Ad astra/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski
Tytuł Ad astra
Podtytuł Dwugłos
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




II.
NAD LSNĄ.

XVIII.

Od Wielkiego Nikaru, ojca wód białowieskich, dnem rozłożystej kotliny pędzi Lsna i rozmigotanemi falami mknie pod klamrą Mostu Królewskiego, spinającą wysokie ściany jej wybrzeży. Na szczycie jednego z wybrzeży, u stóp gęstego lasu, ściele się wstęga łąki szmaragdowej, tak długa, że krańce jej znikają w mętnych oddalach. Ogród to jest, kwiatami usiany, krzewami zasadzony, muzyką niezliczonych barw i linii grający, bajeczny ogród bez końca.
Drzewa wznoszą się tu gdzieniegdzie tylko, zrzadka. Świerk ciemnym płaszczem obejmuje białą brzozę, topol siwe warkocze zarzuca na ciemną lipę, samotna jarzębina stoi w koralowych gronach, wierzba przelewa w gałęziach połyski stalowe i srebrne — a w dole, wszędzie niezliczone leszczyny, z połączenia gibkich ramion budują łuki, altany, arkady, nawy nizkie i cieniste, które wzrok wiodą w coraz odnawiające się głębie, półmroki, półświatła...
Ostatni miesiąc lata wybuchnął podwójnym życiem odnawiających się kwiatów i dojrzałych nasion. Ostatnie upały na jarzębinach i kalinach rozogniły purpurowe grona i czerwonemi łzami oblały dzikie róże. Lnice odkwitły żółtym, a gerania fioletowym płomieniem.
Po architektonicznych i rzeźbiarskich liniach drzew i krzewów pięły się koronki z liścia, osypane kolorowemi skrami kwiatów. Zamiast ptaków, które pomilkły, barwy śpiewały. W błękicie i złocie powietrza, z krystalicznym szmerem Lsny rozpływała się mocna woń mięt rozkwieconych i gorzkiej trawy żubrzej.
U stóp kaliny, obwieszonej kolorowemi gronami, wśród gęsto kwitnących geraniów, Seweryna z nieśmiałym i zamyślonym uśmiechem wpatrywała się w leżącą na rozwartej dłoni górską szarotę.
Jaki podmuch, czy jakie westchnienie, zwiały kwiat ten z alpejskich wierzchołków na to wybrzeże Lsny, rozzielenione w leszczynach, kalinach i dzikich różach? Jaka błyskawica wyrwała go z łona skały i rzuciła na te spokojne murawy, do stóp olbrzymów leśnych, surowych i smutnych?
Od dwóch już dni kwiat górski szeptał jej o tajemnicach górnego i nieszczęśliwego serca. Pomiędzy tem sercem a swojem, czuła zaciągającą się przędzę marzenia. Było ono, marzenie to, tak dalekie, jak obłok, który w mgłę srebrną rozpraszał się pod niebem, i tak gorące jak promień słońca, który w cienistym krzaku rozognił jagodę kaliny. Niosło z dalekiej dali tęskny, nieśmiały, przedziwnie słodki śpiew... Kto tam woła, wzdycha, błaga? Kto w oddalonym zmroku śpiewa o słońcu?
W sercu jej królował smutek, ten sam, który omraczał tamto, dalekie serce i nad głową swą miała skrzydła demona melancholii, tego samego, który na daleką dolinę Aaru hojną dłonią rozrzucał posiew cienistych zasmuceń. Tu i tam, jej i jemu, na drodze ku wielkiej Wiedzy i na drodze ku wielkiemu Dobru, życie stało się płazem olbrzymim, wijącym się w szlamie złocistym i gdzieniegdzie dobywało na powierzchnię koronę kwiatu splamioną i podartą.
Jej i jemu, u skrzydeł wzbijających się pod gwiazdy, zwisało brzemię, ciągnące je ku ziemi. Czem było? niczem i wszystkiem, słabością i siłą; ach! było ono śpiewającą w każdym pyłku świata i w sercach ludzkich nigdy nie prześpiewaną pieśnią o szczęściu. Było ono, to brzemię ociągające w dół skrzydła, rozkazem i oporem, rozkazem materyi i oporem duszy — pożądaniem też duszy w formie Anielskiej. Lecz sąż gdziekolwiek na ziemi serca i dole anielsko szczęśliwe i anielsko czyste? Czy tak samo, jak istnieją niebo i ziemia, wybierać zawsze trzeba pomiędzy piołunem cierpienia, a słodyczą winy?
Co za spotkanie i jaki traf! Dokąd zmierza strzała, a gdzie utkwiła! Jaka moc wykrzywia lot pocisków? Z jakich mroków tajemniczych wychylają się dłonie, które plączą nici zamiarów? Nić zamiaru, na czystych wysokościach wyprzędzoną coś porywa i zarzuca w stronę, w którą nie spoglądały oczy prządki. O, biedne ręce ludzkie, które, gdy prząść zaczynają, nie wiedzą nigdy, co wyprzędą! Słabe ręce, od podmuchów nieprzewidywanych drżące, od kolców niedostrzeżonych krwawiące się i bolące, kierowane wzrokiem krótkim, olśniewanym przez blaski i zaciemnianym przez łzy!...
Aksamitna pierś górskiego kwiatu zdawała się oddychać i szeptać swe poselstwo:
«Czy nigdy nie spotkamy się w ciasnych wymiarach niniejszego bytu? Czy na torze naszych przeznaczeń poruszamy się w kierunkach na zawsze rozbieżnych?»
Dlaczegóż: nigdy? Dlaczegóż: na zawsze? Alboż duchom wzlatującym pod gwiazdy nie wolno zniżać lotu ku ziemi, aby na czoła, w tęsknocie więdnące, zlewać potoki krzepiącej siły, a w sercach pod głuchemi opokami oniemiałych, zaciągać struny wiary i miłości? Nie jest-że to nawet sztuką, w której mistrzami one tylko być mogą? Nie jest-że to arcydziełem, do którego wykonania moc spoczywa tylko w ich dłoniach gorących a czystych?...
Śnieżny kwiat górski z pieśni aksamitnej wydawał szept, czy westchnienia:
«Nie śnieżne konwalie, nie korowody łabędzie, nie wiosny promienie błękitne ukoić i wesprzeć mię mogą, lecz tylko mleczna jasność miesięczna, rozpostarta nad głębiną wylanych i uspokojonych łez — a przytem wielkość ducha».
«Byłoby to kochanie, od którego się robi cieplej i jaśniej na świecie. Ale to sen...
«Z nią osiedliłbym się w krainie przestrzeni czystych i lśniących, jak koncha perłowa, jak ta gwiazda — perła, która uwięziła w sobie Danta i Beatryczę... Ale to sen!»
«Czy znasz rozskrzydlonego Cheruba wielkiej, czystej, głębokiej duszy kobiecej?... Ja widzę go... do stóp mu się garną, ot takie białe szaroty...»
Sen... Tęskny, daleki, błękitny, śpiewny sen!...

............
............

Nizko pochyliła głowę, kwiat alpejski upuściła na suknię i oczy pełne błyskawic ukryła w dłoniach...

............

Wtedy uczuła nad sobą cichy, świeży, srebrny śmiech. Piękna dziewczyna w blado-liliowej sukni stała nad nią, i śmiejąc się, osypywała ją deszczem geraniów płomiennych i skabioz, tak samo liliowych, jak ona. Płowe jej włosy, rozluźnione u czoła w gęstwinę blado-złotych promieni, usta z linią pieszczotliwą, oczy rozmigotane srebrem i błękitem, wszystkie jej rysy i wszystkie jej ruchy wydawały z siebie tę niezwalczoną i wiecznie odradzającą się wesołość, którą pogoda, lazury i kwiaty przepajać muszą dni wczesnej młodości. Z sercem bardzo młodem ciężko jest walczyć złym urzeczeniom życia, bo jakąkolwiek okryłyby je żałobą, jeden promyk słoneczny krzesze w niem iskrę nadziei, trochę woni różanej wystarcza, aby powrócić mu wizyę raju i wiarę w jego istnienie.
Upał słoneczny jutrzniową różanością zaprawił białość jej twarzy i gorącemi skrami zapalił błękit oczu.
Obok towarzyszki na murawie siadając, prędko mówić zaczęła:
— Och, jak daleko chodziłam! jakie tam są, wśród tych leszczyn, aleje długie, łuki ozdobne, rzeźbione, altany zaciszne! A jaka moc kwiatów — najrozmaitszych! Narwałam ich mnóstwo i oto je masz! Osypałam cię nimi, jak deszczem czarodziejskim. Czarodziejską tu jest natura. Z rzeczy tak prostych, zwyczajnych, jak drzewa, trawy, dzikie kwiaty, leśne zwierzęta, tworzy raj cichy, niewinny, promienny. Widziałam sarnę, która wybiegła z cienistej alei, pod łukami sklepienia stanęła i w cieniu zanurzona, lecz złotem słonecznem tu i owdzie tknięta, patrzała na mnie. Nie lękała się mnie ani trochę. Patrzałyśmy na siebie przez chwilę, jak siostry. Lecz powiew wiatru zaszeleścił w jarzębinie, strącając z niej trochę liści i jagód. Wtedy uciekła. Jak rudy płomyk po gładkiej murawie przemknęła w złocie słonecznem i zniknęła w świerkowych cieniach...
Opuściła splecione ręce na suknię i wzrokiem tocząc dokoła, zawołała:
— Ach! jak ja kocham to wszystko! jak kocham! Drzewa, trawę, ciszę... niebo i ziemię!... ludzi, zwierzęta...
Ciszej dodała.
— W tem kochaniu pociecha... cicha radość po smutkach płynąca... balsam...
Potem, z pochyloną nieco głową, zaczęła kwiaty rozsypane na sukni towarzyszki układać w fantastyczne rzuty i girlandy. Przytem mówiła:
— Czy pamiętasz, Sewerko?
Przypominała dzień, w którym dzieckiem jeszcze przybyła tu z matką i po raz pierwszy ujrzała puszczę. Z Paryża przybyła i do Paryża powrócić miała. Biedna mama nadewszystko kochała Paryż. A ona, dotąd, jedną tylko matkę kochała bardzo i nic więcej, ani nikogo. Tu dopiero otworzyło się jej serce.
— Czy pamiętasz?
Pojechały razem na Zamczysko i długo siedziały tam pod świerkiem, rozmawiając. Rozmowa smutną była, lecz jak z chmury błyskawica, wystrzeliło z niej, po raz pierwszy dla olśnionych jej oczu, pojęcie wielkich uczuć i czynów. Dowiedziała się wtedy, że one są — i ile w nich bólu. Dowiedziała się z jej ust...
— Czy pamiętasz?
W taki sam dzień, jak dzisiejszy, w tem samem miejscu, wśród leszczyn i kalin, dowiedziała się dla kogo po raz pierwszy zawieszonym został nad Lsną ten most królewski. Przeciągały po nim, przed wyobraźnią jej, karoce złocone, dudniły wozy, w powietrzu fruwały sztandary, wiewały pióra czaple, błyszczała stal, leciał ptak chwały... Miała wtedy wizyę przeszłości i po raz pierwszy wstąpiły w jej oczy łzy ciekące nad tem, co nie było nią samą, co było, być przestało, w pamięciach tylko żyło wiekuiście. Oczy miała pełne łez przejętych z jej oczu.
— Czy pamiętasz?
— Obudziłaś we mnie duszę. Jeżeli to, co w nas myśli, kocha, czci, jest duszą, tyś obudziła moją... Nie zasnęła potem już nigdy i przez to może cierpiała, lecz cierpiąc była ci jeszcze wdzięczną...
Mówiąc to, patrzała na towarzyszkę i po raz pierwszy, odkąd dziecięcą swą duszą, jak promień u tarczy słonecznej, zawisła u jej duszy, nie rozumiała wyrazu jej ust i oczu. Te usta, mające dla niej zawsze tkliwe i pobłażliwe uśmiechy, były teraz szczelnie zamknięte, surowe, a spojrzenie ślizgało się po jej twarzy wahające się, badawcze i razem nieśmiałe. Więc nieśmielej też, ciszej, jakby uniewinniając się z winy niewiadomej, lecz głucho przeczutej, mówiła jeszcze:
— Cóż dziwnego, że gdy mamy kochanej na świecie już nie było, do ciebie, jak ptak zraniony, leciałam?... Sama przecież mię zawołałaś... Ty wiesz, różni krewni, dobrzy zresztą i mili... ale nie chciałam! Do ciebie jednej chciałam... Przed tobą jedną otworzyć mogłam serce płaczące po biednej mamie i... po tem mojem dziwnem... krótkiem, lecz niepozbytem... niezapomnianem złudzeniu...
Siedziała teraz wyprostowana, z rękoma splecionemi na kolanach i spojrzeniem wodziła po chmurach, które szarą ławą ciągnąć zaczynały ku ciemnej ścianie lasu.
— Czybym komukolwiek oprócz ciebie jednej powiedzieć o tem mogła? Ciebie jednej zapytać mogłam: co się stało? Dlaczego tak się stało? Teraz już wiem. Sama znalazłam odpowiedź: pozory zwodzą... Serca ludzkie są płoche... wszystko przemija... niczemu ufać nie można... Ale wtedy wspomnienia napastowały mię w snach i na jawie, nawet na świeżej mogile mamy... Przed nią, na wieki śpiącą, skarżyłam się: po coś mię tam zawiozła? Taki żal... wstyd... i pomimo wszystko — taka tęsknota! Czułam w sobie gorzkie nieszczęście i zerwałam się, aby od niego uciekać. Na skrzydłach leciałam do twej dobroci, do twego rozumu, do ciszy twego domu, pod to niebo, ku tej ziemi, które kochać tyś mię nauczyła... Wszystko, co twoje, wydawało mi się portem czy oazą, w której nakoniec ucichnie, pocieszy się serce...
Zmieniona, pobladła, z piętnem cierpienia na młodziutkiej twarzy, mówiła coraz ciszej, głosem, z coraz większą trudnością wychodzącym z piersi. Umilkła i była pomiędzy niemi — wśród mnóstwa kwiatów i pałających po krzakach gron purpurowych — długa chwila milczenia.
Potem na zamyślonych ustach Seweryny drgnęło pytanie.
— A teraz... czy serce pocieszyło się, umilkło?
Henryka nizko pochyliła głowę i przecząco nią wstrząsała. Nie mówiła nic, tylko przecząco wstrząsała głową, roztargnionymi palcami przebierając wśród kwiatów, którymi sama suknię towarzyszki osypała. Z oczu jej, otoczonych ciemnemi smugami cierpienia, na suknię i na kwiaty, jedna po drugiej, powoli, spadać poczęły łzy.
Nagle wyprostowała się i zawołała:
— Szarotka!
Wśród białowieskich geraniów, lnic, skabioz zobaczyła śnieżną gwiazdę alpejskiego kwiatu.
— Skąd masz ją, Sewerko? Skąd się tu wzięła? Dlaczego ją tu przyniosłaś? Ach, jak ich tam było wiele... wiele!...
Tam! Spadający od obłoków szumny wąż wodospadu, chłodna arkada z welonem rozsrzebrzonej sody, modra toń jeziora w wieńcu skalnych szczytów, jego postać, rysy, głos... pod niebem usianem ulewą sinych i fioletowych gwiazd, blada twarz nad jej twarzą, płomień ust... cały obraz i cały moment zmartwychpowstały z niebytu rzeczy minionych, zaklęciem drobnego kwiatu...
Czoło Seweryny, przerznięte zmarszczką cierpienia, okrył rumieniec i pozostał na niem długo. Wtedy narcyzową twarz Henryki oblała również łuna różowa i na ustach jej urwały się pytania. Uczuła tajemnicę i, nie odgadując jaką była, odwróciła przelękłe oczy. Obie spłonione, odwracały od siebie spojrzenia.
Z twarzą pobladłą i zmartwiałą, z szarotą w palcach, Seweryna powstała. Kwiaty opadłe z sukni wyhaftowały u stóp jej wzorzysty kobierzec, postać, jak biały posąg uwypukliła się na tle kalinowego krzaku, pełnego liści szerokich i gron purpurowych.
Za nią ława chmur kładła pierś szarą na ciemne czoło lasu i w leszczynowych zaroślach latały szelesty wiatru, płosząc wiewiórki, które po gibkich gałęziach, napowietrznemi drogami, pomykały ku gniazdom.
Przed nią, Lsna, nadlatującym wichrem pędzona, szybko i szumnie gnała fale za falami, pod klamrą królewskiego mostu, a rozmiotane nad nią wierzby i topole przybrały postać pielgrzymów osiwiałych, którzy, rozwiewając, to załamując ramiona, wołają o pomoc, ratunek, spoczynek...
Obok niej, liliowa dziewczyna, głowę ku ramieniu jej pochylając, trwożnie szeptała:
— Burza nadlatuje! Wielka burza!
I daleko kędyś, w ciemnem wnętrzu lasu, głośno rozszumiał się bór. Daleko, o igły i o liście uderzać zaczęły wielkie krople deszczu, wzniecając szmer, który zataczał się powietrzem i przybywał na to wybrzeże, stojące jeszcze pod rozdzielającą chmury smugą czystego błękitu.
Pod zwężającą się coraz smugą czystego błękitu, wśród szelestów i szumów, szeroko rozwichrzały się liście kaliny i przez wicher strącane, kapały z drzew i krzaków czerwone łzy...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski.