Ad astra/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski
Tytuł Ad astra
Podtytuł Dwugłos
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.
Krasowce.

W przerażeniu, którem napełniły mię obłędne twe uniesienia, mówić jeszcze nie mogę. Ratunku trzeba; ja to wiem, czuję i — nic nie mogę! Rozumiem, że te próby zatracenia się w naturze i te szały samoprzebóstwienia są niczem innem, jak tylko rozpacznem wzbijaniem się nad otchłań zguby. Ale to nie pomoże. I ja nie mogę nic. Zaczekaj trochę; niech odzyskam mowę. Niech trochę czasu przepłynie nad otchłanią, którą pod stopami twojemi ujrzałam.

............

Upłynął cały dzień i nie powstało we mnie żadne światło, któreby mogło zaświecić w ciemności. Skądże mam brać światła? Skąd wziąć sił do rozdawania? Twojej fiozofii, ani twojej tryumfującej radości nie rozumiem, bo w głowie mi się nie mieści, jakim sposobem duch wielki i lotny może, zatracając się w świecie materyi, rozradowywać się aż do obłędnych szałów. I przebóstwiać się, jak ty to czynisz, ani próbować mi nie podobna, bo owszem, czuję się tak małą i sama w sobie poniżoną, że gotowam nizko skłaniać głowę przed każdą trawą niewinną i prosto stojącą w obliczu ziemi i nieba.
Jest mi tak, jakbym od stóp do głowy okrytą była łachmanami; ale to nie suknie moje podarły się: to tylko z duszy zwisają w strzępach niedawne jeszcze jej blaski.
Zawiodłam się na samej sobie. Pozwoliłam zwątpieniu, aby naniosło mi chmur na gwiazdy; pozwoliłam marzeniu, aby, jak wezbrane wody, spodnie iły istoty mojej wyrzuciło na szczytne jej wierzchołki. I zaszło we mnie najgorsze z rozłamań się wewnętrznych: rozłamanie się pojęcia o życiu z jego urzeczywistnianiem.
Muszę wyznać ci prawdę: popełniłam coś wręcz sprzecznego z tem pojęciem o życiu, za które niedawno jeszcze oddałabym życie. Łamię główną sprężynę życia, którą jest zgoda z duszą własną; cóż dziwnego, że życie omdlewa?
Myśli i słowa omdlewają; dni pustoszeją. To, co przedtem zajmowało, dokucza, co pocieszało, udręcza, co koiło balsamem wiary i nadziei, nudzi niesmakiem zwątpienia i piecze piołunem ironii. W ckliwem morzu próżni przegląda się blada nuda. Wiem, gdzie ucieczka od nich, lecz wstyd mi uciekać. Jeszcze godność człowiecza cofa mnie przed zmaleniem aż do złego czynu, i jeszcze nad Letą, w której toną święte pamiątki, za skraj sukni trzymają mię dawne bogi.
Gdy ty przed męką pustki i chłodu chronisz się w nieprzejrzane labirynty myśli i na skrzydłach piekielnej poezyi szalejesz po szczytach niebosiężnej pychy, ja z ciężkiem czołem i zwartemi usty spełniam wszystko, nad czem dotąd jaśniały mi święte słowa: dobro, cnota, obowiązek, tak, jak Julian Apostata, utraciwszy wiarę w naukę Chrystusową, a wiedziony wszczepionemi mu przez nią nawyknieniami, wznosił przybytki Chrystusowemu miłosierdziu. Ale czasem doświadczam chęci upadnięcia na ziemię przed jakimś hufcem Aniołów czy bohaterów, aby po mnie deptał, lub ukrycia się pod ziemią, aby nie widziało mię oko słońca, ani żadnego człowieka z duszą czystą i mężną.
Mówisz o sobie: «Bez Boga, bez świata, bez ludzi!» A któż jest z ludźmi? Kto w krwawych i znojnych momentach jest z ludźmi? W takich momentach nikt z nikim nie jest. Ludzie z ludźmi bywają tylko na godach i giełdach, różnego rodzaju godach i giełdach. I jeszcze tam oni bywają z sobą niekiedy, gdzie jaskrawe nędze życia lub śmierci uderzają w źrenice i targają serca za struny elementarnych wzruszeń. Może i wilczyca za żerem idąca przystanie na chwilę, aby żałosnem wejrzeniem ogarnąć inną wilczycę, wyjącą nad zwłokami swojego wilczęcia. Ale dla dumnych czy skromnych boleści, dla smutków głębokich, dla podmywających sam fundament życia fal myśli wzburzonych zwątpieniem, ufnych zapytań, mądrych odpowiedzi, powierników, pomocników, obrońców — niema. One dla łyżwiarzy trzeźwo i zręcznie mknących po ślizgawkach życia są kaprysem próżnym lub sentymentem błahym, a lenistwu dobrych nawet nektarników grożą zbyt wielką fatygą. Aby ich serca do współczucia pobudzić, trzeba im w same uszy przeraźliwie krzyczeć, a od przeraźliwości krzyku zależy siła współczucia. Lecz kto dla wydawania krzyków jest zbyt dumny czy skromny, ten samotne pojedynki z życiem staczać musi i sprzymierzeńców ani lekarzy nie ma.
Jak okiem po świecie sięgnąć, nie mam w walkach z sercem i z myślą sprzymierzeńca, ni spowiednika. Jednak gdy łódź moja trafiła na wir z zawrotnymi kręgi, uczuwam tęskne, niezmożone pragnienie zarzucania rąk na szyję istoty współczującej, garnięcia się do opiekuńczej piersi, ufnego wyznawania całej siebie przed duszą silną, a dobrą.
Ufać bez granic tkliwości i przyjaźni czyjejś naoścież otwierać duszę przed rozumnem a wyrozumiałem okiem, chwiejąc się, czuć na dłoni swej dłoń podtrzymującą, musi to być szczęściem takiem, że przed samą myślą o niem oczy mrużą się, jak przed oślepiającym blaskiem. Nie mam tego szczęścia.
Dlaczego nie mam? Nie jestem dezerterką z pod chorągwi prac, cierpień i nadziei wspólnych. Więc gdy teraz, jak przelękniona łani cienistej ubieży, pragnę i szukam myśli uważnej i nad moją wyższej, której wezwać na pomoc byłoby dla mnie ratunkiem, a nie znajduję. Na usta piołunem sparzone cisną mi się twoje słowa: «nie lubię ludzi!», na usta cisną się — a wszakże z ust nie wychodzą, bo na uwięzi trzyma je ogromny żal. Coś niewynagrodzonego pękłoby mi w sercu, gdybym na wyrzeczenie słów tych przystała i na samem sercu powstałaby rysa, której zagoić nie mógłby olejek, z róż choćby rajskich wyciśnięty.
Taką, widzisz, jestem przepołowioną, taką pomiędzy wiarą i zwątpieniem, miłością a zniechęceniem, rozdartą; takim jestem motylem ze spalonemi w ogniu skrzydłami i z rozpacznym żalem po dawnej lotności swych skrzydeł. I patrz, co się to staje z harmonią harf, długo strojonych na tony wysokie; jak na nędzne okruchy rozpadają się monolity wyniosłe, gdy podstawami ich zachwieją burze uczuć i myśli.
Budowniczymi monolitów, artystami życia bywają tylko fanatycy wiary albo przeczenia, cnoty czy zbrodni, zdolni rzecz wszelką widzieć ze strony tylko jednej, bo do oglądania jej ze stron różnych wzroku im nie starczy, i postępować drogą zawsze jedną, bo do wstąpienia na inną chęć się w nich nie budzi. Inni, ci, z widzeniem wszechstronnem i z mnóstwem strun na sercach napiętem, te natury, tak zwane, bogate, uskrzydlone, dotknięciom świata i życia poddające przestrzeń szeroką, pokrytą unerwieniem subtelnem i tkliwem — to fuszerzy życia, którzy wyrzeźbiać z niego nie umieją ani wspaniałego posągu świętości, ani wdzięcznej statuetki miłego grzechu. Tacy, idąc ku wschodowi, z żalem oglądają się ku stronie zachodniej, a na zachód puściwszy się, umierają z tęsknoty za wschodem. Na każdem słońcu niebieskiem zdolni są spostrzedz szczerby i każdy kwiat ziemski razem z wonią przynosi im truciznę. Ikary to są, wiecznie lepiący sobie skrzydła z wosku, który, od własnego ich ognia topniejąc, umyka im przez blade palce. Zbyt miękkie, zbyt drżące, zbyt niespokojne są te palce, aby woskowi życia nadawać mogły niespożytość kruszcu i wygniatać go w kształty wiecznotrwałe.
Niema dla nich miejsca pomiędzy nasyconymi, ani pomiędzy świętymi tego świata, a poza światem jedynym losem ich godnym jest w towarzystwie Franceski i Paola miotać się z wolą wiatrów po kręgu Dantejskiego piekła.
Siły potrzeba! Wśród walk i pokus życia — powiadają — silnym być trzeba!
Lecz skąd brać siłę, gdy z wiary i miłości bić ona przestaje? Życie — to ciężkie brzemię, ludzkość — to nizina; tylko wiara podejmować może brzemiona i tylko miłość chroni przed wzgardą dla nizin. Skąd brać siłę, gdy usychają te górne ich krynice?
I jak rozróżnić siłę od słabości? Stonoga nie spala się w ogniu jak motyl, bo skrzydeł nie ma. Pociąg motyla do ognia to słabość, niosąca zgubę; lecz skrzydła to siła, która, nim spłonął, lśniącym dyamentem wzbiła go w słoneczne złoto.

............

Przed kilku dniami umarł tu nagle jeden z najlepszych ludzi, jakich kiedykolwiek znałam. Nie był to umysł świetny, ale było to serce złote i szczerze mi oddane. Nazywał się tout simplement: Zwirkiewicz. Myśli moich podzielać nie mógł, lecz wiele rzeczy razem ze mną kochał. Niegdyś dopomogłam mu zachować w ręku kawał ziemi, namiętnie kochany, i wykształcić dzieci; więc w poczciwych oczach, z pod powiek zmęczonych, jaśniały mu zawsze, gdy na mnie patrzał, dwa rzadkie, trudno nawet przypuścić, jak rzadkie uczucia: wdzięczność i tkliwość. Czasem, gdy bywałam smutna, dość mi było spojrzeć na te dobre, wdzięczne oczy, aby uczuć szczęście, że obroniłam je od łez rozpaczy. Czasem też gdy, wierząc we wszechwładzę serc na losy nasze, z głębokiem zaniepokojeniem myślałam o tem, jak lekką, lekką jest szala, na której są złożone, jechałam do niego, aby popatrzeć na człowieka z sercem czystem i prawem. Pojechałam i teraz. Nad prostą podłogą, pod nizkim sufitem, wśród cisnącej się przez otwarte okna zieleni bzów i klonów, ujrzałam go przemienionego ręką potężnej rzeźbiarki w marmur biały, gładki, spokojny, majestatyczny. Wybielał, wygładziły się zmarszczki jego czoła, ukoiła się ust bolesność, powieki odmłodzone okryły zatroskanie źrenic — i rozwlókł się po nim majestat spokoju bez granic i końca. Dokoła rozlegały się łkania i westchnienia, a ze mną stało się coś dziwnego.
Uczułam wielką, bezosobistą, altruistyczną radość, że to poczciwe serce nigdy już cierpieć i ta skołatana głowa nigdy już frasować się nie będzie, że tak upiększony, ukojony, w szlachetny marmur zaklęty, wpłynął on już na bezkresny ocean spokoju. «Bo cóż jest życie, aby go żałować? Czy jest to Anioł dobry, który nas opuszcza w godzinie śmierci?» On wiedział i ja wiem dobrze, jakie groty Anioł życia miota na swych poddanych, jakie żagwie zniszczeń rzuca na ich gmachy. Więc dobrze być musi zrzucać z siebie szatę Dejaniry...
Lecz, gdy znalazłam się już w domu, zjął mię żal wielki, własny, nad pogłębioną o jedno to dobre serce samotnością swoją, nad zgęstniałą, przez zgaśnięcie teh jednej pary oczu przyjaznych, swoją ciemnością. Z jednej ciemności ptak ten wyleciał niegdyś, do drugiej teraz wleciał — i zniknął. Wszystko trwa chwilę i znika. Wszystko przepływa; wszyscy przemijamy. Cieniami jesteśmy, które płaczą po cieniach.
W pomrokę nocy patrząc, myślałam o tym tylko co przeminionym i w duchu wołałam: «Gdzieśkolwiek jest, jeźliś jest, lituj mej żałości!» Jeśliś jest? Czy jest? A jeżeli nie jest, po co był? O, któż mi to powie? Nikt. Własny duch mi to mówił, pokąd miał dar wiary. A teraz, na tem zapytaniu, jak na zachwianej osi, chwieją się nad przepaścią wszystkie gwiazdy.
Przedmiot ironii twojej, kratkowanie dni na zajęcia różne, już nie istnieje. Wszystko mi jedno. Zimno, pusto, nudno, martwo. Tak jestem smutną, że nawet smutną być nie mogę.
Osądź, czy dla kogokolwiek, cokolwiek mogę? Czy mogę cokolwiek dla ciebie?
Ostatni raz przemów jeszcze do mnie, a potem... niech nad twe biedne życie znijdzie jaka jutrznia poranna. Mój poranek przeminął, a o południu zaszła mi drogę noc...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski.