Żywe grobowce/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Żywe grobowce
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Księgarni Polskiej B. Połonieckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Jestem już zpowrotem w mojej celi. Słyszałem, jak dozorca przekręcił klucz w zamku i poruszył zamkiem kilka* krotnie. Przekonawszy się, że jestem dobrze zamknięty, zajrzał jeszcze raz przez judasza do celi, poczem oddalił się.
Cela moja tym razem miała tak straszny wygląd, jak nigdy. Wydało mi się teraz, że zostałem żywcem wtrącony do grobu. Strach i smutek rosły we mnie. Siedząc na łóżku z oczyma utkwionemi w kraty, skąd księżyc blademi swemi promieniami oświetlał celę, rozpamiętywałem dzieje mojego pierwszego zetknięcia się z podobną celą więzienną. Żadna cela nie wyglądała tak strasznie, jak ta. Nawet cela w niemieckiem więzieniu, gdzie siedziałem skazany na dziesięć lat „Zuchthausu“, była o wiele przyjemniejsza.
Nagle księżyc schował się. Znalazłem się w ciemności. Żal i strach ogarnął mnie jednocześnie. Zerwałem się z łóżka i skoczyłem do drzwi. Uderzenie głową o żelazne drzwi mojej celi uprzytomniło mi, że się stąd nie wydostanę. Począłem tłuc głową o ścianę. Co robić? Co robić? — wołałem w rozpaczy. — Sześć lat ciężkiego więzienia zamiast spodziewanej wolności! Zbudziło się we mnie uczucie buntu. Czy sędziowie myślą, że więzienie mnie poprawi? Zemszczę się za to, że mnie tak srogo ukarali. Dlaczego sędziowie zapominają o tem, że popełniałem przestępstwa pod wpływem okoliczności? Padłem ofiarą otoczenia i stosunków. Stałem się złodziejem z różnych motywów i przyczyn, które czyhały na mnie zdradziecko z każdego kąta. Czy mogłem nie uczynić tego, co uczyniłem? Wychowanie, wpływy uboczne; wszystko stało się tak, jak się stać musiało. Zresztą było to moje „kiszmet“ czyli przeznaczenie. O, gdyby mi tak przebaczono i gdybym odzyskał wolność, napewno więcej nie wróciłbym do więzienia. Wróciłbym natomiast do tego społeczeństwa, z którego mimo wszystko pochodzę. Czy to samo społeczeństwo nie ponosi poniekąd winy, że stałem się zbrodniarzem?
Filozofowałem sam ze sobą coraz głośniej. Dopiero teraz uświadomiłem sobie całą grozę sytuacji, w jakiej się znalazłem. Dozorca, zwabiony mojemi okrzykami, zastukał do drzwi wołając, bym się natychmiast położył. Nie było co się sprzeciwiać, więc położyłem się, ale zasnąć nie mogłem. Leżałem z otwartemi oczyma wpatrzony w sufit. Myślałem, co Elcia teraz porabia? Zpewnością i ona nie może zasnąć i rozpacza jak ja. A może leży sobie przy innym i wcale o mnie nie myśli? Nie, to niemożliwe, — zacisnąłem pięści na samą myśl o tem. Ach, żebym tak teraz został wypuszczony, — fantazjowałem sobie. Zakradłbym się pocichu do jej pokoju i zobaczyłbym, co ona porabia. A gdybym tak znalazł obcego przy jej boku, — to co? Zamordowałbym bez wahania ich oboje, — odpowiedziałem sobie w myśli.
W swojej chorobliwej wyobraźni widziałem już siebie zakradającego się na czworakach do jej pokoju z nożem w ręku. Widzę ją nagą przy boku rosłego mężczyzny. Ona namiętnie przyciska go do siebie. Uderzam nożem na oślep... Zrywam się z łóżka i zaczynam nerwowo biegać po celi. Trzęsę się cały z zimna. Chwytam derkę, zarzucam na głowę i biegam tak po celi tam i zpowrotem.
Nikt tu nie widzi mojej rozpaczy, tylko księżyc wyłania się ze swego ukrycia, zaglądając do celi. Staję pośrodku celi i patrzę na księżyc. W tem wydaje mi się, że widzę jakąś twarz w księżycu. Natężam wzrok, — tak, widzę już wyraźnie głowę ludzką, twarz, brodę, nos, uszy, oczy. Nawet zęby mogę odróżnić. Błysnęła myśl: już oszalałem. Nagle przypominam sobie, jak rebe mówił mi zawsze, że księżyc, to nie co innego, jak głowa Mojżesza. Nic więc dziwnego, że widzę tylko twarz Jego. A może tak pomodlić się do Niego? On mnie stąd wybawi, jak wybawił nas z ziemi egipskiej. Poczynam na głos powtarzać słowa modlitwy. Ale zarazem myśl, że oszalałem, nie opuszcza mnie. Księżyc nagle się chowa, przerywam modły i wybucham szalonym, niepohamowanym śmiechem.
Dozorca szybko podbiegi do mojej celi i zapalił światło. Zobaczył mnie stojącego pośrodku celi i śmiejącego się. — Przez kilka chwil obserwował mnie przez judasza, a ja udawałem, że go nie widzę. W reszcie pobiegł gdzieś, i po chwili przybył razem z dyżurnym, który otworzył moją celę.
— Co to ma znaczyć? Nie udawaj warjata, nic to nie pomoże. Kłaść się spać natychmiast! Jeśli się nie położycie, nałożę wam kaftan bezpieczeństwa, w tedy napewno przestaniecie symulować warjata!
Nic nie odpowiedziałem i śmiałem się nadal.
Dyżurny ujął mnie brutalnie za rękę i pchnął w stronę łóżka, grożąc przytem, że jeśli się nie uspokoję, rzuci mnie do mamra.
Drzwi zamknęły się, a ja chcąc nie chcąc, położyłem się i zamknąłem oczy. Począłem rozmyślać o wypadkach tego dnia. Mój stan nerwowy pogorszył się do tego stopnia, że cały drżałem. Zrywam się znów sam nie wiedząc poco. Po chwili jednak obawa kary bierze górę i znów rzucam się na łóżko. Wlepiam oczy w kraty; głowa napełnia się różnemi wstrętnemi myślami. Staje przede mną żona fryzjera, taka sama, jak ją widziałem w sądzie. Odpędzam w wyobraźni jej obraz od siebie; jednak natrętnie znów wraca. Kusi mnie swojem zmysłowem ciałem, tak, że dreszcze przechodzą mi po całem ciele. Ściągam derkę na głowę, przymykając oczy; widzę ją jeszcze wyraźniej niż przedtem. Wpadam w szał i nie mogąc zapanować nad sobą, popełniam....
Zmęczony, wyczerpany, zły sam na siebie, gryzę swoje ręce aż do krwi, — z żalu, że ja, ja mogłem z jej powodu to popełnić! Dlaczego — wyrzucałem sobie — nie starałem się myśleć o Elci, gdy ogarnęło mnie owo błogie uczucie...
Siadam na łóżku, a myśl o samobójstwie zaczyna mnie prześladować na nowo. Straszliwy zmory, z żoną fryzjera na czele, nie dają spokoju podrażnionym nerwom.
Po chwili wpadam w półsen, jednak zaraz budzę się. Siadam znów na łóżku z postanowieniem, by czekać na powrót dnia. Cisza panuje zupełna, tylko zdala dolatują ciężkie kroki dozorców, stojących na straży wokoło więzienia.
O czem ja w tę straszną noc nie myślałem!
Życie jest to pułapka, z której trudno się wydostać. Życie — to żłobek, obfitujący we wszystko dobre, a korzystają z niego ci, którzy są najsilniejsi. Życie — filozofowałem sobie — jest to piękne jabłko, nadgniłe z jednej strony. Mądry zjada dobrą stronę, głupi zaś zjada resztę. Ja właśnie sam siebie zaliczałem do tych ostatnich.
Jaką noc w tedy przeżyłem, tego niezdolny jestem opisać. Mogę tylko powiedzieć, że ta jedna noc zahartowała mnie na całe życie. Stałem się filozofem. Przełom duchowy, jaki przeżyłem, wytworzył we mnie człowieka z duszą pełną pogardy dla Boga i ludzi. Stało się z moją duszą coś, czego nie jestem w stanie opowiedzieć. Narzekałem zawsze, że takich typów jak ja ziemia zupełnie nosić nie powinna. Może nawet najlepiej byłoby skończyć. Ale jeżeli i tam taka sama sprawiedliwość, jak na ziemi?...
Powiedziałem sobie na pocieszenie, że otrzymuję od życia to, co mi się słusznie należy. Poco więc narzekać? Postanowiłem sobie w podobny sposób filozofować przez całe życie. wierząc, że z tą umiejętnością będzie mi lżej iść dalej w mojem życiu nędzarza.
Przez cały czas pot spływał mi z czoła, zalewając oczy. Robiło mi się naprzemian gorąco, to znów zimno. Zmęczona głowa opadła wreszcie na słomianą poduszkę i zasnąłem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.