Żywot Jezusa/Rozdział XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Renan
Tytuł Żywot Jezusa
Wydawca Andrzej Niemojewski
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Andrzej Niemojewski
Tytuł orygin. Vie de Jésus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.
Zasadnicze rysy dzieła Jezusa.

Jezus, jak widzimy, działał wyłącznie śród żydów. Chociaż ujmował się za wszystkimi prześladowanymi przez ortodoksyę i przeto pogan dopuszczał do udziału w królestwie bożem i choć kilka razy widziano go w dobrych stosunkach z niewiernymi[1], mimo to można powiedzieć, że życie jego ubiegło w małym światku, w którym się narodził. Świat grecki i rzymski nic o nim nie posłyszał; u pisarzy pogańskich pojawia się jego nazwisko dopiero po upływie całego stulecia i to tylko z powodu rozruchów, które wywołała jego nauka, albo też z powodu prześladowania jego uczniów[2]. Nawet w łonie samego judaizmu pozostało po nim wspomnienie bardzo nietrwałe. Filon, który umarł około 60 r., nic o nim nie słyszał. Józef Flaviusz, urodzony w r. 37 a układający swe księgi pod koniec stulecia, zaledwie w kilku wierszach[3] wspomina o jego śmierci, jak o zdarzeniu małoważnem; śród wszystkich sekt, które wymienia, nie wylicza chrześcian[4]. W Misznie nie spotykamy o nim żadnego śladu; ustępy obu Gemarr, w których założyciel chrześciaństwa jest wymieniony, milczą o wszystkiem, co się działo do IV czy V wieku[5]. Głównem dziełem Jezusa było to, że skupił dokoła siebie gromadkę uczniów, że wpoił dla siebie bezgraniczny szacunek i zasady swej nauki. Stworzyć miłość, która »nawet po śmierci nie przestała go kochać«, oto arcydzieło Jezusa, które ludzi ówczesnych najbardziej zdumiewało[6]. Nauka jego do tego stopnia nie zawierała żadnej dogmatyki, iż ani jej sam nie spisywał, ani też nie polecił nikomu spisać. Było się jego uczniem nie dlatego, że się w to lub w owo wierzyło, ale dlatego, że się go kochało i naśladowało. Wszystko, co po nim zostało, to kilka sentencyj, przykład, wrażenie, jakie wywołała jego osobistość. Jezus nie był twórcą ani dogmatów, ani symbolów; prowadził świat do krainy czystego ducha. Najmniej chrześcianami byli z jednej strony owi doktorzy kościoła greckiego, którzy począwszy od IV wieku pogrążyli chrześciaństwo w niebezpiecznym odmęcie sporów metafizycznych, z drugiej zaś strony łacińscy scholastycy średnich wieków, którzy chcieli wyciągnąć z Ewangielii tysiące artykułów kolosalnej »Sumy«. Należeć do zwolenników Jezusa i oczekiwać przyjścia królestwa bożego, to tylko znaczyło pierwotnie być chrześcianinem.

Łatwo tedy zrozumieć, dlaczego skutkiem dziwnego zrządzenia losu chrześciaństwo czyste jeszcze po upływie dwudziestu wieków posiada charakter religii powszechnej i wiecznej. Religia Jezusa jest pod pewnym względem wogóle ostatnim wyrazem religii. Owoc swobody całkowitej ducha, w czasie swego powstawania wolna od wszelkich więzów dogmatycznych, przez trzy wieki walcząc za wolność sumienia, chrześciaństwo dziś jeszcze zbiera płody tego znakomitego początku, choć po swej drodze tyle miało różnych przypadłości. Aby się odrodzić, wystarcza mu wrócić do źródła swego. Nasze wyobrażenie o królestwie bożem bardzo się różni od owej wizyi, śnionej w obłokach przez pierwszych chrześcian. Ale zaszczepione światu uczucie przez Jezusa nie zmieniło się. Szczytny idealizm pozostanie na zawsze najwyższym celem życia cnotliwego, życia bez zmazy. On stworzył niebo czystych dusz, w którem to wszystko odnaleść można, czego człowiek na ziemi napróżno szukał, idealną szlachetność dzieci bożych, bezwzględną czystość, zupełny brak ziemskiego brudu, wreszcie wolność, wytrąconą z dzisiejszego ustroju społecznego i uznaną za utopię, a która w całości rozkwitnąć może tylko w państwie myśli. Jezus jest arcymistrzem tych wszystkich, którzy dziś chronić się chcą do tej krainy ideału. On pierwszy zapowiedział panowanie ducha; on pierwszy powiedział, jeżeli nie wargami, to czynem: »królestwo moje nie jest z tego świata«. Założenie prawdziwej religii, to wyłącznie jego dzieło. Po nim pozostała już tylko praca nad tego dzieła rozwojem i upłodnieniem.

Tym sposobem »chrześciaństwo« jest niemal równoznaczne z »religią«. Wszystko, co będzie usiłowało żyć po za tą dobrą tradycyą chrześciańską, pozostanie bezpłodnem. Jezus dał ludzkości religię, Sokrates filozofię, Arystoteles wiedzę. Wiemy wprawdzie, że już i przed Sokratesem istniała filozofia a przed Arystotelesem wiedza. Ale dopiero od Sokratesa i Arystotelesa filozofia i wiedza uczyniły krok naprzód; co potem powstało, to na fundamentach przez nich założonych. Tak samo i przed Jezusem idea religijna doznawała różnych przekształceń; ale wielkie jej zdobycze rozpoczynają się dopiero od Jezusa: z drogi, przez niego wytkniętej, nikt nie zboczył i nie zboczy; on na zawsze ugruntował ideę czystego kultu. W tym sensie religia Jezusa jest nieograniczona. Kościół miał swoje epoki i fazy swego rozwoju; zamknął się w symbolach, mających znaczenie czasowe: Jezus stworzył religię absolutną, nic nie wykluczającą; do niczego wagi nie przykładał, tylko do jednego uczucia. Jego symbole nie są zakrzepłymi dogmatami, ale przenośniami, które można różnie sobie tłomaczyć. Napróżno szukalibyśmy w ewangielii tez teologicznych. Wszelkie wyznania wiary są tylko trawestacyą idei Jezusa, podobną do scholastyki średnich wieków, która podając Arystotelesa za mistrza nad mistrze w dziedzinie idealnej wiedzy, sfałszowała tylko jego myśl. Gdyby Arystoteles był świadkiem dysput tej szkoły, byłby bezwarunkowo potępił jej czczą naukę; byłby wziął stronę wiedzy postępowej przeciw rutynie, uznającej się za niewzruszony autorytet; byłby na pewno wziął stronę tych, którzy wtedy występowali przeciw niemu. Tak samo rzecz się ma z Jezusem. Gdyby dziś wrócił na ziemię, nie stanąłby po stronie tych, którzy się podają za jego uczniów i naśladowców, którzy w kilkanaście frazesów katechizmowych usiłują zakuć całą religię; ale stanąłby po stronie tych, którzy nad jego dziełem dalej pracują. Założenie kamienia węgielnego — oto wieczna chwała każdej wielkości. Może w dzisiejszych podręcznikach »fizyki« i »meteorologii« niema ani jednego słowa z »fizyki« i »meteorologii« Arystotelesa, a mimo to on właśnie pozostanie twórcą nauk przyrodniczych. Bez względu na przyszłą formacyę dogmatów, Jezus pozostanie na zawsze twórcą religii, opartej na czystem uczuciu; kazanie na górze pozostanie na wieki szczytem wszystkiego, co na ten temat powiedziano. Nie dokona się żadna rewolucya, abyśmy się w dziedzinie religii nie trzymali tej moralnej i intelektualnej wytycznej, u której wylotu świeci blaskiem naczelnym imię Jezusa. W tej też myśli będziemy zawsze chrześcianami, choćbyśmy się we wszystkich poszczególnych punktach oddalili od tradycyi chrześciańskiej dawnych wieków.

A to wielkie dzieło dokonane zostało wyłącznie przez Jezusa. Aby wzbudzić dla siebie taką cześć, musiał być jej bezwarunkowo godny. Niema miłości bez przedmiotu kochania; on tę miłość budzi; więc nie bylibyśmy nic posłyszeli o Jezusie, gdyby nie był wszczepił tego uczucia dla siebie w serca owego entuzyastycznego otoczenia, gdyby nie był wpoił przekonania, że jest istotnie dobry i wielki. Więc musiała być wiara, musiał być zapał, natchnienie, charakter w pierwszych generacyach chrześcian, jeżeli na czele tego ruchu ma stać mąż wielki, olbrzymi. Przy badaniu cudownych dzieł, dokonanych przez potężną wiarę, doznajemy dwojakiego wrażenia, szkodliwego dla prawdziwej krytyki historycznej. Z jednej strony jesteśmy pochopni do uważania tych kreacyi za coś nieosobistego; mówi się często o dziele zbiorowem, choć było ono dziełem jednej potężnej woli i jednego wyższego umysłu. Z drugiej zaś strony chcemy się dopatrywać w owych twórcach istot do nas niepodobnych, istot nie ludzkich. Starajmy się lepiej odczuwać nieprzebrane skarby sił natury. Za dni naszej cywilizacyi, nad którą czuwa pedantyczna policya, nie mamy pojęcia o tym rozmachu duszy, jaki cechował ludzi, którzy istotnie rozwijali się swobodnie. Przypuśćmy, że dziś gdzieś w pobliżu wielkomiejskiego rozgwaru żyje jakiś pustelnik, który nareszcie z samotni swej wychodzi, staje w pałacach władców i objawia im tonem apodyktycznym bliskość apostołowanego przez siebie przewrotu. Na samą myśl czegoś podobnego już się uśmiechamy. A przecież tak postąpił Eliasz. Ale za dni naszych Eliasz Tesbita nie zaszedłby dalej, jak do bramy wjazdowej Tuillerów. Przemówienia Jezusa, jego swobodna działalność w Galilei, byłaby także czemś niezwykłem w czasach naszych. Te wielkie duchy wykazywały w działaniu niesłychaną energię, nie skrępowane naszą tanią uprzejmością, naszem szablonowem wychowaniem, które nas wprawdzie wysubtelnia, ale też i osłabia. Duchy te wydają się nam dziś olbrzymami czasów bohaterskich, które nigdy nie istniały! Błąd zasadniczy!... To byli nasi bracia, to byli ludzie naszego wzrostu, czuli i myśleli, co my. Ale tchnienie boże było w nich wolne; myśmy je natomiast spętali powrozami małostkowości społecznej, skazanej na nieśmiertelność swej przeciętności...

Uważajmy tedy śmiało Jezusa za największego człowieka, jaki istniał. Niechaj nas nie uwodzi nasza przesadna podejrzliwość względem legendy, która chce nas wciąż trzymać w świecie nadnaturalnym. Życie Franciszka z Assyżu było także jednem pasmem cudów. Ale czy wskutek tego powątpiewano w istnienie i działalność jego? Nie mniemajmy tedy, że cześć założenia chrześciaństwa przypada pierwszym chrześcianom a nie temu, którego legenda zamieniła w Boga. Na Wschodzie różnice pomiędzy ludźmi są jaskrawsze, niż u nas. Nieraz z zabagnionej atmosfery stosunków wyrasta charakter zdumiewającej mocy. Jezus nie dokonał swego dzieła przez uczniów; on przerósł ich wszystkich. Wszyscy, z wyjątkiem Pawła i Jana byli ludźmi bez geniuszu, bez inwencyi. Nawet Paweł nie może się równać z Jezusem; a co do Jana to na innem miejscu wykażemy niestety, że postępowanie jego niezawsze było bez zarzutu. Dlatego też ewangielie tak górują nad wszelkiemi pozostałemi pismami Nowego Testamentu. Dlatego tak czuć ową przykrą różnicę, kiedy się przechodzi od historyi Jezusa do historyi apostołów. Nawet ewangieliści, życioryśnicy Jezusa, tak są niezrównanie niżsi od niego, że gdy chcą go nam idealizować, tylko go poniżają. Pisma ich są pełne błędów i sprzeczności. W każdym niemal wierszu czuć, że jest mowa o boskiem pięknie, przedstawionem ręką człowieka, który to piękno tylko przez pół zrozumiał i przerabia je wedle swego wyobrażenia. Krótko mówiąc, życioryśnicy bynajmniej nie wyidealizowali nam charakteru Jezusa, ale przeciwnie, raczej go osłabili. Aby ten charakter odbudować, krytyka musiała usunąć cały ogrom sprzeczności, które powstały wskutek przeciętności umysłowej jego uczniów. Przedstawili go wedle swoich wyobrażeń i nieraz go obniżyli, chcąc go wywyższyć.

Zdaję sobie dokładnie sprawę z tego, że nasz współczesny sposób myślenia razi niejednokrotnie legenda, która wykwitła pod innem niebem, śród innego plemienia, w innych warunkach. Zresztą niektóre cnoty bardziej nam przypadają do smaku, inne mniej. Szanowny a łagodny Marek Aureliusz, albo dobroduszny Spinoza nie wierzyli w cuda i nie popełnili całego szeregu błędów, które popełnił Jezus. Zwłaszcza Spinoza wskutek samotności, jaką się otoczył, posiadał przewagę nad Jezusem. Dzięki szczególnie łagodnemu sposobowi przekonywania, dzięki bezwzględnej szczerości i bezinteresownemu ukochaniu czystej myśli, mogliśmy, poświęcając życie nasze wiedzy, stworzyć nowy ideał etyczny. Ale historya nie może w swych sądach opierać się wyłącznie na szacowaniu osobistych zasług. Marek Aureliusz i jego piękne maksymy nie wywarły poważniejszego wpływu na dzieje świata. Pozostawił po sobie piękne książki, przeklinanego przez świat syna, społeczność w zupełnym rozkładzie. Natomiast Jezus jest dla świata niewyczerpanem źródłem wiecznego odrodzenia duchowego. Tłumom nie wystarcza filozofia; one żądają świętości. Owiany urokiem cudownych legend Apoloniusz z Tyany musiał bardziej porywać ludzi, niż Sokrates swym chłodnym rozumem. Wszak powtarzano: »Sokrates pozostawia ludzi na ziemi; Apoloniusz przenosi ich do nieba; Sokrates jest mędrcem, Apoloniusz bogiem«[7]. Aż do dni naszych religia istnieć nie mogła bez ascezy, dewocyi i cudów. Kiedy po Antonidach chciano stworzyć filozofię religii, musiało powstać »Życie budujące« Pytagorasa i Plotyna, trzeba było filozofów przemienić w świętych, napełnić ich cnotami, wstrzemięźliwością, opromienić ich legendą, dać im nadprzyrodzoną siłę, inaczej następne wieki nie byłyby w nich uwierzyły i nie byłyby przed nimi padły na kolana.

Strzeżmy się tedy okaleczania historyi dla zaspokojenia naszej małostkowej drażliwości. A któż z pomiędzy nas Pigmejów zdobyłby się na coś podobnego, na co się zdobył szalony Franciszek z Assyżu lub owładnięta histeryą święta Teresa? Niech wiedza wszelkie objawy anormalne nazywa, jak się jej podoba; niech głosi, że geniusz jest chorobą mózgu; niech wielkie poczucie etyczne zwie dekadencyą; niech miłość i zapał zalicza do przypadłości neuropatycznych; to wszystko pozostanie bez znaczenia. Niema bardziej względnych pojęć, jak pojęcie chorobliwości i zdrowia. Któż nie wolałby zostać chorym Paskalem, niż zdrowym przeciętniakiem? Dzisiejsze ciasne wyobrażenia o obłąkaniu uwiodły już niejednego historyka. Stan, w którym się coś głosi bezświadomie, w którym powstają myśli, nie regulowane i nie wywoływane przez wolę, grozi dziś zamknięciem w domu obłąkanych. Dawniej zwano stan taki proroctwem, jasnowidzeniem. Świat dokonał czynów najpiękniejszych w szale gorączki. Stworzenie czegoś wielkiego wymaga zawsze naruszenia równowagi istoty, która się na to porywa.

Nie ulega wątpliwości, że chrześciaństwo jest czemś zbyt złożonem, aby mogło być dziełem jednego człowieka. Nad tą budowlą pracowała cała ludzkość. Niema tak szczelnie zamurowanego świata, do którego nie dotarłby absolutnie żaden powiew z zewnątrz. Dzieje ducha ludzkiego są pełne zdumiewających synchronizmów, które dowodzą, że najbardziej oddalone od siebie ułamki plemienia ludzkiego, które się nigdy ze sobą nie zetknęły, przecież dochodzą do tych samych myśli i wyobrażeń. W XIII wieku uprawiali prawie tę samą scholastykę Łacinnicy, Grecy, Syryjczycy, Żydzi, Mahometanie, od Yorku do Samarkandy; w XIV wieku cały świat pogrąża się w morzu mistycznej alegoryi, zarówno we Włoszech, jak śród Persów, Indów; w XVI wieku rozwija się sztuka we Włoszech, na górze Atos, na dworze Wielkiego Mongoła, choć nie znali się wzajemnie św. Tomasz, Barhebraeus, rabini z Narbony, »Motecalleminowie« z Bagdadu, choć Dante i Petrarka nie widzieli nigdy żadnego sofi, choć żaden uczeń szkoły Perugia nie pociągnął do Dehli. Możnaby twierdzić, że wielkie poruszenia ducha rozszerzają się na całą ludzkość jak epidemie, przekraczając granice, dzielące ludy od ludów. Wymiana idei nie następuje tylko przez książki i obcowanie ludzi ze sobą. Jezus nawet z imienia nie znał Buddy, Zoroastra, Platona; nie czytał greckich książek, ani budyjskiej Sutry, a jednak można w nim odnaleść dużo pierwiastków buddyzmu, parsyzmu i greckiej mądrości. Płynęło to ukrytemi strumieniami, było wynikiem owej tajemniczej sympatyi, która wiąże poszczególne odłamy ludzkości ze sobą. Z jednej strony wielki człowiek otrzymuje od swej epoki wszystko; z drugiej znów strony panuje właśnie nad nią. Jeżeli przeto wykażemy, że założona przez Jezusa religia była konsekwencyą zjawisk poprzednich, to bynajmniej nie zmniejszymy jej wartości; przeciwnie wykażemy tylko że posiadała wszelkie warunki i prawa, aby żyć, że odpowiadała wszystkich potrzebom i popędom ludzkiego serca w danej epoce.

Ale czy będzie to sprawiedliwe, gdy powiemy, że Jezus zawdzięcza judaizmowi wszystko i że jego wielkość jest wielkością ludu izraelskiego? Nikt bardziej odemnie nie szanuje tego ludu, który posiadał wyjątkowy dar łączenia w sobie wszelkich ostateczności dobra i zła. Nie ulega kwestyi, że Jezus wyszedł z łona judaizmu, ale tak, jak Sokrates z pośród sofistów, Luter ze średnich wieków, Lammenais z katolicyzmu a Rousseau z XVIII wieku. Każdy jest dzieckiem swego wieku i swej rasy, nawet gdy wchodzi w kolizyę ze swym wiekiem i ze swą rasą. Jezus nie jest dalszym ciągiem judaizmu; on z duchem judaizmu zrywa. On jest symbolem tego zerwania. Gdyby nawet ktoś wątpił, że Jezus nie żywił takich myśli, to jednak po jego śmierci kierunek ten staje się widocznym w całem chrześciaństwie. Oddalało się ono coraz bardziej od judaizmu. Doskonałość chrześciańska polegała na ustawicznym nawrocie do Jezusa, nie do judaizmu. Nikt przeto nie może zakwestyonować oryginalności założyciela chrześciaństwa; nikt się z nim sławą nie podzieli.

Przyznaję, że okoliczności bardzo pomogły dokonaniu się tej wspaniałej rewolucyi; ale okoliczności wspomagają tylko to, co słuszne i sprawiedliwe. Każdy etap rozwoju ludzkiego posiada uprzywilejowaną epokę, w której osiąga doskonałość instynktownie i bez trudu. Nie dokona tego potem żadna głowa mędrca, co w takich czasach zdziałała sama natura przez szereg natchnionych geniuszów. Czem był złoty wiek Grecyi dla sztuki i wiedzy, tem była epoka Jezusa dla religii. Społeczność żydowska znajdowała się w tak szczególnym stanie pod względem intelektualnym i moralnym, że czegoś podobnego nie spotyka się nigdy i nigdzie. Była to istotnie jedna z owych boskich chwil, w których to, co jest wielkie, powstaje wskutek tajnego działania tysiącznych sił, w których szlachetne duchy znajdują poparcie, całą pełnię podziwu i sympatyę. Świat, uwolniony od ciasnej tyranii drobnych republik miejskich, używał wielkiej swobody. Despotyzm rzymski dopiero później dał się fatalnie odczuć; a zresztą do tych oddalonych prowincyi nie sięgał on tak, jak w środowisku swej władzy. Nie znano także jeszcze wtedy naszych drobnych waśni (które ducha bardziej nękają, niż śmierć). Jezus mógł przez trzy lata pędzić życie, które w innym ustroju społecznym byłoby już ze dwadzieścia razy ściągnęło na niego uwagę policyi. Samo tylko prawo nasze o nielegalnem lecznictwie byłoby rychło położyło koniec jego działalności. Zresztą ateistyczna rodzina Herodów nie troszczyła się zupełnie o ruch religijny; pod Asmonejczykami byłby Jezus prawdopodobnie zaraz po pierwszem wystąpieniu swojem natrafił na różne przeszkody. W takich stosunkach społecznych nowator ryzykuje tylko życie, o które przecież nie dba ten, kto pracuje dla przyszłości. Wyobraźmy sobie, że Jezus do 60 albo 70 lat dźwigał na sobie brzemię swej boskości, dopóki nie wypalił się w nim święty ogień i dopóki się całkiem nie zużył! Człowiekowi naznaczonemu wszystko sprzyja; z nieprzezwyciężonym zapałem niby za okrzykiem losu kroczy naprzód ku sławie.

Tę podniosłą postać, która do dziś dnia jeszcze rządzi losami świata, możemy chyba nazwać boską, nie w tym sensie, jakoby Jezus całą boskość wchłonął w siebie, lub (jeżeli mamy mówić językiem scholastyków) był jej odpowiednikiem, ale dlatego, że był osobistością, która śród całego plemienia ludzkiego najbardziej się posunęła ku boskości. Ludzkość, brana jako całość, posiada tyle istot niskich i egoistycznych, że różnią się one od zwierząt tylko tem, iż egoizm ich jest obmyślony. Ale z tej ludzkiej szarzyzny i małości strzelają niekiedy w niebo kolumny olbrzymów, świadczące o szlachetniejszem powołaniu. Jezus jest najwyższą z tych kolumn, ukazującą ludziom, skąd przyszli i dokąd dążyć mają. Natura skupiła w nim wszystkie swe najlepsze pierwiastki. Nie był on bez grzechu; zwyciężał w sobie te same namiętności, z któremi my walczymy; nie pocieszał go żaden anioł zesłany od Boga, tylko jego własne czyste sumienie; żaden szatan go nie kusił, chyba tylko ten, który się czai w sercu każdego z nas. Jak z winy jego uczniów przepadło dla nas wiele pięknych cech jego charakteru, tak też prawdopodobnie zaginęła wieść o jego błędach. Ale nikt bardziej od niego nie wyzwolił się dla dobra ludzkości z ciasnego samolubstwa. Tak był bezwzględnie oddany swym myślom, do tego stopnia reszta była dla niego małoważna, że w ostatnim okresie życia świat przestał poprostu dla niego istnieć. Bohaterska siła woli pomogła mu zdobyć niebo. Z wyjątkiem jednego chyba Sakya-Muni nikt tak stanowczo nie zerwał z rodziną, z rozkoszami tego świata, z wszelkiemi troskami ziemskiemi, jak on. Żył tylko dla Ojca swego i dla misyi, którą miał spełnić według swego wyobrażenia.

My, skazani na wieczne dziecięctwo, na wieczną niemoc, nie zbierający nigdy plonu ze swych posiewów, nie oglądający nigdy owoców naszego trudu, schylmy czoło przed podobnymi półbogami. Oni zdołali to czynić, czegośmy nigdy nie umieli: stwarzać, krzepić, działać. Czy zjawi się jeszcze kiedy równie twórczy duch, czy też świat ma kroczyć drogami, które mu kiedyś wytknęły śmiałe natury twórców czasów starożytnych? Tego nie wiemy. Ale cokolwiek kryje w swem łonie tajemnicza przyszłość, nic nie przewyższy Jezusa. Kult jego będzie się wciąż odmładzał; legenda jego będzie zawsze budziła łzy w oczach; cierpienia jego poruszą najszlachetniejsze serca; wszystkie wieki będą świadczyły, że w całem plemieniu ludzkiem człowiekiem największym był Jezus.

KONIEC.






  1. Mat. VII, 5 i nast.; Łuk. VII, 1 i nast.; Jan XII, 20 i nast. Porów. Józef Flav. Ant. XVIII, III, 3.
  2. Tacyt, Ann. XV, 44. Swetoniusz, Klaudiusz 25.
  3. Ant. XVIII, III, 3. Ustęp ten jest dodatkiem wprowadzonym przez chrześcian.
  4. Ant. XVIII, 1; B. J. II, VIII; Vita 2.
  5. Talm. Jer. Sanhedryn XIV, 16; Aboda zara, II, 2; Szabbat XIV, 4; Talmud babil. Sanhedryn, 43 a, 67 a; Szabbat 104 b, 116 b. Porów. Chagiga, 4 b; Gittin, 57 a, 90 a. Obie Gemary czerpią przeważnie swe wiadomości o Jezusie z ośmieszającej i plugawej legendy, wymyślonej przez wrogów chrześciaństwa i nie posiadającej żadnej wartości historycznej.
  6. Józef Flav. Ant. XVIII, III, 3.
  7. Filostrat: Życie Apoloniusza, IV, 2; VII, 11; VIII, 7; Eunapes Życie sofistów, str. 454, 500 (wyd. Didot).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest Renan i tłumacza: Andrzej Niemojewski.