza.
Gdyby nie te demagogiczne waśnie w rzeczy, która wprzód wszystkim zdawała się tak jasna i pożądana, sprawa byłaby podobno dawno załatwiona. Rząd okazał najlepszą wolę; literaci, można powiedzieć, dokładają starań, aby rzecz zagmatwać, obrzydzić i zdyskredytować. To też, jeżeli z tych sporów o Akademję czy Izbę wyłoni się Figa, sami będą temu winni.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.