Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część trzecia/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
NAPIĘTNOWANIE.

Niebo, dotąd czysto-błękitne, pogodne, powoli czerwienić się zaczęło; rzadkie promienie słońca, przebijając się tu i owdzie przez ponure sklepienie drzew, dochodziły do okna namiotu, ale już blade, jakby przynosiły złą wróżbę.
To przyćmione światło okrywało wszystkie przedmioty dziwnym blaskiem, jaki możnaby wystawić sobie, gdyby się patrzyło przez szkło miedziano-czerwone, zafarbowane.
W tamecznym klimacie taki fenomen, w połączeniu z niezmiernym upałem gorącej strefy, zapowiada zawsze nadchodzącą burzę.
Istotnie ociężałe, duszące powietrze stawało się nieznośnem;; duże krople potu okrywały, jak perły, czoło Dżalmy, ciągle pogrążonego we śnie.
Dusiciel, czołgając się jak wąż koło ściany namiotu, przesunął się aż do maty, na której leżał Dżalma, i przy nim przytulił się spłaszczony, aby jak najmniej zabrać miejsca.
Patrząc na dusiciela, leżącego przy Dżalmie, którego życie było na jego łasce, widzieć było można po kurczach twarzy, że w piersiach tego człowieka toczyła się gwałtowna walka...
Instynkt, chęć zabójstwa, walczyły w tej srogiej duszy przeciwko rozkazom, które odebrał, gdyż nie powinien był zabijać Dżalmy.
Może zamiar jego zgubniejszy był nad śmierć samą...
Dwa razy, pałając dziką żądzą, opierał się tylko na jednej lewej ręce, a prawą chwytał za stryczek... i dwa razy porzucał go: instynkt morderstwa ustępował wszechwładnej woli, której Malajczyk nawykł być posłusznym.
Namiętność do morderstwa dochodzić w nim musiała do szaleństwa, bo przez wahanie tracił drogocenny czas.
Dżalma każdej chwili mógł się obudzić, a posiadał siłę, zręczność i odwagę.
Nawet bez broni strasznym byłby przeciwnikiem dla dusiciela.
Nareszcie Malajczyk, stłumiwszy w piersiach westchnienie żalu, wziął się do dzieła.
Dżalma spał z głową opartą na podłożonej ręce.
Wypadało, nie budząc go, dokazać, iżby odwrócił twarz ku drzwiom, ażeby, w razie, gdyby się nawpół przebudził, wzrok jego nie padł odrazu na dusiciela. Teraz zaś, dla dopięcia zamiaru, trzeba było przebyć kilka minut w namiocie.
Niebo coraz bardziej zachmurzyło się... podobne było do rozpalonej miedzi. Upał doszedł do najwyższego stopnia; powietrze tak było naładowane elektrycznością, iż prócz przenikliwego zapachu kwiatów czuć było mocną woń siarki; wszystko się przyczyniało do pogrążenia w głębokim śnie Dżalmy i ułatwienia zamiarów dusiciela, który, klęcząc przy nim, zaczął zręcznymi, oliwą wysmarowanymi końcami palców, lekko dotykać czoła, skroni i powiek młodego Indjanina, z taką niezwykłą zręcznością, iż tenże ledwie to mógł uczuć.
Po kilku chwilach tych magnetycznych czarów, obfitszy jeszcze pot wystąpił na czoło Dżalmy; westchnął głęboko, potem dwa czy trzy razy zadrgały mu muskuły na twarzy, gdyż dotykanie to, chociaż tak lekkie, iż obudzić go nie mogło, sprawiało jednak na nim przykre wrażenie.
Dusiciel, nie spuszczając go z niespokojnego i pałającego oka, nie zaprzestawał swoich manewrów, wykonywał je tak cierpliwie i zręcznie, iż Dżalma, ciągle śpiący, a nie mogąc już dłużej znieść niemiłego uczucia, którego przyczyny nie pojmował, machinalnie sięgnął do twarzy, jakgdyby chciał uwolnić się od dokuczania owadu; lecz brakło mu sił, i prawie natychmiast ręka jego ociężała, bezwładna, opadła mu na piersi...
Dusiciel, widząc, że tym sposobem zbliża się już do swego celu, powtarzał macanie powiek, czoła i skroni, równie delikatnie i zręcznie.
Wtedy Dżalma, nie mogąc już tego znieść, ale snem znużony, i pewno nie chcąc albo też nie mogąc podnieść ręki do twarzy, odwrócił głowę, która bezwładnie opadła na prawe ramię, jakby starając się uchronić od doznawanego drażnienia.
Gdy się to dusicielowi udało, łatwo już mógł dopiąć swego zamiaru.
Ażeby jednak mocniej uśpić Dżalmę, którego sen stał się lżejszym, zaczął naśladować ogromnego nietoperza, i jakby skrzydłami machał ostrożnie rozciągniętemi rękami nad pałającą twarzą młodego Indianina.
Uczuwszy niespodziewany, a wśród takiego upału tak miły chłód, Dżalma wypogodził twarz; pierś jego uniosła się, nawpół otwarte usta odetchnęły przyjemnym powiewem chłodnego powietrza i zasnął tem mocniej, że go już nic nie drażniło.
Znaki, zapowiadające burzę, stawały się coraz groźniejsze, zapach siarki wzmagał się; chwilami liście, poruszone elektrycznemi powiewy, szeleściały na gałązkach, to znów następowała ponura cisza.
Wtem błyskawica czerwonawem, niebezpiecznem światłem oświeciła cieniste sklepienie drzew, pod któremi stał namiot; w obawie, ażeby pierwszy odgłos grzmotu nie obudził Indjanina, dusiciel pośpieszył z wykonaniem postanowienia.
Dżalma, leżąc nawznak, od głowy aż do pasa obnażony, miał głowę schyloną na prawe ramię. Dusiciel, siedząc przy jego lewym boku, powoli przestawał go wachlować; potem z nadzwyczajną zręcznością uchylił muślinowy szeroki rękaw u lewej ręki aż po łokieć:
Z kieszeni szerokich spodni wydobył pudełeczko, wyjął z niego bardzo cienką i nadzwyczaj szpiczastą igiełkę, ukłół głęboko raz, drugi i trzeci mały kawałek żółtawego korzenia, również znajdującego się w pudełku.
Za każdem ukłóciem wydobywał się z korzenia białawy, klejowaty sok; gdy igła dosyć już namoczyła się w tym soku, dusiciel schylił się i zwolna chuchał na wierzchnią stronę ramienia Dżalmy, aby sprawić w tem miejscu nowe wrażenie chłodu, jednocześnie zaś napuszczonym końcem igły, leciuchno pisał na skórze śpiącego młodzieńca kilka tajemniczych, symbolicznych znaków.
Wykonał to tak lekko i zręcznie, koniec igły był tak delikatny, tak ostry, iż Dżalma nie uczuł zranienia, które z początku okazało się tylko w postaci delikatnych blado różowych kresek na skórze, grubości ledwie włosa ludzkiego; ale ów sok, którym igła była napuszczona, był tak zjadliwy, chociaż wolno działający, iż, wsiąkając zwolna pod skórę w przeciągu jednej doby, pozostawić miał na niej czerwono-fioletowy, bardzo wyraźny napis, którego zrazu prawie nie można było dojrzeć.
Dusiciel, wddząc, że zamiar udał mu się zupełnie, z radością uśmiechał się, owym niemym złośliwym uśmiechem, który już raz odsłonił jego spiczaste czarno-połyskujące zęby...
Potem, oddalając się na klęczkach od maty, wypełzł z namiotu otworem, którym się był do niego dostał, i znikł w chwili, gdy przytłumiony odgłos piorunu rozległ się w oddali[1].




  1. W listach zmarłego Wiktora Jacquement o Indjach czytamy taki opis zręczności dusicieli!
    Pełzają oni po ziemi, rowami, bruzdami, naśladują sto rozmaitych głosów, doskonale umieją wydawać krzyk podobny do krzyku szakala lub ptaka, aby naprawić niezręczne poruszenie, którem sprawili szelest, potem milczą, a inny znów z nich w innej stronie naśladuje odległe skomlenie lub pisk zwierzęcia.
    Nagabują we śnie szelestem, dotykaniem i zmuszają do przybrania takiego położenia ciała, jakie jest najdogodniejsze do ich zamiarów.
    Potrafią oni, pisze, nawet wyjąć prześcieradło z pod śpiącego, wcale go nie obudziwszy; nie jest to żart, ale prawdziwe zdarzenie. Bheel porusza się jak wąż. Gdy śpisz w namiocie; a przy tobie śpi u drzwi służący, wtedy Bheel zewnątrz usiądzie w kucki, w cieniu, w kącie, skąd słyszeć będzie mógł oddech.
    Skoro nadejdzie przyjazna chwila, przetnie on płótno namiotu to mu wystarczy za wejście. Przesunie się, jak widmo, nie zrobiwszy szelestu najmniejszem ziarnem piasku. Zupełnie jest nagi i całe jego ciało wysmarowane jest oliwą, u szyi wisi sztylet. Przyczołga się i przyczai przy twem posłaniu i z zimną krwią, niesłychanie zręcznie, złoży drobniutko prześcieradło, na którem leżysz, aby jak można najmniej zajmowało miejsca, to uczyniwszy przesuwa się na drugą stronę i lekko łechcze śpiącego, ten instynktownie przewraca się i zostawia za sobą złożone prześcieradło; jeżeli, przebudziwszy się schwytać zechce złodzieja, znajdzie śliskie ciało, które wymyka mu się z rąk, jak węgorz, a jeżeli pomimo to uda mu się przytrzymać go, bieda mu, sztylet przeszyje mu serce; upadnie brocząc we krwi, a zabójca zniknie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.