Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział XVIII. U Brühla
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.
U BRÜHLA.

Do restauracji hotelu Brühlowskiego weszliśmy drzwiami, prowadzącemi bezpośrednio do gabinetów, które otwarto specjalnie dla pana Zygmunta w ten dzień świąteczny. Przyszedł Fred Zbarazki i Dudar, malarz koni, protegowany przez Podfilipskiego, znany zagranicą, a głównie w Ameryce, pod pseudonimem „Edmond d’Oudard“. Nie oczekiwano już nikogo więcej, oprócz Falbanki.
Pan Zygmunt miał do nas orację wstępną:
— Tylko słuchajcie, panowie! O obiedzie dzisiejszym nie powinien nikt, oprócz nas, wiedzieć, ze względu na Falbankę, która tu przyjdzie. Falbanka wstępuje teraz na drogę pracy i ascetyzmu: poświęciła się zawodowi pedagogicznemu, na wsi.
— Co ty mówisz! — zawołał Fred — ja myślałem, że była gdzieś zagranicą i powróciła.
— Szkoda jej — rzekł Dudar — kobieta jest z wielkim ruchem i umie się ubierać. Na wsi może zardzewieć i taki był inteligentny jej salonik; wprawdzie to zasługa naszego ainfitrjona.
Mówił miękko i pieszczotliwie, akcentem zagranicznym; ubrany był oryginalnie: koszulę miał z niekrochmalonym gorsem w zakładki, smoking ciemno-bronzowy, dużo breloków. Twarz nie nosiła na sobie innego piętna, tylko staranne utrzymanie czarnych wąsów i włosów. Mógł mieć około trzydziestu lat.
— Bez żartów, proszę was o to, abyście nie wspominali, że Falbanka tu była. Dzisiaj, jako w dzień świąteczny, ma urlop, wychodzi na miasto, niby do krewnych. Bo ci państwo, u których się znajduje, są także w Warszawie. Gdyby się tam dowiedziano, że zamiast do krewnych poszła „z panami do gabinetu“, byłoby to przykre. Znacie wszyscy ciasnotę pojęć u nas. Ostatecznie, przyjdzie sobie tutaj do starych znajomych, zje obiad i powróci do swoich obowiązków. Ale cóż chcecie! nie darowanoby jej tego: straciłaby zapewne miejsce.
— Ogromnie ciekaw jestem ją zobaczyć — rzekł Fred, zacierając ręce. — Pani Anna guwernantką! ça vous a un montant... Poprosimy ją, żeby nam dała próbną lekcję! Oh! mes enfants...
Zanucił zwrotkę znanej piosenki z paryskiego Chien noir.
— A wiecie — rzekł Podfilipski — że zmieniła uczesanie włosów? nie nosi już tych przyklepanych niobków na uszach, tylko wszystkie włosy czesze do góry, zwyczajnie. I taka jest z tem młoda, taka młoda, że wygląda na pensjonarkę.
— Brawo! — krzyknął Zbarazki. Usiadł do fortepianu i począł na nim bębnić jakiegoś marsza, udając głosem flety i trąby.
Obiad był zapowiedziany na pół do ósmej. Minął już kwadrans po terminie i pan Zygmunt począł się niepokoić; wyszedł nawet na ulicę. Może ona nie zna wejścia do gabinetów? Powoli wszystkich opanowało to uczucie nieprzyjemne, w którem jest już połowa rozczarowania. Jednak może jeszcze przyjść. Kobiety nie wiedzą nigdy, która godzina, suknie zawsze źle leżą w ostatniej chwili, i szpilki od kapelusza wszystkie gdzieś się zapodziewają.
Pocieszaliśmy się temi przypuszczeniami, ale wesołość gasła. Fred przestał grać na fortepianie.
Około ósmej służący hotelowy wprowadził starego posłańca w czerwonej czapce, który oświadczył, że mu kazali „oddać ten list do rąk własnych jaśnie hrabiego Nadfilipskiego“.
— Dawaj, ośle! — zawołał pan Zygmunt, wyrywając mu list z rąk.
Rzucił okiem, przygryzł nieznacznie usta i pobladł trochę; potem, przeglądając jeszcze dalsze strony (bo list był długi), mówił do nas głosem już zupełnie uspokojonym:
— Naturalnie, nie może przyjść, jest cierpiąca, a poprostu boi się, naturalnie, jak raz ugrzęzła w to parafjalne nabożeństwo...
Podniósł potem głowę i rzekł:
— Bardzo was przepraszam. No, nie udało się. Wczoraj mi obiecała, teraz znowu nie. Trudno. Ponieważ nigdzie nie dostaniecie dzisiaj obiadu z powodu zamknięcia restauracji, radzę wam jeść. Colmary tylko co przyszły z Berlina. Ja mam wilczy apetyt.
Wszyscy zaczęli mówić o apetycie i zabierali się do jedzenia z nadmiernemi oznakami zapału, ale zawód był dotkliwy i wesołość podtrzymywano sztucznie. Ten, który musiał czuć zawód najżywiej, Podfilipski, był napozór zupełnie spokojny, wyraz twarzy miał pogodny i nie dawał upaść rozmowie. Tylko Fred, chociaż także nad sobą panował, przełykał z pewną goryczą zupę, colmary i resztę potraw. Falbanki brakowało mu widocznie jak dziecku, któremu obiecano konfitury, a dają kaszkę na mleku.
Z tajonej desperacji wszczęliśmy rozmowę o sztuce; nasunęła ją nam obecność malarza. Dudar, wsadzony na swego konika, stał się wymownym. Artysta ten był zarazem sportsmenem, gdyż malował przeważnie sceny wyścigowe. Studjował potrochu wszędzie, głównie w Wiedniu, obecnie zaś działał w Paryżu. Był on z rodzaju tak zwanych peintres de chic, malujących łatwo i bez pedanterji w rysunku. Duży obraz wykończał nieledwie równie prędko, jak wierzch na pudełko od cukierków. Podfilipski dawał mu często roboty, znęcony może tą łatwością jego i gotowością do wszystkiego. Czy potrzebował karnetów balowych, czy portretu zwycięzcy takiego to biegu, czy sceny charakterystycznej z wyścigów lub polowań konnych do ozdoby swego albo cudzego mieszkania, udawał się do Dudara. Ten specjalnie dla pana Zygmunta, którego nazywał swym Mecenasem, wykonywał każdy obstalunek dokładnie, w ilości i w rozmiarach wymaganych.
Widywałem często po różnych miejscach jego konia, wyciągniętego długim bokiem do widza, osiodłanego według wszelkich reguł sztuki, ze złotą plamą słońca na zadzie i na liberji żokeja, z głową, trochę zwróconą do widza, i z wielkiem okiem, mówiącem niby: „a co? udałem się?“ Pamiętam także ulubiony przez niego typ dojeżdżacza, przesadzającego barjerę wprost na widza: koń wspięty w skrócie, z głowy widać przeważnie nozdrza, jednej nogi pozornie brak od kolana, we środku przyjemna plama czerwonego fraka i złocistej trąby.
Rozmowa zaczęła się od tego, że Dudar w przeciągu minuty naszkicował na obrusie węglem takiego dojeżdżacza.
— Znam ten obrazek — rzekłem — widziałem go u pana Zygmunta.
— Nie. To jest taka sobie fantazja.
Przyglądałem się uważnie szkicowi.
— A jakiż jest tamten?
— Tamten galopuje z innej nogi — o tak.
Starł przód konia i w mgnieniu oka przerobił galop.
— Patrzcie! — rzekł Podfilipski — on jest rzeczywiście zadziwiający. Ile on na to użył czasu? minutę, i macie: jest ruch, skok, trąba gra — wyborne! No, zrób nam pan tego drugiego konia, co u mnie wisi w przejściu; wie pan?
Dudar uchwycił węgiel, a Podfilipski wziął do ręki zegarek.
— Minuta i dwadzieścia sekund. Teraz zobaczmy... Absolutnie to samo. Jaka łopatka!
Przypomnieli mi się ci dawni kaligrafowie, którzy z rozmachu, bez odrywania pióra od papieru, rysowali wzlatującego orła z żądaną cyfrą w szponach. Ale rzekłem co innego:
— Gdybym ja tak umiał rysować, porobiłbym kilkaset takich kartonów po trzy ruble, większe po pięć, jeszcze większe po dziesięć i puściłbym je w obieg, jako asygnaty.
Dudar nie zasmakował w tym żarcie.
— Idzie to niby łatwo, ale póki się do tego dojdzie! A przytem nie można rysować ani malować codzień, trzeba usposobienia, stanowczo trzeba usposobienia.
— Jednak do tych rzeczy, które się już poniekąd umie napamięć? — zapytałem.
— Nawet do tych.
Zabrał głos Podfilipski:
— Dzieła pana Dudara należą, mojem zdaniem, do najozdobniejszych, najsmaczniejszych, jakie znamy w malarstwie rodzajowem nowożytnem.
Malarz skłonił się, pan Zygmunt mówił dalej:
— Nie uprawiam ja żadnej sztuki i nie mam, z przeproszeniem audytorjum, sztuki w takiem poszanowaniu, jak naprzykład filozofji, albo umiejętności życia, bo jest to tylko dodatek, przystrojenie, jak naprzykład kwiaty przy obiedzie; mówiąc jednak o ozdobach życia, chciałbym, aby te ozdoby były rzeczywiście ładne, przyjemne, żeby wywierały odrazu wrażenie na każdego, a nietylko na współmalarza, współrzeźbiarza, jednem słowem na ludzi tego samego fachu. Co mi z tego, że ten sławnie rysuje, kiedy nie mogę patrzeć na jego tematy? Co mi z tego, że tamten, jakiś „wibrysta“, wynalazł bardzo silną plamę słoneczną, kiedy ja widzę tylko malachit, jajecznicę i farbkę do prania, zamiast krajobrazu? Dla mnie obraz powinien być tak zgrabny, harmonijny i ozdobny, jak naprzykład zegar ścienny z epoki Ludwika XV. Może to mój gust indywidualny? może nie jestem znawcą? Chociaż wiem, że, jak kiedy co kupię, albo co wynajdę u antykwarjusza, nigdy nie przepłacę i winszują mi nabytku. Oko mam. Na co mi się znać po malarsku na obrazach, po rzeźbiarsku na rzeźbach, po gisersku na bronzach? Czy ja to będę sam robił?
— Jest jednak zadowolenie estetyczne, które podnosi ducha, nietylko zachęca do posiadania pewnego dzieła. Stojąc naprzykład przed Hermesem Praksytelesa... — zacząłem był mówić, ale przerwał mi Podfilipski:
— Ech, panie, żeby to nie był ów sławny Praksyteles, toby pan sobie tyle nie wobraził o posągu, i podniesienie ducha byłoby mniej znaczne. Ja lubię sądzić według moich własnych zasobów intelektualnych. Podoba mi się coś — zatem jest piękne. To zasada prawie chłopska, a jednak prawdziwa. Często przez zbytnią spekulację omijamy prawdę, tuż pod ręką leżącą.
— Jednak przyzna mi pan — próbowałem spierać się dalej — że wykształcenie artystyczne pogłębia wrażenia, otrzymywane z dzieł sztuki. W malarstwie trzeba nauczyć się patrzeć, w muzyce — słuchać. Nie chodzi o to, żeby nauczyć się rozróżniać, co jest modne, a co nie, albo co się tak nazywa technicznie, co inaczej, tylko poprostu doskonali się zmysł wzroku, a jednocześnie subtylizują się i pojęcia.
— Czyli, że pan szuka w obrazie rzeczy, których przed dwoma laty nie widział, które zatem wówczas dla pana nie istniały. Teraz istnieją dla pana, ale znów nie istnieją dla innych ludzi, bądź-co-bądź wykształconych i pracujących mózgiem. Więc co pan wyniósł za korzyść z dwuletniej pracy i obserwacji? Zmienił pan zdanie — tyle tylko.
— Wydoskonaliłem zdanie, to co innego.
— To może zdawać się tylko. A przecież są dzieła sztuki, które odczuwa każdy bez przygotowań technicznych i komentarzy. Są także naprzykład obrazy, idące razem z epoką, dopełniające życie codzienne. Te ja lubię, i dlatego lubię malowidła pana Dudara.
— Czyż ja mówiłem, że ich nie cenię?
Malarz tymczasem, oglądając wypolerowane paznogcie, odezwał się, skromnie spuszczając oczy:
— Pozwolą szanowni panowie, że do dyskusji dodam parę słów czysto technicznej natury. Są różne rodzaje malarstwa. Rodzaj, który sobie obrałem, nie mówiąc o temacie, jest może śmiały, może nie uznany ogólnie, w każdym jednak razie ma swe prawo istnienia. Obraz nie składa się jedynie z rysunku, koloru i światła. Jest w nim jeszcze pewien nastrój, duch obrazu, że tak powiem, wynikający z kombinacji rysunku, koloru i światła. Tego ducha spotęgować, wydobyć go na wierzch kosztem nawet prawdy realnej — jest mojem skromnem zadaniem.
— Znam tę teorję, panie — odpowiedziałem — ale co to ma do naszej dyskusji?
— Jest to moje artystyczne „credo“.
— Jak je pan, naprzykład, stosuje?
— Ocena mojej działalności nie należy do mnie.
— Ależ ja nie krytykuję, tylko proszę o objaśnienie.
Trudno było zagłębiać się z Dudarem w rozmowę o sztuce. Sprowadzał ją ciągle do swoich dwóch koni. 1 Podfilipski był dzisiaj kwaśny w dyskusji. Zbarazki nudził się już na potęgę. Wogóle obiad nie udał się.
Rozeszliśmy się wcześnie. Przed pożegnaniem zapytałem Podfilipskiego na uboczu, co tam było w liście Falbanki?
— Nie gadajmy dziś o niej. Nigdy lotną nie była, ale w tym Cisowie doprawdy ostatecznie... Widziałem ją na chwilę i zaproponowałem, żeby się gdzie zobaczyć. Dobrze. Urządzam obiad, proszę was, a ta nie przychodzi, bo... bo, nie wiem co? Nie zrozumiała, nie może nadal narażać się itd. Sprawia mi istotną nieprzyjemność, nie wierzy memu doświadczeniu i ostrożności... To jest wdzięczność kobiet. Mówię panu, że dla kobiety nigdy nic zrobić nie warto; trzeba ją mieć dla siebie i trzymać w rygorze. Falbanka teraz zostanie w Warszawie; już ja to potrafię...
Wykonał zaciśniętą pięścią szybki ruch, jakby coś skręcał i łamał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.