Życie za życie/List XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST XVII.
EDWARD DO ALBINY.

Nie mogę znieść tej myśli, że ona mną pogardza, że ona sądzi iż tem słowem złamała niepowrotnie życie moje. Nie mogłem zdobyć się na tłumaczenie, ani też na milczenie zupełne. Napisałem do Idalii list niby przebaczający jej z godnością. Ale to fałsz i kłamstwo; jam jej nie przebaczył, nie mogę przebaczyć. Ja tylko chciałem odezwać się do niej i wzbudzić żal za przeszłością, zostawić w jej umyśle wątpliwość, pogardą pomścić pogardę. List ten posłałem do Maniowa, by go dalej przesłano, i teraz niepokoi mnie to, czy on rąk jej dojdzie, a nie wiem gdzie jej szukać, jakim sposobem dowiedzieć się o tem.
Cierpię, szaleję, a ból mój składa się z tylu pierwiastków, że każda myśl staje mi się piekłem i okolony niby murem z płomieni, wszędzie gdzie zwrócę myśl i oczy, napotykam cierpienie tylko.
Czy istotnie są rzeczy, których zapomnieć nie można? czyż istotnie ta kobieta zwycięży mnie i złamie? Nie, to być nie może! Jeśli wspomnienie zrosło się z sercem — wyrwę je z piersi i zdepczę z pogardą!..
Nie odzywaj się do mnie próżnem słowem, Albino, nie szukaj mnie daremnie. Wiem wszystko co mi powiedzieć możesz, ale wiem także, iż są cierpienia bez lekarstwa, bez ulgi, bez spoczynku, że są miłości graniczące z szaleństwem, i zaczynam lękać się samego siebie. Twarze ludzkie stają mi się wstrętne, świat zewnętrzny przykry i rażący, oczy moje pragną tylko jej widoku, ucho moje jej głosu, i na dźwięk tej piosnki którą śpiewała, czuję że rozpłakałbym się jak dziecko. Czasem, siedząc sam zamyślony, powtarzam bezwiednie słowa tej włoskiej pieśni, którą ona jedna śpiewała, która nie zmieszała mi się z żadnem obcem wspomnieniem, i staram się naśladować srebrne brzmienie jej głosu. Spostrzegam się, urywam w pół melodyi, i śmieję się gorzko sam z siebie, a w myśli mojej pozostają wiecznie te słowa złowróżbne: „L‘anima sola mai non muore, e soffre per l‘éternita.“ Oto masz mój obraz moralny.
Przed kilku dniami odwiedził mnie Jan. Spotkanie to było mi bólem; on nie mógł pojąć stanu mego, jak ja jego pociech zdawkowych. W jego racyonalnej, praktycznej głowie niema położenia bez wyjścia.
— Jeśli kochasz ją i ona ciebie, mówił mi, jedź za nią, wytłumacz się, przebłagaj.
I nie mógł zrozumieć tej zranionej dumy, tego pokrzywdzonego uczucia, które sprawia, że prędzejbym skonał w milczeniu, niż otworzył jej znowu serce i ramiona.
— Więc myśl o czem innem, mówił dalej brat mój. Czyż na świecie dla człowieka myśli i czynu istnieje tylko miłość?
Praca, to ostatni wyraz Jana, specyfik ogólny.
Dla mnie to słowo bez znaczenia, czuję się do niej niezdolny; bo w końcu porozumieć się trzeba co do znaczenia wyrazów. Jakiej on pracy żąda odemnie? czy tej w której duch i ciało równy udział mają? Tej nie podoła myśl i serce moja. Myśl moja wyrwała się z pod zwierzchnictwa woli. Czy tej pracy fizycznej, która człowieka wtrąca w przepaść ogłupienia, zabija znużeniem istotę moralną jego? Taka praca jeśli jej nie podnosi myśl wyższa miłości i poświęcenia, byłaby prostem samobójstwem ducha, ale nigdy uleczeniem.
Są ludzie średniej miary, którzy wszystko na świecie znajdują gotowe, przypasowane zawczasu do swoich pojęć i potrzeb, wiarę, doktrynę, obowiązki, miłość. Są inni, których serca nie uderzają równo z ogólnem tętnem, którzy wyżsi lub niżsi od ogółu, każdej rzeczy dokupywać się muszą bólem i męką, wszystko zdobywać na przebój, dla których komunały zadawalające wszystkich prawie, są prostym dźwiękiem bez znaczenia.
Pociechy Jana, płynące z głębi uczciwego przekonania, nie znalazły jednak drogi do serca mego. Odjechał smutny sądząc mnie zgubionym. Może miał słuszność, może ja naprawdę już zgubionym jestem...
I cóż ci powiem. W tym ciasnym widnokręgu, zamkniętym ze wszech stron górami, niema miejsca, niema kamienia, niema cyplu skały, któregoby nie zaludniały dla mnie wspomnienia. Myśl o niej tak opanowała istotę moję całą, że jestem tutaj jakby zakreślony czarodziejskiem kołem pamiątek, zabijających mnie zwolna. A jednak nie mam siły ztąd się wyrwać.
Zdaje mi się że mi serce pęknie, gdy mi zabraknie tych martwych przedmiotów, co były świadkami miłości naszej.
Są rzeczy które nieszczęśliwi tylko pojąć mogą, są moralne strefy, które odkrywa nam tylko cierpienie. Ale biada tym co je poznali! Anioł rozpaczy piętnuje ich znakiem swoim, świat cały staje im się obcym, ludzkie bóle nawet nie wybudzają oddźwięku. Nieszczęście czyni człowieka rodzajem moralnego Pariasa, wydziedzicza go nietylko z sympatyi współbraci, ale nawet z przypadającej mu cząstki duchowego świata, odosabnia go bardziej od społeczeństwa niż przesąd indyjski. Nieszczęśliwi, są to zwyciężeni tej ziemi, na której zawsze i wszędzie biada zwyciężonym.
Mam chwile strasznego spokoju, Albino, chwile w których zdolny jestem myśleć nad sobą, o sobie i mierzyć okiem spustoszenie jakie w mojej istocie moralnej uczyniła ta straszna miłość.




Urywek z dziennika Idalii.

Żyję jak we śnie pod uściskiem zmory, straciłam świadomość i kierunek swojej istoty, jestem tylko biernem narzędziem w cudzej ręce. Czuję to, ale nie mam już siły i woli. Przedmioty i ludzie przesuwają się przed mojem okiem, dźwięki uderzają o ucho; ale jedynie zmysły moje rozeznać je potrafią; duch obumarły, zamknięty w sobie, nieczuły na świat otaczający, cierpi tylko.
Zdaje mi się że wszystko co było życiem mojem, zniszczone niepowrotnie, nie zakwitnie już nigdy więcej. Przestałam płakać, zbrakło mi łez; pogrążona w jakiemś strasznem unicestwieniu, nie mogę zdobyć się na żal ni do przeszłości, ni do niego nawet.
Wiem że coś istniało we mnie i zamarło, ale z przeszłości zdać sobie sprawy nie umiem dokładnie. Byłam w jakiejś rajskiej krainie, oddychałam woniami nieba, zachwycona, upojona. Dziś to wszystko zniknęło jak sen ułudny, jak zaczarowane wieszczek pałace, i nie mogę powrócić do rzeczywistości, nie mogę pojąć życia.
Nie żałuję przeszłości, ona niepowrotna; nie żałuję jego, jego już niema dla mnie na ziemi. A jednak nie zapomniałam o niczem; lada słowo, lada spotkanie, budzi mnie z tego letargu ducha, przynosi znowu łzy do oczów. Dzisiaj doświadczyłam tego.
Od dni kilku zatrzymaliśmy się w Krakowie. Dlaczego zatrzymaliśmy się tutaj?... ja nie wiem sama i zobojętniała na wszystko, nie pytałam.
Wieczorem siedziałam sama na balkonie hotelu. O tej godzinie i w tej porze lata ulice były puste prawie. Siedziałam, nie myśląc, nie marząc, pogrążona w niebycie. Nagle żałosny płacz dziecka dał się słyszeć tuż obok. Nadstawiłam ucha; płacz nie ustawał i nieprzerywał go, nie koił głos żaden. Znać dziecię obudziło się nagle nie widząc nikogo przy sobie, płakało. Wieczór był ciepły, letni, drzwi wychodzące na balkon z innych pokoi były otwarte wszystkie, dziecię znajdowało się w jednym z nich. Płacz jego przenikał mnie do głębi serca, przyciągał mnie niejako. Zbliżyłam się pocichu i ujrzałam w małem łóżeczku kilkoletnie dziecię. Księżyc w pełni oświecał twarzyczkę jego. Przetarłam oczy zdumiona. Drobne rysy jego przedstawiały doskonałe podobieństwo z rysami Edwarda. Czyż to dziecię było mu pokrewne? czy też ja widziałam go wszędzie przed sobą? Pochwyciłam je na ręce i spoglądałam w te oczy wielkie, dumy i samowoli pełne, teraz zalane łzami, na to czoło wysokie, szerokie, napiętnowane przedwcześnie znakiem myśli, na te usta wdzięczne, na których rozkaz zdawał się igrać razem z uśmiechem. Dziecię zdumione wlepiło we mnie wzrok baczny, ciekawy, nie dziecinny i jakby uspokojone zarzuciło mi ręce na szyję i tuliło się do mnie, niby do piastunki.
Mogło mieć zaledwie trzy lata wieku, a kiedy niekiedy łkanie stłumione podnosiło białe piersi jego. Przemówiłam, pytałam o imię, o rodzinę, ale nie chciało odpowiadać i ciągle szyję moją ściskało drobnemi rączkami. Chciałam je położyć, ale napróżno: rączki nie puszczały mnie, wzrok zdawał się przykuwać prośbą i miłością. Chcąc je uśpić, zaczęłam śpiewać półgłosem. Pamięć przyniosła mi na usta śpiew który tak lubiłam, śpiew — który „on“ napisał dla mnie. I mimowolnie łzy puściły mi się z oczów i spadły na białe czoło, na ciemne pukle włosów dziecka. Pod temi łzami otworzyło zmrużone powieki i spojrzało na mnie żałośnie. Śpiewałam dalej, aż ono poruszyło usteczka i po cichu powtarzało słowa pieśni mojej.
Ten drobny fakt, spotkania istoty, której może przywidzenie moje tylko nadało podobieństwo do rysów jego, wstrząsnęło serce moje, powróciło mi na chwilę wszystkie bóle przeszłości. Ale to trwało chwilę tylko; czuję znowu jak lodowaty spokój grobowy obejmuje mnie strasznym uściskiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.