Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział XVII. Około Wielkiejnocy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
OKOŁO WIELKIEJNOCY.

Była Wielka Sobota. Wczoraj jeszcze deszcz, pomieszany ze śniegiem, chłostał po ulicach licznych przechodniów. Mimo niepogody tradycyjne „groby“ musiały być zwiedzone, więc przestrzeń od Św. Krzyża aż do katedry roiła się od mężczyzn skulonych, z podniesionemi kołnierzami i od kobiet, zebranych w sobie pod parasolkami. Ale wielkopiątkowa pogoda ustąpiła dzisiaj wiosennemu słońcu, tłumy jeszcze liczniejsze wyległy na chodniki, stroje zakwitły wiosną i serca wesołością.
Środkiem ulic jechało wiele powozów. Domy, nieodmalowane jeszcze po zimowych przypadkach, mieniły się w słońcu różnemi plamami. Wejścia do kościołów były oblężone zbitą masą ludzi, nad którą chwiały się unoszone w ręku męskie kapelusze, jak czarne bąki, krążące około kwiecisto przystrojonych głów kobiecych. Przez tłum przebiegał czasem chłopiec od cukiernika z tacą na głowie, mignął biały baranek z chorągiewką, stojący na pstrokatym mazurku, i zaleciała woń smakowita tłustego pieczywa. Radosna pobożność falowała przez ulice.
— Pójdziemy dalej piechotą — powiedział mi pan Zygmunt, którego spotkałem przy jednym z kwestarskich stolików u św. Krzyża — tu mamy same bliskie kościoły, a powietrze jest przyjemne.
Porzucając słońce, zagłębialiśmy się w ciemne wnętrza kościelne, pachnące kadzidłem.
Jak wszędzie, tak i tutaj podziwiałem układność Podfilipskiego. Wszedł do kościoła poważnie, z wzrokiem utkwionym w wielki ołtarz, jakgdyby trochę wzruszony, co mu dało sposobność ominąć dwa pierwsze stoły: przy jednym siedziała pojedyńczo starsza pani, znajoma, dzwoniąc rozpaczliwie miedziakiem w tacę; przy drugim matka z paru córkami, ale osoba, którą można było pominąć. Dopiero przy trzecim stoliku spostrzegł Podfilipski przypadkiem księżnę *** i panią Granowską w rozpiętym sobolowym kubraczku. Cicho podszedł i, dyskretnie złożywszy na tacy kilka sztuk złota, przysiadł na pustem krześle koło pań.
Opowiedział parę nowin, poprosił panią Granowską o obrazek, na co mu odpowiedziała, szukając niby po stole:
— Szukam dla pana obrazka z dobrym łotrem.
Pan Zygmunt pohamował śmiech ze względu na powagę miejsca. I wyszedł równie poważnie, jak wszedł, tylko z głową nieco pochyloną, skupiony w myślach.
Kiedyśmy już byli poza kościołem zwrócił się do mnie z uśmiechem swym filozoficznym:
— Lubię to wesołe pogaństwo.
— Gdzież je pan widzi?
— Tu, wszędzie, naokoło nas. Czyż ma co wspólnego z chrześcijaństwem ten salonowy sport kwestarski, uprawiany przez wyższe klasy, albo ta przechadzka po wystrojonych grobach i oczekiwanie święconego, przeznaczone dla ludu?
— To są objawy zewnętrzne — wtrąciłem.
— Dobrze, ale czego? Objawy zupełnie świeckie, objawy tego pragnienia, które każda istota ludzka nosi w piersi: użyć świata. Ja cieszę się, gdy to widzę — nie przez miłość bliźniego, pojęcie zupełnie fałszywie sformułowane, — ale dlatego, że rozkosz życia jest zaraźliwa i nawet z tym tłumem, z którym tak mało rzeczy mnie łączy, mam jakieś wspólne wesołe dreszcze.
— Nie dał mi pan wytłumaczyć się — odrzekłem. — Mówiąc o objawach religji, myślałem o jej praktykowaniu. Ma ona swe praktyki smutne, jak umartwienia, ale i wesołe, jak pamiątki dni uroczystych, triumfów swych, zwycięstw nad światem. Te praktyki wesołe zgadzają się zupełnie z naturą ludzką i jej skłonnościami, poniekąd epikurejskiemi; ujmują nawet te skłonności w pewne niebolesne karby, nadają im kierunek. Więc tłum świąteczny i te panie kwestujące i ci, którzy chodzą „po grobach“, mają zapewne dużo świeckich myśli w głowie, jednak „praktykują“, czyli składają religji hołd uszanowania i posłuszeństwa.
— Co pan nazywa religją?
Tak zagadnięty, zanim zdołałem sformułować jako tako odpowiedź, już mi przerwał Podfilipski.
— O ile znam wogóle teorje religji, jest ona zawsze myślą o życiu zagrobowem, — przynajmniej tak ja rozumiem tę abstrakcję. Otóż, wszelkie jej praktyki wypływają z tej myśli, jak umartwienia, poświęcenia, powstrzymywania naturalnych popędów, są smutne i przeciwne naturze ludzkiej. Praktyki zaś wesołe, przez pana wspomniane, wypływają z zupełnie innych źródeł i nie są czem innem, jak cennemi zabytkami pogaństwa, które jest kultem życia, nie zaś śmierci. Czy pan sądzi, że komu na tej ulicy, albo w tych pięciu kościołach przemknęła choćby przez głowę myśl o śmierci? O jutrzejszem święconem, o wiośnie, o wizytach, o konjunkturach, kto przyjdzie z datkiem, ile pieniędzy mają przy tamtym stole — tak — nawet o pacierzu za powodzenie jakichś świeckich zamiarów i o odpuście grzechów, aby mieć miejsce na nowe — ale o religji nikt nie pomyślał.
— Odpowiada pan trochę arbitralnie za innych — wtrąciłem znowu — są ludzie, przekonani o potrzebie religji i przywiązani do jej praktyk.
— Że są, o tem nie wątpię — rzekł Podfilipski. — Nawet jest ich przeważna liczba. Powiem jeszcze rzecz, która może pana zdziwi: ja sam przekonany jestem o potrzebie Kościoła. Wprawdzie to zupełnie co innego. Religja jest ideą filozoficzną, zdaniem mojem, fałszywie pojmowaną i tak różnorodną, że każdy ma prawie inną swoją odmianę tego pojęcia. Kościół zaś chrześcijański jest instytucją bardzo mądrą, skoro tak długo potrafiła dyktować światu swe kodeksy moralne — i najzupełniej potrzebną dla mas. Jest to jeden z tych hamulców dla tłumu, jeden z tych wielkich wynalazków dla zawiązania oczu słabszym i grubszym naturom, jeden z tych wielkich systemów klatek, trzymających na uwięzi menażerję bożą, któraby bez tego dawno wzajemnie się porozdzierała.
— Tak, to się wiąże z teorją pana o wieczystej walce egoizmów — nadmieniłem.
— Naturalnie, że się wiąże — wszystko się u mnie wiąże tu.
Wskazał na czoło.
— Jednak — rzekłem — nawet ze swego stanowiska robi pan Kościołowi dużą reklamę. To chyba nadludzka siła potrafi świat trzymać na uwięzi przez dziewiętnaście wieków.
— No — dziewiętnaście wieków! — o tem możnaby jeszcze długo mówić. To już inna materja. Nie będę ja Husem, ani Lutrem; przechodzi to nawet zakres moich ambicyj. Ja zawsze zgadzam się w takich rzeczach z systemem istniejącym, prawie każdy bowiem jest dobry, gdy go przyznaje nad sobą wielka masa ludzi, albo gdy go toleruje w braku lepszego. Ale brniemy w historjozofję, w socjologję, tymczasem religja nasza czeka na nas. Mamy jeszcze niezbędne trzy stoliki kwestarskie, a te są, niestety, w trzech oddalonych kościołach.
Siedliśmy do dorożki. Niby bryła lodu ciężyła mi na mózgu zimna logika pana Zygmunta. Po długiem milczeniu odezwałem się:
— Jednak ludzie, którzy naprawdę wierzą i życie ułożyli stosownie do swej wiary i mają z religji zadowolenie wewnętrzne i pociechę na smutne dni — muszą być szczęśliwi?
— Nie, panie Jacku. Takie szczęście jest tylko dla umysłów bojaźliwych. Ludzie, którzy noszą całokształt świata w sobie, jak ja naprzykład, wyższe mają zadowolenia. Nie trzeba się bać myśleć, panie.
Weszliśmy znowu w ciche wnętrze kościelne, pachnące kadzidłem.
Około tej Wielkiejnocy byliśmy ożywieni z panem Zygmuntem chęcią do metafizyki i teologji. Pamiętam bowiem inną dyskusję, podobną nieco do poprzedniej, która wynikła nazajutrz przy obchodzeniu „święconych“. Skarżyłem się na wizyty, na urzędowe święcone, mówiąc, że święta są dla mnie z tego powodu najnudnieszą porą.
— Trudno — odpowiedział pan Zygmunt — to obowiązek.
— Chyba obowiązek towarzyski, od którego zresztą można się wykpić lub wykupić.
— Wszystkich obowiązków można się pozbyć tak samo.
— Jakto? — pytałem. — Za cóż tedy pan ma obowiązek?
— Za to, czem jest — za przepisy prawne, moralne, policyjne, towarzyskie, ulegające zmianom i przekształceniom, stosownie do czasu, miejsc i osób. Szanować je należy, oczywiście, bo są to paragrafy kontraktu społecznego, który i mnie przysługuje: przysparza mi korzyści, a wkłada na mnie ciężary. Te ciężary znoszę, póki opłacają mi je sowicie korzyści; gdy bilans wypada na moją niekorzyść, zrywam kontrakt. Naturalnie, że zrywam go dyskretnie, nie całkowicie i ostrożnie. Skandal jest głupstwem i niezgrabstwem. Ale gdybym miał wymienić, co uważam za swój stały, jak to mówią, święty obowiązek, doprawdy, nie umiałbym odpowiedzieć... Chyba pracę nad rozwojem własnego indywiduum — chociaż i to instynkt wrodzony, a nie jakiś gwałt zadawany sobie dla zadośćuczynienia urojonej konieczności posłuszeństwa komu lub czemukolwiek.
— Panie! ależ to teorja zupełnie przewrotowa, przeciwna pojęciom nietylko władzy, powagi, ale nawet ładu i składu społeczeństwa.
— To też nie trzeba tego mówić głośno.
Wchodziliśmy właśnie na święcone do mieszkania państwa Szreńskich i zastaliśmy tam zebranie liczne, ale dość ciche, przytłumione przez powagę człowieka i domu. Pan Zygmunt swą filozofję zostawił w przedpokoju — gdzie tam! — na ulicy. Pocałowawszy w ramię gospodarza domu, wysłuchał z widocznym szacunkiem kilku jego uprzejmych słów przywitania, usiadł na uboczu, i wmieszał się do rozmowy dopiero wtedy, gdy go zagadnięto, czy czytał nową encyklikę Ojca Świętego.
Czytał ją, był nawet bardzo dobrze z nią obznajmiony, chwalił ją wymownie — wywarł korzystne wrażenie.
Gdyśmy wychodzili, spoglądałem na niego zukosa, a on, przewidując wahanie mojej myśli, rzekł z uśmiechem:
— Ma mnie pan za hipokrytę?
Coś odmruknąłem.
— Bo to widzi pan: u mnie znaleźć można na stole i encyklikę, i Renana, i „Vie Parisienne“ — mam nawet starą książkę do nabożeństwa. Może to dziwaczne, a może świadczy o pewnem... bogactwie myśli. Mówiłem zresztą panu, że zgadzam się z systemem panującym. A co do tego, że nie wygłaszam poufnych poglądów tam, gdzie mnie nie zrozumieją, to jest prosty savoir vivre.
— Nie przeczę, ale poco wygłaszać przeciwne swoim zasady?
— Żeby łudzi pocieszać. Poco ich martwić?
— Dobrze, nie mówię o dniu dzisiejszym, ale wogóle...
— Wogóle niema prawie nic, wszystko jest w szczególe. I teraz chodź pan ze mną na obiad, który zarządziłem dla wybranych moich, albowiem powiedziano jest: wogóle spożywać będziesz święcone w pocie czoła twego, a w szczególe znajdziesz colmary w hotelu Brühlowskim i Falbankę, która powróciła wczoraj z Cisowa. Tylko to sekret!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.