Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział XVI. Haute Saison (ciąg dalszy)
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
HAUTE SAISON.
(Ciąg dalszy.)

Cofając się pośpiesznie do bocznego salonu przed jakąś figurą mazura, przelatującą przez wszystkie pokoje, spostrzegłem panią Elizę, siedzącą nieopodal ode drzwi sali, ale usuniętą w cień. Przysiadła trochę, aby odpocząć od obowiązków pani domu. Za jej fotelem siedział Podfilipski. Lew udawał domowego kota: łasił się. Pani Eliza z konieczności odpowiadała mu przez ramię ze swobodnym uśmiechem. Oparła ciężkie, jasne włosy przeplecione brylantami, o ciemną materję fotelu i słuchała widocznie jakichś pochwał.
Ponieważ przy takim tłumie można wszędzie podejść niepostrzeżenie i bez niedyskrecji, zbliżyłem się do tej grupy, bardzo zaciekawiony, co też sobie mogą mówić.
...i skrytym wielbicielem — dosłyszałem koniec zdania Podfilipskiego.
Zadziwił mnie jakiś ciepły, nieznany mi ton jego głosu.
— Skrytym? dlaczegóż nie jawnym? — zapytała pani Eliza.
— Skrytym przez pokorę, obawę, niepewność siebie. Stałbym się zawsze jawnym, gdyby się nadarzyła sposobność, czy to wobec pani hrabiny, czy wobec innych...
— Mówi pan, jak rycerz. Widzę pana w zbroi, w piórach na szyszaku — dzida przytroczona u siodła — a pan trzyma gitarę. To wszystko pod oknem w rysunku z Fliegende Blätter.
— Byleby pani zgodziła się figurować w oknie, w tym samym numerze... — odciął się pan Zygmunt.
Pani Eliza zaśmiała się bez urazy, a on ciągnął dalej:
— Serjo mówiąc — uwielbienie moje jest pani zapewnione (mon admiration vous est acquise), ale nie o to chodzi; nie potrzebuję występować z tem banalnem wyznaniem, bo jest to oczywiste — pani jest tego pewna. Chcę tylko powiedzieć, że od czasu, jak znam Warszawę, — a znam ją niestety dawno, — nie widziałem przykładu, aby kto tak ją podbił, ujarzmił, można także powiedzieć: wywyższył i zbliżył do Europy, jak to pani uczyniła w przeciągu kilku miesięcy.
— Panie! znowu wpadamy w ton Fliegende Blätter.
— Bynajmniej — odparł pan Zygmunt, a w głosie jego dźwięczało teraz męskie przekonanie. — Potrafiła pani zapanować nad towarzystwem i to nie tym zwyczajnym sposobem: „a! przyjechali hrabiostwo Kostkowie — wielkie nazwisko — wielki majątek — pani bardzo piękna — pan rozumny“... Nie. To jest bardzo dużo, ale nie wszystko. Ujęła nas pani swoim osobistym wdziękiem, czarem... No, już nie wiem, jak mówić, skoro pani bierze wszystko ze strony humorystycznej? — zatem ujęła nas pani swą osobistą wartością.
Kadzidło, chociaż w dozie znacznej, bywa znośne, jeżeli jest wybornego gatunku. Niepodobna było zresztą gniewać się, i pani Eliza odpowiedziała uprzejmie:
— Pochlebia mi, że pan na nas tak łaskaw.
A Podfilipski przybrał teraz ton niby opryskliwy:
— Co to jest: łaskaw? Dlaczego łaskaw? Kiedyż pani przestanie drwić sobie ze mnie i zniechęcać moje najskromniejsze, tłumione przemocą wyznania przyjaźni i podziwu? Wracam do poprzedniego: muszę pozostać skrytym wielbicielem, skoro jawnym być mi nie wolno.
Kończył się mazur. Pani Eliza wstała z fotelu, idąc na dalszą służbę. Powstawszy, obróciła się do Podfilipskiego i zarazem, spostrzegłszy mnie, stojącego za nim, odezwała się do mnie:
— Panie! tu, na tem miejscu, dawałam ucho podszeptom szatana!
I, śmiejąc się, przeszła do sali balowej, aby poprosić starszyznę na kolację.
Pan Zygmunt miał w oku jakby łzę. Rzekł mi:
— Cóż to za miła kobieta!
Ogromnie się przekonał do pani Elizy.

*

Kolację podano na trzysta osób w całym rzędzie pokojów, przejść, a nawet na przypiętrzach schodów, gdyż sala jadalna pomieścić mogła z trudnością sto nakryć. Wszędzie ściany były przystrojone z wykwintnym smakiem: improwizowane urządzenia z kwiatów, dywanów, makat, były nawet piękniejsze od stałych, które Kostkowie znaleźli w tym pałacu. W nowych widać było kierownictwo ręki Henryka.
Pysznie wyglądała klatka schodowa, ozdobiona całemi klombami wysokich roślin, przeważnie palm. Poręcze pochyłe okryte były torsadą z sitowych makat, a na poziome rzucono gobeliny z herbami Kostków. Było to wspaniałe; — żeby obejrzeć, zeszedłem na dół. Przebiegał koło mnie Henryk, przystanął i, obejmując obraz ruchem ręki, a potem wskazując pod górę, rzekł mi:
— To się udało — patrz: Tiepolo.
Rzeczywiście, na górnem przypiętrzu długi stół, za którym z jednej tylko strony, od ściany, siedziało kilkanaście osób; piękne kobiety, palmy, gobeliny; architektoniczna oprawa i wzniesiona perspektywa tego obrazu przypominała uczty Paola Veronesa, a jeszcze bardziej — jak mówił Henryk — Tiepola.
Widziałem z jego oczu, że go to cieszy, że chętnie przystanąłby tu sobie dłużej, zamiast krzątać się około podawania kolacji.
Spostrzegłem, że w tym właśnie weneckim obrazie zasiadali między paniami: Zbarazki, Granowski i Podfilipski.
— Wiedzieli, gdzie usiąść! — pomyślałem. — Powietrze było tu wyborne, upajające, a temperatura nie tak wysoka. Kręcąc się koło tego stołu, znalazłem przez protekcję miejsce i dla siebie, bo, ponieważ wszyscy siedzieli nie na krzesłach, ale na długim tapczanie, opartym o ścianę, trzeba było tylko trochę ścisnąć szereg, co też ci państwo, ku wielkiej mojej radości, uczynili.
Pan Zygmunt, jakby po rozmowie z panią Elizą był jeszcze rozpędzony w tym samym kierunku, opiewał głośno zasługi Kostków:
— Wiecie co, że dawno nie widziałem w Warszawie takiej „fety“ i takich gospodarzy. Ogólny widok ze wszystkich stron wyborny; tańce idą wyśmienicie, a teraz — dali kolację dla całej Warszawy. Ale oni sami jacy! Już to pani Eliza jest jedną z najmilszych i najwydatniejszych kobiet, jakie widzieliśmy, nietylko tu, ale i w Paryżu. A jaka całość towarzystwa dobra! My wszyscy wyglądamy lepiej, bo lepiej jesteśmy oprawieni. Żeby nie przymieszka wiejskiego towarzystwa (zlustrował najprzód błyskawicznym rzutem oka cały nasz szereg i przekonał się, że nie było nikogo właściwie „ze wsi“), możnaby się czuć w wielkiem centrum elegancji. Ale i tak jest nadzwyczajnie!
Widocznie przedsięwziął panegiryk, bo drugi raz wrócił do niego w połowie kolacji.
— A czy wy uważacie, co wam podają? Pstrągi rzeczne, sterlety — nie tam jakieś majonezy potwornej wielkości, w których niewiadomo co siedzi wewnątrz, tylko na wierzchu żółto, powtykane kaparki i skorupy od raków naokoło. A szynki jakie! — des jambonneaux, jak u Paillard’a — i szpinak świeży, i fasolka i młode kartofle na trzysta osób — co? A zauważyliście wy to wino czerwone, którego tu już, niestety, nie widzę, bo Zbarazki wypił półtorej butelki — un vieux Margaux-Exupéry tak sobie na stołowe — co?
Zaczepiony Zbarazki odpowiedział: — Dlaczego Filipek nie wziąłby do ręki trąby z taką kwadratową chusteczką, wiszącą u niej, kapelusza szerokiego z piórem na głowę, nie pokazałby nam pończoch i nie stanął tu na schodach w postaci herolda?
— Ale bo to dla was nie warto poprostu się starać, jak się postarali Kostkowie.
— Dlaczego? — odrzekł Fred. — Tańczymy, jemy, pijemy, dobrze nam tu — w głębi serca dzień ten pozostanie dla nas pamiętnym. Prawda, pani? — dodał, kładąc rękę na sercu i pochylając się ku swej sąsiadce, która zarumieniła się.
Pan Zygmunt postanowił chyba wygłosić odczyt na pochwałę Kostków w tem widocznem i przejściowem miejscu. Zaczął znowu podnosić ich zasługi. Doprawdy już przesolił. Panie, mniej czułe na rozkosze kuchni i na ogólniki, ich nie dotyczące, nie były zadowolone, a najbardziej zżymał się Granowski. Kiedy Podfilipski powiedział jeszcze podstępnie, że nie wie, ktoby w Warszawie potrafił dać taki bal, Granowski odezwał się:
— Już tam mów sobie, Filipku, co chcesz, jak ja wam dam bal podczas letnich wyścigów, to nie będziecie narzekali. Znajdą się i u nas gobeliny, może i lepsze — i piwnica się nie powstydzi, i gości będzie dosyć — i tam już u Granowskich nie znudzą się.
— Nie wątpię, nie wątpię — znamy przecie twą gościnność i talenty. No, ale trzeba będzie coś wymyślić tym razem, żeby zakasować Kostków.
— O zakasowanie wcale mi nie chodzi, ale skoro już mówimy o szczegółach, wszystko to idzie wybornie, tylko nie lubię tej mody, że pani domu nie siada do stołu.
Pan Zygmunt odpowiedział:
— Macie lepszą swoją służbę, a oni są tu przyjezdni i w najętem mieszkaniu.
— Najęte mieszkanie nic nie ma do służby — rzekł Granowski. — Służbę muszą mieć przecież swoją na wsi, w jednej i drugiej swej instalacji, więc...
Tymczasem do naszego stołu zbliżał się gospodarz domu.
— Henryku! — krzyknął Fred — chodź tu na ratunek! Uspokój Podfilipskiego, który taką robi reklamę twoim gobelinom, kuchni i tobie samemu, że nie daje nam przyjść do słowa.
Kostka skłonił się dość sucho, a potem zapytał wesoło, nie zwracając się do nikogo w szczególności:
— Macie tu wszystko, czego wam potrzeba?
— Ależ pływamy w rozkoszy — odezwał się Granowski.
Twarz rozjaśniła mu się szczerym uśmiechem i rzekł głosem dobrze dźwięczącym:
— No, Henryku! Tak, jak pierwszy po waszem przybyciu wniosłem dla was toast, tak teraz na zakończenie karnawału, piję za twoje i twej żony zdrowie.
Granowski wstał; spojrzeli sobie w oczy i uściskali się. Tajemne niechęci między obu domami zostały zapewne, aż do nowych, obcych zasadzek usunięte.
Koniec kolacji był tem weselszy.
Po kolacji wir tańców doszedł do zawrotowej szybkości, a nawet kadryle stały się skoczniejsze. Trzymano się jednak ściśle przyzwoitości. Fred Zbarazki nie próbował żadnych „angielskich“ ani „francuskich“ sposobów tańczenia szóstej figury. Tańcował z wielką fantazją, ale używając właściwych każdemu tańcowi kroków.
Jeden tylko jakiś młody chłopiec, zaledwie pod wąsem, podchmielił sobie, bo zaczął tańczyć walca na jedno pas ze straszną werwą. Gdy skończył, zbliżył się do niego Kostka i rzekł to, co do wszystkich, tylko z odcieniem wyjątkowej grzeczności:
— Może pan będzie łaskaw pozwolić nadół, gdzie jest kawa i są cygara.
Młodzieniec podziękował, został, ale wytrzeźwiał odrazu.
Ożywienie rosło ciągle. Kotyljon ze swą lekką maskaradą, orderami i bukietami, zapomocą których krzyżowały się rozliczne tajne westchnienia, aluzje i nagrody między tancerkami i tancerzami, przelewał po sali swe dźwięki i obroty rytmiczne, senne. Był w nim jakiś pijany niepokój, coś, co przechodziło granice zabawy, a wkraczało w poezję i namiętność. Wszystkie kobiety tańczące miały już w oczach tę specjalną iskrę tańca, która je upiększa, mimo pomiętych strojów i zbytecznych czasem rumieńców, pod koniec balu. Suma tych wszystkich, acz niby skromnych, uścisków, prąd przebiegający przez spojone tyle razy kobiece i męskie ręce, czynią taniec zabawą bardzo zmysłową.
Kotyljon przeszedł znowu w mazura. Niektórzy tancerze, jak Fred, byli szczelnie pokryci orderami. Niektóre panie nosiły ze sobą całe snopy kwiatów, oddając je na przechowanie w zaufane ręce, podczas gdy szły w taniec, bo wydarzały się i kradzieże kwiatów — drobne objawy wielkiej walki o powodzenie.
Już teraz pozostały same wyborowe pary. Brzydsze panny, mniej porywane mężatki, poszły spać. Ale i pozostałych była spora liczba, miejsca do popisów mazurowych mnóstwo — i szedł taniec coraz szaleńszy, coraz bardziej rozmarzony, pochłaniający wszystkie inne pragnienia.
Nareszcie o 6-ej godzinie zrana prowadzący tańce dał orkiestrze znak przerwania. Stanęło kilka par we środku salonu, bo niepodobna było upatrzyć chwili, kiedy nikt nie tańczył.
Państwo Kostkowie prosili wprawdzie, aby nie przerywać; zrozumieli jednak wszyscy, że pora wynosić się. Postąpiłem i ja z kapeluszem w ręku, chcąc się pożegnać, ale pani Eliza zechciała jeszcze mnie zatrzymać.
Kiedy pozostało już tylko dwóch jej młodych kuzynów, zgrabnych chłopców, ale oszołomionych zupełnie przez nadmierną karnawałową pracę, rzekła do nich i do mnie pani Eliza:
— Wypijemy jeszcze filiżankę herbaty, bo jestem tak zmęczona, że nie będę mogła spać.
Siedzieliśmy w małym saloniku. Henryk, zapaliwszy cygaro, rzucił się na kanapę:
— Ja także nie jestem senny, ale nie trzymam się na nogach. Romansujcie sobie, póki nie wypalę cygara, poczem, mimo wszelki respekt, gościom należny...
— Uff! — westchnęła pani Eliza, sadowiąc się w fotelu i wyciągniętą niedbale ręką mieszając herbatę. — Mam tego dosyć!
— Zmęczona pani bardzo?
— Nie — smutna.
— Jakto? po tym prześlicznym, triumfalnym balu?
— Bal się udał, ale cały nasz pobyt tutaj — nie. Udał się może pod tym względem, żeśmy się poczęści przyczynili do zabawienia towarzystwa, zbierając je u siebie. Ale ja myślałam, że w Warszawie znajduje się więcej pierwiastków, zdatnych do... Czy pan jest bardzo zagorzałym warszawianinem?
— Proszę pani — nie można nie być warszawianinem — to trudna rada, ale słucham...
— Widzi pan. Najprzód razi mnie bardzo dwulicowość tego towarzystwa. Naturalnie, każdy spostrzega to najlepiej, gdy chodzi o niego samego. Ja znam dużo przykrych wieści, które i pan zapewne zna — i o innych, i o mnie, i o nas obojgu. A gdy się tych ludzi widzi, — bo przecież mieliśmy dzisiaj u siebie chyba wszystkich — to można myśleć, że gotowiby za nas pójść w ogień? Dlaczego to?
Nic nie odpowiedziałem.
— Żeby to były sobie takie zwyczajne plotki, których wszędzie pełno — ale są to często rzeczy nie do śmiechu, owszem — zjadliwe, podstępne, nieszlachetne. Co się stanie najprostszego w świecie, podpatrzą szczegóły i z tych szczegółów zrobią bajkę potworną, widocznie ułożoną przez ludzi najgorzej usposobionych, bez sumienia i bez czci. A nuż dopiero komu noga się pośliźnie, zdarzy mu się nieszczęście, albo przebywa jakiś dramatyczny okres życia... Ja to znam! Dlaczego właśnie na tych rzucają się wszyscy?
Ciągle milczałem.
— I jeszcze jedno. Z takich stosunków wyradza się nieufność. Kto donosi? kto informuje o wszystkich słowach i ruchach? Ci przecie muszą być tu blisko, między nami. Dajmy więc na to, że będę stroniła od tych ogólnie znanych złych osób, które robią złośliwe plotki i piorunują na innych pod pozorem opinji, ale jak się ustrzec tych, którzy znoszą materjały, takie naprzykład, że tu siedzimy, pijemy herbatę, Henryk pali cygaro...
Henryk, leżąc na kanapie, miał przymrużone oczy, pociągał od czasu do czasu dymu, i twarz mu drgała małemi, nerwowemi ruchami. Odezwał się wreszcie:
— Gadacie, jak dzieci.
— No to się rusz i wytłumacz — rzekłem.
— Wytłumaczę.
Porwał się z kanapy, zgniótł o talerz niedopalone pół cygara i oczy zaświeciły mu ciemnym błyskiem.
— Nie chodzi tu o plotki, bo to tylko jeden z objawów ogólnej anemji, marności tego zebrania ludzi, które się mieni warszawskiem „towarzystwem“, „światem“, czy jak tam sobie chcecie. Ale wogóle jest zasadą, że zbiór ludzi, nie mających nic razem do roboty, nie połączonych nawet wspólnemi pragnieniami czy koniecznościami, nie jest wcale ciałem społecznem, tylko gromadą, stekiem. Z bezczynności i braku rzeczywistych wspólnych interesów rodzi się marazm. To już dostatecznie objaśnia plotki i nudne tutejsze intrygi. Czem jest jednak wogóle warszawskie towarzystwo? — to gorsze pytanie. Arystokracją rodową? Wyłączmy kilka domów i kilkanaście przyjezdnych osób, pozostaną Odęccy, Łataccy, Podfilipscy, szlachta, — łagodnie się wyrażając — świeższa[1]. Arystokracją inteligencji, pracy, społecznej zasługi? Nie warto na to odpowiadać. Arystokracją pieniężną? — Tej ja osobiście nie uznaję, a przytem są to ludzie i bogaci, i zupełnie biedni. Czemże więc jest? Może towarzystwem do niesienia sobie wzajemnej pomocy? Tem się właśnie odznacza. Może stowarzyszeniem w celu zabawy? Gdyby znowu zamknąć kilka otwartych domów, zabawa wspólna ograniczyłaby się do kółek familijnych. Więc czemże są nareszcie choćby te 350 osób, które przeszły dzisiaj przez ten dywan? Chyba tylko 350 numerami w ogólnym spisie ludności miasta Warszawy.
— Mnie się zdaje — wtrąciłem — że stan obecny powstał stopniowo i decrescendo. To są resztki dawniejszych towarzystw tu istniejących, które dawniej coś znaczyły, miały coś wspólnego ze sobą, jakiś przynajmniej ogólny ton.
— Masz słuszność — rzekł Henryk — to są rozbitki, synowie dawnych pokoleń i remanenty najróżniejszych kół i kółek. Ponieważ jednak ci ludzie nie są skupieni w imię niczego, nie mają nic ze sobą wspólnego, jak tylko plotkę i krój fraka, razem więc są niczem.
Jeżeli mówić będziemy wogóle o Warszawie, o całym spisie ludności i wybierać z niego dodatnie typy, a jeszcze pojedziemy na wieś po znajomych — to co innego. Napełnimy nietylko salon, ale i salę obrad i — będziemy wtedy o tych panach i paniach inaczej mówili. Weźmiemy dużo z dzisiejszych gości, nie pominiemy też siebie, nas tu pozostałych, — nieprawdaż?
Odezwałem się:
— To nowe, idealne towarzystwo powinni państwo stworzyć, skupić przynajmniej pierwsze jego zaczątki około siebie.
— Ach, mnie już tak ręce opadły po przyjrzeniu się temu, co jest. Tak mi już pilno stąd wyjechać — rzekła pani Eliza.
— Ale państwo będą na letnich wyścigach?
— Nie sądzę.
— Więc dopiero na jesień, albo na przyszłą zimę?
— I to niepewne.
— Kiedyż zatem zacznie powstawać to przyszłe towarzystwo?
— Mój kochany — rzekł Henryk — tego nie stworzy jeden człowiek, ani jedna para ludzi. Potrzeba wspólnych działań i jeszcze jednego czynnika: miłości — nie wzajemnej adoracji, ale miłości ogólnego celu, ale wzajemnego zaufania ludzi dobrej woli, bez względu na koterje i sfery — potrzeba męskiej zgody.
Na tem wielkiem słowie przerwaliśmy rozmowę.
Był już dzień jasny. Państwo Kostkowie powstali, aby nas pożegnać, wzięli się pod ręce, i pani Eliza oparła się mocno o ramię męża. Ten nie lubił wynurzeń: był zawsze wobec ludzi pozornie zimny, nawet z żoną. Ale przez chwilę spojrzał na nią, na jej cudowne włosy, przybliżone do jego twarzy, spojrzał wzrokiem rozbrojonym, prawie rzewnym.
Musiał się jednak zaraz przed nami wytłumaczyć:
— Wspieramy się, bo każde zosobna nie doszłoby do progu.
Pożegnałem się pośpiesznie; to samo uczynili dwaj młodzi kuzyni, którzy w skupieniu lub przez sen wysłuchali naszej rozmowy — i we trzech zbiegliśmy nadół.
Pozostał mi długo w mózgu odbity obraz tej pięknej pary ludzi, która przez burze i niepospolite przeszkody odnalazła się i dobrała. Dźwięczał mi też w ustach dzielny głos Henryka i rozważałem jego słowa. Zdawało mi się zpoczątku, że teorja Kostki zbliżała się do teorji Podfilipskiego. Ta sama krytyka nieco bezwzględna, to samo wyniesienie się ponad społeczeństwo i dążności reformatorskie. Ale Henryk, mimo, że więcej jeszcze podróżował, niż pan Zygmunt, znacznie mniej był egzotykiem, mniej nawet zachodnim...
W gruncie rzeczy chciał zupełnie czego innego.
Szedłem wolno ulicą, bynajmniej nie senny. Ranek był blado-różowy, mroźny, taki przezroczysty, że domy i ulice widać było, jakby przez szybę kryształową. Jakaś ogromnie podniecona trzeźwość wiała przez powietrze. I nagle, do słów Kostki, które jeszcze słuchem pamiętałem, domieszał się inny wtór pokrewny. Zadziwiłem się, poznając w tym wtórze głos starego Szreńskiego. Tamten mantyka mówił mi niedawno coś bardzo podobnego. Jakim sposobem zgodzili się ze sobą ci ludzie, tak różni wiekiem, temperamentem, nawet upodobaniami?





  1. Tu już Kostka trochę się zapędził.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.