Żydzi przy pracy/Berek i Ryfka Liebesfeindowie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Laskowski
Tytuł Żydzi przy pracy
Podtytuł Notatki wieśniaka
Data wyd. 1896
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Berek i Ryfka Liebesfeindowie.

Jak w ręku dzielnego wodza garstka wojska większą nieraz potęgę łamie, tak i drobny kapitał w obrotnej dłoni za tysiące starczy.
Kiedy się pobrali Berek z Ryfką i osiedli na wsi, mieli całej gotówki siedemdziesiąt pięć rubli, trochę ruchomości, jak łóżko, pościel, wagę dziesiętną i łokieć. Berek liczył lat 18, Ryfka nieco więcej. Mógł Berek przy swej urodzie i zdatności lepszą partyę zrobić, mógł się ożenić w mieście z jaką familiantką, córką grubego pieniężnika, lecz drobna przeszkoda stanęła na zawadzie.
Berek Liebesfeind był mamzel; jest to feler w urodzeniu wielki, z którym bardzo rachuje się arystokracya rodowa mojżeszowego wyznania. Jako mamzel miał Berek wstęp do znakomitszych domów zamknięty i musiał sobie szukać żony wśród demokratycznej sfery pachciarskiej, skwitowawszy z korzystniejszej matrymonialnej karyery.
Dziś Berek tego nie żałuje, a choć dał trzydzieści rubli w kahale za wyrównanie rodowodu, choć teraz jest zapisany w księdze Lewich, ceni Ryfkę wysoko i z lubością wspomina chwilę miodowych miesięcy, kiedy to obydwoje z koszykiem w ręku, pełnym makagigów, pierników i miodowników, biegali z chaty, wymieniając słodki towar na jaja, skórki, kury i gęsi.
Miło wspomnieć przeszłość tak uroczą i owocną, siedząc we własnym sklepie!
A sklep to nielada! od podłogi do powały założony towarem w najlepszym gatunku. Czego tam nie ma?!
Jest mydło, cukier, sól, nafta, smarowidło, powrozy, kawa, smoła, tytoń, śledzie, chleb i bułki własnego wypieku, jest herbata i kawa, ałun, olej rycinowy i inne medykamenta, słowem wszystko, czego dusza chłopska zapragnie.
Jest i towar łokciowy.
Zakupy robią Liebesfeindowie zawsze z pierwszej ręki; niektóre towary, jak kawa, herbata, sprowadzają wprost z fabryki, inne, zwłaszcza słodycze, chętnie nabywane przez dzieci włościańskie, wyrabiają na miejscu, w sąsiedniej izbie.
Bo trzeba wiedzieć, że zarówno Berek, jak Ryfka, znają się wybornie na chemii stosowanej.
Ryfka własnoręcznie przyrządza smakołyki, a choć nie czytała żadnych „przepisów“, proszę przypatrzeć się wyrobowi np. pierników, słynących wśród dziatwy wiejskiej w całej okolicy. Do garnca żytniej mąki wlewa się pół kwarty melasu i urabia się razem na masę. Przygotowane ciasto wałkuje się na stolnicy, mytej dwa razy do roku. Następnie rozwałkowane w kształt placka ciasto posypuje się kminkiem i wsadza na ostry ogień do chlebowego pieca. W pół godziny piernik gotów, należy go tylko na odpowiednie kawałki pociąć i na różny kolor polukrować. W tym celu bierze się trochę miałkiego cukru, rozbija się z białkiem z dodatkiem właściwej farby według gustu. Ryfka ma upodobanie w niebieskim kolorze, bo ta barwa miła oku, a farbki do bielizny „ultramariny“ w sklepie nie brakuje.
Ale wróćmy do samego sklepu.
Aczkolwiek mieści on towar wyborowy i do codziennego użytku potrzebny, nie byłby jednak przypuszczalnie tak licznie nawiedzanym, zwłaszcza wobec konkurencyi pobliskich miasteczek, gdyby jego właściciele nie zaprowadzili systemu handlowego, bardzo wygodnego dla stron obu.
System ten nader prosty, stosowany z powodzeniem w Afryce przez Anglików, zasadza się na wymianie produktów.
Wiadomo, że pieniądz jest okrągły, więc się toczy i trudno go utrzymać; wiadomo również, że grosz gotowy nie zawsze mieć można, zwłaszcza na wsi, gdzie przy utrudnionych środkach komunikacyjnych o regularnym dopływie gotówki nie może być mowy.
Z tej racyi wychodząc, Berek i Ryfka Liebesfeindowie zaprowadzili, prócz sprzedaży za gotówkę i sprzedaż zamienną. Byle dzieciak, co się na pieniądzach nie zna i nigdy bodaj trojaka w ręku nie miał, mógł w sklepie Liebesfeindów za przyniesione jajko dostać kawałek piernika, za dwa — cztery sztuki karmelków Landrina, za pięć — paczkę papirusów razem z pudełkiem siarczanych zapałek.
Ryfka, będąc matką kilkorga bachorków, sama bardzo lubiła dzieci i z wielką łaskawością traktowała nieletnich kundmanów.
Bywało — kilkoletni malec wymknie się rankiem z chałupy i biegnie chyłkiem, skradając się, ku sklepowi. Widzi to Ryfka, uchyla tylne drzwi i puszcza malca do środka. Ryfka wie, że uczucia rodzicielskie nie są dość w ludzie prostym rozwinięte. Mógłby ojciec lub matka dostrzedz, mogliby chłopcu krzywdę jaką wyrządzić. Tkliwe serce Ryfki zapobiega tej ewentualności.
Wpuszczony cichaczem chłopak wyjmuje z zanadrza jajka. Ryfka skwapliwie chowa je do szuflady i pyta:
— Józek, co bierzesz? miodownika? czy karmelki?
— Dajcie lepiej papirusów!
— Idź, głupi, za dwa jajka?
— To wam później doniosę, ino matula w pole pójdą...
— Doniesiesz? a może w chałupie niema więcej jajek!
— O! albo to ja nie wiem — zapewnia Józek. — Jeszcze cztery kurki siedzą pod przypieckiem.
— No! to pamiętaj — napomina Ryfka, dając żądany towar. — Jakbyś nie przyniósł Józek, to zaraz przed matką poskarżę — jaki z ciebie smyk! Pamiętaj! jeszcze dwa jaja należy mi się od ciebie, a jak przyniesiesz trzy, to ci dodam miodownika!
I chłopak nie zawiedzie — raz z obawy oskarżenia, powtóre dlatego, żeby raz na zawsze kredyt stracił. Wprawdzie matka wyrzeka, że kury jaja gubią, i odgraża się, kuksając Józka, że gadzinę na dwór powypuszczał, ale co to pomoże. Józek jajka podebrał, Ryfce odniósł, bo trzeba stawić się w słowie.
Zdarza się również czasem, iż małżeństwo żyje z sobą w niezgodzie, chłop sobie, a baba sobie. Jedno drugiemu wyrywa, każde ciągnie w swoją stronę, czasami się nawet pobiją, pokaleczą, zwyczajnie grubiański naród.
Z takiem małżeństwem można handlować, ale tylko osobno z mężem, a osobno z żoną, inaczej zamiast targu będzie wrzask i bijatyka. Wie o tem Ryfka, wie o tem i Berek. Więc Berek idzie do chałupy niby z interesem i zagaduje kłótliwego chłopa, a tymczasem do sklepu biegnie chłopka z dwoma gęsiami pod pazuchą.
Ryfka wita ją mile, rozkłada towar łokciowy, dobiera się do gustu, na kieckę, na gorset...
Chłopka z przyzwyczajenia radaby się targować, ale na to czasu nie ma.
Spieszcie się! spieszcie! a nuż „wasz“ nadejdzie!
— Kiej krzynę drogo!
— Nie bałamućcie! czy to pieniędzmi płacicie! Uchowaliście gęsi, to wam się słusznie nowy przyodziewek patrzy... Przecie to wasza praca, a nie tego waszego rozbójnika, co ćwiartkami zboże do karczmy wynosi.
— Oj! pewno, że bezkuda wynosi! a mnie, swej kobiecie, to na lichą szmatę żałuje — żali się chłopka.
— A widzicie! — potakuje Ryfka, mierząc ułomnym łokciem żółty barchan w zielone kwiaty.
Tymczasem Berek radzi pod nieobecność żony mężowi.
— Co tam będziecie pytali na „waszą!“ zwyczajnie babskie gadanie! Sprzedajcie mi ćwiartkę zboża, będziecie mieli na swoją potrzebę. Płacę baares Geld!
— A jak się moja dowie?
— Wynieście teraz w worku za stodołę, a wieczorkiem zaniesiecie do mnie.
— Zgoda. Ale mi teraz przyszlijcie paczkę szwicentu...
— Po co przysyłać. Ja wam już przyniosłem tak z dobrej chęci — mówi Berek, wyjmując z chałata zwitek tytuniu.
Wieczorem ćwiartka zboża wędrowała do komory Berka, a choć nazajutrz chłopka dostrzegła ubytek w ziarnie, a chłop zauważył brak dwóch gęsi, obopólne wykroczenia łagodziły winę i kończyło się zwykle na ucinkowem dogadywaniu.
— Jużeś znów garstkę zboża przepaskudził!
— Nie wymawiaj! bo ci się spytam o gęsi, strojnico! — groził chłop.
Tym sposobem, dzięki mądrej taktyce Berka i Ryfki, namiętności cichły, godząc się, jak zwykle, z faktem dokonanym.
Tak więc zacna para sklepikarzy, nie nadwerężając zgody małżeńskiej, nie wodząc na pokuszenie rodzicielskiej surowości, potrafiła sobie wyrobić w sferze „zakazanej“ nawet, liczną klientelę, zyskawszy, prócz zarobku, bezgraniczną wdzięczność i zaufanie.
Rzecz prosta, że o wiele łatwiej szło Liebesfeindom w normalnych warunkach, gdy małżonkowie, żyjący w zgodzie, zachodzili do sklepu po sprawunki, lub gdy małoletność nie stawała na zawadzie.
Wtedy kwestyę targu rozstrzygało trafienie do gustu, czasem borg lub oszacowanie przyniesionych w zamian produktów. A pod tym względem Liebesfeindowie doszli do mistrzowskiej wprawy. Berek wiedział, że Michał zażywa tylko francuską tabakę, że Ignac łakomy na śledzie mleczaki. Ryfka również znała na wylot upodobanie kobiet. Jagnie Kaliciance raiła na gorset prawdziwy welwet, Majkowej dobrała jak raz! na barchankę, resztę ponsowego tartanu i dopuściła przy przemiarce, Józce na dworski wyżynek sama wplotła w wianek różowe i zielone wstążki, nie biorąc za fatygę nic zgoła i czekając na zapłatę do młocki dworskiej koniczyny, którą zwykle Józka podsiewała.
Jak już powiedziałem, w sklepie Liebesfeindów panował wszechwładnie system kredytowo-zamienny; obroty na gotówkę do wyjątków należały. System powyższy miał podwójnie dobrą stronę. Po pierwsze, z jednej godziny robił dwie i z jednego rubla dwukrotne dawał zyski. Sprzedając na zamianę, równocześnie w tejże samej chwili przemieniali się Liebesfeindowie w kupujących; wzięła Berkowa za dwa łokcie wstawki kurę, to, rzecz prosta, zarabiała na sprzedaży wstawki i na kupnie kury. Zarabiała również i za względność, że się nie napierała gotowych pieniędzy. Dawał Berek Matusowi na borg tytuń i zapisywał kredką na ścianie, przyszedł czas obrachunku, Matus omłócił korczyk żyta, porachowali się, a za procent odwiózł jeszcze Matus ziarno na targ do miasteczka.
Wygoda za wygodę.
Prócz przytoczonych powyżej ułatwień, nie lubiąca sporów natura Liebesfeindów, zdobyła się na znakomite ulepszenia w wagach i miarach.
W zwykłem teoretycznem pojęciu, łokieć łokciowi, a funt funtowi równy, w praktyce zdarza się czasem inaczej. Wiadomo, że funty dzielą się na łuty, łokieć na cale. Jeżeli przeto funt cukru, mający 32 łuty, kosztuje łącznie z kupieckim zarobkiem szesnaście kopiejek, to, rzecz prosta, taniej sprzedanym być nie może.
Ale co robić z upartym chłopem, grundalem, gdy nie chce dać tylko 14 kopiejek za taki funt słodyczy? Czy mu nie dać i pozwolić, żeby pił herbatę na gorzko, żeby stracił smak do zdrowego napoju i wziął się do wódki?
Głupi kupiec bez handlowej edukacyi z pewnością zrobiłby tak. Lecz Berek i Ryfka nie. Targują się z początku do upadłego, a gdy widzą, że nie pomaga, puszczają...
— Niech będzie po waszemu, Macieju — mówi Berek do upartego chłopka. — Dla was tym razem sprzedam ze stratą... ale pamiętajcie, jak będziecie jechali na jarmark, to się do was przysiądę...
— A toć mi woza nie ubędzie...
— Ny! to już zgoda. Ryfka gib a kleines funt cuker a fürzen kopejkes — dyryguje Berek i niebawem uradowany z taniego kupna chłopek idzie do domu, rozmyślając:
— Jednako z Berka zgodny żyd. Całe cztery grosze puścił na funcie.
A Berek z Ryfką śmieją się w kułak, bo odważyli cukier na małe, dwudziestoośmiołutowe funty.
Podobnie jak funty, są i łokcie w podwójnym gatunku, małe i duże, są kwarty i garnce dwojakie. Jak komu i jak kiedy!
Oprócz tego do grubszych rachunków jest ćwierć 7-o i 10-o garncowa i waga decymalna, której urządzenie wystudyował Berek znakomicie.
Niemały przytem zarobek daje sam towar, jeśli się go bierze z pierwszej ręki albo wprost z fabryki, a czasami nawet wyrabia na miejscu.
Ma zagranica „prawdziwą kawę figową,“ ma i Berek prawdziwą kawę z przypalonego łubinu. Produkt tani a zdrowy, bo przecież chłop nie owca, żeby na „łubinozę“ zachorował. Herbata, nabyta u Liebesfeindów, nie jest wprawdzie „karawanowa,“ ale za to naciąga silnie. Z małej szczypty można zrobić pół garnca napitku, mniej szkodliwego zdrowiu, bo nie zawiera wcale „teiny,“ a przypomina smakiem kiszoną kapustę, kolorem zaś wypaloną cegłę.
Raz zrobili w sklepiku Liebesfeindów rewizyę i znaleźli dużo paczek z etykietami i całą faskę wysuszonego liścia, niewiadomo, z jakiego pochodzącego krzewu. Źli ludzie obnieśli później, że Berek liście farbował cynobrem, zawijał w paczki i sprzedawał za herbatę.
Oj! te języki!
Czego zresztą ludzie nie gadali. Gadali, że od Berkowych cukierków dziecko Paluszyny zmarło, a to był zwyczajny „urok“; gadali, że w mące trafiały się bryłki gipsu, a olej zalatywał terpentyną i wiele jeszcze innych brzydkich rzeczy zawiść ludzka wymyśliła.
Ale co to Berkowi i Ryfce szkodzi. Odbyt jest, utargowanie jest. Uczciwej pracy zawsze szczęście sprzyja, a złe gadanie ludzkie nic nie zaszkodzi.
Dziś Berek i Rytka Liebesfeindowie mają już sklep we własnym domu, mają na pożyczkach u ludzi paręset rubli, a i żyją, jak Bóg przykazał, edukując dzieci. W sabat do rybki i łoksiny siada u Liebesfeindów dziesięć osób. Ich dwoje, siedmioro bachorków i belfer.
I to wszystko żyje z procentu od wkładowego kapitału 75 rubli!!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Laskowski.