Ad astra/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ad astra |
Podtytuł | Dwugłos |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ostatni raz!
Ostatni raz przemawiam do ciebie.
Dziękuję, że wyciągnęłaś do mnie dłoń przyjazną. Dziękuję za życzliwość, za słodycz, za wyrozumiałość siostry, i za to także, że młodość moja nie będzie próżną pamiątek.
Na więcej nie zasłużyłem, alb może nie prosiłem dość gorąco. Lecz ja kolan zginać nie umiem.
Ty musiałaś przecież zrozumieć, czy odgadnąć sercem, co jątrzyło się we mnie raną tęsknoty, co mi było do życia tak potrzebne, jak kwiatom słońce, jak płucom powietrze, co się mogło stać kotwicą i zbawieniem mojem! A że, wiedząc o tem, nie możesz dla mnie nic, to znak, iż tych przepaści, któremi odstręczyłem się od życia i świata, nic też wypełnić nie zdoła. Wydziedziczyłem się z kochania dobrowolnie i z nikim już sprzęgać się niem nie mogę. Wydziedziczony i samotny zostać-bym musiał na zawsze, choćbym nie miał za sobą płomiennych godzin pychy i obłąkania.
Jest to dziś dla mnie jasne i oczywiste jak nigdy, i dlatego nie będę już pukał do wrót twoich.
Jeżelim ci zgotował chwile udręczenia i smutku, wybacz, zapomnij. Twoje serce to potrafi. Wierz mi, żem takiego końca nie spodziewał się, ani pragnął. Podawałem ci napój ze źródeł mocnych i trzeźwiących: a tyś się napiła hyzopu zaprawnego piołunem. Nie, nie chciałem niewolnictwa twych wierzeń. Nie chciałem gasić gwiazd twoich! A jeżeli próbowałem jaskrawą pochodnią rozumu oświetlać grobowce, z których wyrastają twoje świętości, to dlatego, żem szukał tych łańcuchów, które przykuwają cię do pustyni. Łańcuchy okazały się silniejszymi ode mnie, nie pękły, a jam spustoszył ci błękitny kościół duszy. Podkopałem w tobie tajemną moc wytrwania i zatrułem cię jadem analiz, a nie dałem sił nowych i nie włożyłem w rękę nowego oręża. Zaciążyłem nad tobą postrachem nocy okrutnej i nieskończonej, a nie umiałem wskazać żadnego świtu. I nie zdołałem dokonać jednej największej rzeczy: przywołać cię do siebie.
I oto zostaję sam jeden, opuszczony, jak nigdy, i jak nigdy rozdarty sam w sobie, bez broni i bez oparcia. Był moment, że mierząc siłę prawd moich z twojem królestwem spodziewałem się zwycięskiej nade mną przewagi twoich gwiazd. Teraz doleciał mnie łoskot zdruzgotanej strażnicy i jęk gwiazd konających. Oh, jakże mi się krwawią w sercu ostatnie słowa twoje, jak się krwawią!
To jedno wiedz, żem nieszczęśliwszy od ciebie. Kiedym zrozumiał, do czego się najskrytsza tajń duszy mej wyrywa i że to płonna tęsknota, podniosłem rozpaczliwy bunt przeciw samemu sobie, chciałem się otoczyć murami własnej warowni, chciałem zdeptać wszystko i stanąć na szczycie za cenę wszystkiego. I miałem przez chwilę złudzenie, żem już na szczycie, że zbudowałem kościół dla samego siebie, którego nic nie rozwali, że już jestem jak słońce i żem zgromadził w sobie dosyć promieni, by niemi przestrzelić wszelką wieczność i nieskończoność.
A teraz wiem, że budowałem kościół, który miał być wiecznie pustym.
Myślałem, żem stworzył świat, który cały wypełnię sobą: a teraz widzę, że chodziły tam tylko myśli me na gonitwy i podboje, ale duszy mojej nie było tam nigdy. I gdy myślałem, żem go już zasklepił potężnie ponad wszystkie niebiosa, dziś odnajduję się na jałowej mieliźnie, a ocean wieczności przepływa gdzieś nade mną, jak dawniej, z grzmotem wszechmocy — wysoko, wysoko i niedościgle.
Co się z tem wszystkiem stało, nie pytaj. Nie trafiłem na gościniec przebóstwień. Nie jestem ani Sfinksem, ani prorokiem nadniebiańskich tronów, ani chorążym płomienia. O duszy własnej nie umiem powiedzieć pół słowa. Jestem czemś takiem, o czem wspominać nie warto. Ty jedna mogłaś... ty jedna.
Jestem w Giessbach.
Nieszczęście zaniosło mnie w ten kąt opuszczony, dławiony teraz przez jesień. Nie wiem zresztą, czy winna temu tylko jesień, występująca suchotniczym rumieńcem na zżółkłe wzgórza, które widywałem w zdrowiu i kwiatach, czy winien temu jakiś jęk echowy? dość, że tu właśnie uległem zupełnemu rozbiciu. Pierwszy liść spezły i martwy, lecący przede mną na wietrze, rozdarł królewską purpurę mojej filozofii. Jeden liść wystarczył, aby strącić mnie z piedestałów w jakąś nicość bezkresną, gdzie wszelka myśl gmatwa się i zamiera. Jeszczem się patrzył na ten kraj jesienny, jak człowiek obcy i ciekawy, na smugi mgły, która nasyca fioletem zrudziałe tło borów lub wznosi się ponad drzewa, jak liliowe westchnienia, jeszczem spoglądał na skłębione iskry jasnego złota, któremi mienią się klony na ciemnych ścianach świerkowych — a już przypadł do mnie i owionął mnie całego wróg, odpychany ze wzgardą — smutek.
Znów zrobiłem odkrycie, żem samotny i smutny. Długo mocowałem się z tem prostem zdaniem, jak z tytanem. Rozgryzałem je myślą, jak najzawilszy z problematów; ale siła przemożna ściągnęła mnie w dół.
Wszystko we mnie zagasło i wszystko się rozprzęgło. Uczułem się nagle martwym i wypalonym aż do dna. To już nie cienie dawnej melancholii, okraszonej dumnem złudzeniem, żem świetniejszy i większy od tłumu. To już upadek tak zupełny, że nawet nie pragnę rzucić okiem wstecz, na zawrotną piramidę myśli, i że mi się stało zgoła obojętnem, czy to ona chwieje się jak domek karciany, będąc dziełem błędu i zaślepienia, czy też ja niedorosły jestem i niedokształcony. Wiem jednak tyle, że mnie samemu ta moja filozofia, błędna czy słuszna, na nic się nie zdała. Ona może iść w gruzy albo stać i burzom urągać, ale nic nie zmieni faktu, że jestem sam, a serce moje puste.
Serce jest chorobą myśli. Myśl przez selekcyę wieków nabawiła się tej niemocy, a teraz na nią we mnie umarła. Zostało tylko deliryum głuchych pragnień i tęsknoty. Właśnie wtedy, gdy gwiazdy twoje gasły, we mnie zatliły się światełka lamp żałobnych nad utajonemi grobami, gdzie leżą strofy przygniecione kamieniem, lecz w pogrzebanych żywcem życie przetrwało uciski i poruszyły się w grobie, chcąc jeszcze zmartwychpowstania. Ulegam mściwym władzom, z któremi szamotałem się długo a daremnie. I w tej okrutnej godzinie pogromu jestem sam.
Dlaczego ja jeden mam cierpieć w opuszczeniu? Dlaczego nie wyciągnie się ku mnie litosna ręka, aby odegnać upiory, osłodzić cierpienie? Zazdroszczę najlichszej cząstce tych gromad, co tłoczą się przez lato na tych stokach szumiących.
Najlichszy miał dokąd wracać i powrócił do kogoś, kto razem z nim czuje i walczy. Na mnie patrzano czasem, jak na rzecz błyszczącą, ale nikt istoty swej ze mną stale nie związał. Twój i mój duch otarły się o siebie jak dwa liście niesione na wietrze: spotkały się i rozeszły. Czyś ty spytała siebie: co się z sercem mem stanie?
Więc podniosły się we mnie gęste mgły goryczy i spowiły mi przyszłość. Ta natura, pachnąca jesienią, przecieka mi do serca fermentem rozkładu. Wżera się we mnie ta sama rdza, która przylgnęła do ziemi całunem nieżywych liści. Ja, duch, niegdyś znikomością bytu niespokojny, nie gromadziłem żadnych skarbów za sobą, bo przed sobą widziałem wszystko. Dzisiaj wiem już, że wszystko leży poza mną, że nie posiadłem dla siebie nic, ani na życie, ani na wieczność.
Na dnie tych mogił, innych niż moje, przy których chcesz wytrwać na straży, musi być coś, coś jednak potężnego i zbawczego, czego ja nie znam. Dlaczego nie znam? Dlaczego nie znam?
Nazwałaś się raz mrówką, ciągnącą drobne źdźbła słomy do budowy mostu pomiędzy ziemią a niebem. Powracaj, powracaj do swej promiennej, do swej błękitnej roboty i bądź szczęśliwą. Wiarą, pracą, wytrwaniem bądź szczęśliwą i nie daj wyschnąć w swem sercu zdrojowi miłości powszechnej, bo kto wie? czy nie w jego to wodach tkwi zagadka przebóstwienia, którą daremniem ścigał w szałach myśli i pychy, próbujących wystarczać samym sobie. Bądź szczęśliwa! Otaczaj skronie i napełniaj serce czarnemi perłami szczęścia, wyłowionemi w morzu niedoli swojej i powszechnej! Ty posiadasz tę sztukę. Nie zarzucaj jej, nie trać w niej wprawy. Dlaczegóż nie chciałaś mnie jej nauczyć? Ach, dlaczego palce twe zadrżały na strunach harfy i pieśń zakołysała się w powietrzu, jak słup ognia w podmuchu złego wichru? Z mojej to duszy zionął ten podmuch...
Zapomnij, powracaj na szlaki anielskie! Niechaj po mnie na drodze twej nie zostanie ani śladu, ani popiołu pamięci. Niech nigdy nic nie przypomni ci potępieńca, który za dobroć odpłacił ci złością, za słodycz goryczą. Nie chciałaś zbawiać go, niechże on nie będzie sprawcą twego piekła. Powiedz sobie, że wszystko, com mówił, że i ta książka moja — to kłamstwo. Powiedz sobie, że wszystko jest kłamstwem, oprócz twoich gwiazd, i stój jak przedtem w świetle ich, wspaniała i dobra. Taką widzieć cię będę wtedy, gdy przyjdzie mi szukać ratunku od zadławienia się śmiechem ze świata, z jego omyłek, z nudy życia i z samego siebie. A ja?...
Ja wrócę pomiędzy ludzkie twarze, blaski, sławy, omyłki i nudy. Będę dalej zarabiał na sławę wielkiego augura, a gdy żądza słodyczy zbyt natarczywie przemówi w mojem gorzkiem sercu, znajdzie się zawsze w pobliżu jakaś Kleo czy Oreada, która poda mi kroplę mętnego jej surogatu.
Będzie więc sława i miłości nie zabraknie. Możesz być o mnie spokojną i nie mącić sobie jasności gwiaździstych żadnym z mego powodu żalem, ni wyrzutem. Nie jestem Alighierim...
Jestem śmiertelnie smutny. W duszy mojej, tak, jak na świecie, opadają liście.