Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część druga/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
LIST.

Wyraz twarzy Franciszki tak był zmieniony, że Róża, spojrzawszy na nią, zawołała:
— Na miłość Boską, co pani jest?
— Niestety! moje kochane panienki, już dłużej taić przed wami nie będę. Od wczorajszego dnia ledwo żyję... czekałam na mego syna z wieczerzą, jak zwykle... czekałam na niego... bo od dziesięciu lat nie poszedł do siebie na górę spać, nie pożegnawszy się wpierw ze mną... Część nocy przepędziłam przy drzwiach, w nadziei, że usłyszę może jego kroki... O godzinie trzeciej rano rzuciłam się na materac...
— I cóż?
— Nie przyszedł!... — odrzekła biedna matka.
Rózia i Blanka spojrzały na siebie ze wzruszeniem. Gdyby Agrykola nie wrócił, jakżeby mogła istnieć ta biedna rodzina? Czyżby nie stały się podwójnym ciężarem?
— Może jednak, — odezwała się Róża — Agrykola miał jakie bardzo pilne zajęcie?
— O! nie, nie, onby powrócił choćby najpóźniej, bo wie, ileby mnie nabawił niepokoju... Niestety!... jakieś nieszczęście musiało go spotkać... jeszcze muszę się kłopotać o tę biedną dziewczynę, co tu mieszka na górze.
— A to z jakiego powodu?
— Wracając z mieszkania mego syna, wstąpiłam do niej, chcąc jej powiedzieć o mem zmartwieniu, gdyż ona jest dla mnie jakby córka... nie zastałam jej... jej łóżko nawet nie było rozebrane... Dokąd poszła tak rano, ona, co prawie nie wychodzi...
Róża i Blanka spojrzały na siebie z nowym niepokojem. Szczęściem, po dwukrotnem zapukaniu we drzwi, usłyszały głos Garbuski:
— Pani Franciszko, czy można wejść?
Róża, i Blanka z własnego natchnienia poskoczyły ku drzwiom i wprowadziły młodą szwaczkę.
Od wczorajszego dnia pruszył bezustannie wilgotny śnieg; perkalowa sukienka wyrobnicy i narzutka na głowę, wszystko to było przemoczone; białe jej ręce posiniały od zimna.
— Przebóg! co się z tobą dzieje? — zawołała Franciszka do wchodzącej.
— Przynoszę pani wiadomość o Ągrykoli... Nie widziałam go... ale wiem, gdzie jest — a spostrzegłszy, że Franciszka zbladła, dodała z pośpiechem: — uspokój się pani... zdrów jest i nic mu nie będzie.
Podczas chwilowego milczenia z powodu modlitwy Franciszki, obie siostry zbliżyły się do Garbuski i mówiły jej pocichu:
— Jakżeś zmokła!... musi ci być zimno... Obyś się tylko nie rozchorowała.
Garbuska, wrażliwsza, niż ktokolwiek inny, na najmniejszy dowód życzliwości, odpowiedziała:
— Dziękuję paniom, tak jestem wzruszona, iż wcale nie czuję zimna.
— A mój syn? — dopytywała się Franciszka, powstawszy od modlitwy — dlaczego nie wrócił na noc do domu?...
— Pani Franciszko, Agrykola jest zdrów; ale jeszcze przez jakiś czas... proszę nie lękać się.
— Ach! mój Boże!... tchu mi braknie... Cóż się stało?...
— Niestety!... jest aresztowany.
— Aresztowany! — zawołały Róża i Blanka przerażone.
— Niech się stanie wola Twoja, Panie! — wyrzekła Franciszka pobożnie. — Ależ za cóż go aresztowano? musiała chyba zajść pomyłka.
— Onegdaj — mówiła dalej Garbuska — odebrałam bezimienny list, w którym zawiadomiono mnie, że Agrykola może być lada chwila aresztowany za utwór pod tytułem: Śpiewki robotników; umówiliśmy się oboje, że pójdzie do tej pani tak dobrej, bogatej, przy ulicy Babilońskiej, która mu ofiarowała swą pomoc. Agrykola miał ją prosić, aby za nim dała kaucję i tym sposobem uchroniła go od więzienia. Wczoraj rano poszedł do tej pani...
— Wiedziałaś o tem... Poco było taić przede mną?
— Aby nie martwić cię niepotrzebnie, pani Franciszko, czas upływał, a Agrykola nie wracał... całą noc czekałam na niego. Dziś rano, jeszcze przededniem, wybiegłam z domu. Ponieważ pamiętałam, jaki jest adres tej pani, więc się do niej udałam...
— O! dobrze, dobrze, — przerwała zmartwiona Franciszka.
Garbuska smutnie pokiwała głową:
— Gdym przyszła na ulicę Babilońską, jeszcze było ciemno; zaczekałam więc, aż się dobrze rozwidni.
— Biedne dziecko... tobie biec na taki czas tak daleko... Jesteś dla mnie dobra, jak rodzona córka.
— Alboż Agrykola nie jest dla mnie bratem? — rzekła Garbuska, nieco się zarumieniwszy. — Gdy się dobrze rozwidniło, odważyłam się zadzwonić do bramy pawilonu; śliczna panienka, blada i smutna, otworzyła mi... Spytałam, czy wczoraj nie przychodził do jej pani rzemieślnik? Niestety! tak... odpowiedziała mi ta panna — pani miała się zająć tem, o co ją prosił, ale, dowiedziawszy się, że go poszukiwano, aby aresztować, kazała mu ukryć się u nas; na nieszczęście znaleziono go, i wczoraj nad wieczorem około godzimy czwartej, aresztowano i odprowadzono do więzienia...
— A ta panna?... — zawołała żona Dagoberta — jej protekcja może wybawić nas od okropnego nieszczęścia.
— Niestety! — odrzekła Garbuska z boleścią: — wyrzec się trzeba i tej nadziei.
— Dlaczego?
— Ta pani, jak mi objaśniła rozmawiająca ze mną pokojówka, odwiezioną została wczoraj do domu zdrowia... zwarjowała...
— Zwarjowała!... O! mój Boże! mój Boże!
I nieszczęśliwa kobieta zakryła sobie twarz rękami.
Po bolesnym okrzyku Franciszki nastąpiło głębokie milczenie. W rzeczy samej położenie było okropne.

Zmartwienie żony Dagoberta zwiększało się, im bardziej zastanawiała się nad położeniem; wespół z córkami marszałka Simon, cztery osoby znalazły się bez środków do życia, przyznać jej jednak należy, że smuciła się mniej własnem położeniem, niż stanem syna.
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Kto tam? — odezwała się Franciszka.
— To ja, pani Franciszko, ja... Loriot.
— Proszę wejść — odrzekła żona Dagoberta.
Farbiarz a zarazem odźwierny, pokazał się we drzwiach.
— Pani Franciszko — rzekł — oto list księdza do Dubois, bardzo pilny!
— List od mego spowiednika! — zawołała zdziwiona Franciszka.
Farbiarz wyszedł.
— Bądź tak dobra i przeczytaj mi — rzekła Franciszka do Garbuski.
Garbuska czytała:

„Moja kochana pani Baudoin.

Pragnąłbym pomówić z panią. Czy nie zechciałabyś zajść do mnie dziś zrana“.

— Bóg miłosierny wysłuchał mej modlitwy — mówiła Franciszka Baudoin — dziś jeszcze będę mogła poradzić się godnego człowieka, względem wielkiego niebezpieczeństwa, na jakie mimo wiedzy waszej jesteście wystawione... biedne sieroty, tak niewinne a tak grzeszne, choć nie z własnej winy...
Róża i Blanka spojrzały na siebie, nie wiedząc, co odpowiedzieć, żona Dagoberta zaś rzekła do młodej szwaczki:
— Moje dziecko, jednę jeszcze uczynisz mi przysługę.
— Rozkazuj, pani Franciszko.
— Mąż mój zabrał z sobą na drogę do Chartres całotygodniowy zarobek Ągrykoli. Pewna jestem, że biedny chłopiec nie ma przy sobie ani szeląga... Weźmiesz sztuciec srebrny, cztery ostatnie prześcieradła i chustkę jedwabną, którą mi Agrykola dał na imieniny i zaniesiesz to wszystko do lombardu... Postaram się dowiedzieć, w którem więzieniu jest mój syn... i poślę mu połowę kwoty, jaką przyniesiesz... a reszta... posłuży nam... zanim mąż mój powróci... Lecz choć i wróci..., co my poczniemy?... jaki to cios dla nas wszystkich... a z tym ciosem... nędza. Boże, Panie mój! — zawołała boleśnie. — Ulituj się nad niemi i karz mnie tylko jedną.
— Pani Franciszko, nie smuć się tak wiele — rzekła Garbuska — Agrykola nie jest winien, więc niepodobna, aby go tam długo trzymali.
— Chodź!... uściskaj mnie — zawołała rozrzewniona Franciszka — rodzone dziecko nie mogłoby być lepszem od ciebie.
I Franciszka odeszła śpiesznie.
Róża i Blanka pozostały z Garbuską.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.