Życie neurastenika/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Życie neurastenika
Wydawca LUX
Data wyd. 1924
Druk Rekord
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les 21 jours d'un neurasthénique
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Po śniadaniu poszedłem do klubu, gdzie zasiadłem do czytania gazet. Naraz drzwi z trzaskiem otworzyły się i do pokoju wszedł jakiś jegomość; zobaczywszy mnie, wykrzyknął z radości:
— Parcifal! — wykrzyknąłem... — mój drogi Parafal!...
— Nie spodziewałem się spotkać cię tutaj!...
I czule pocałował mnie. Parcifal w rzeczywistości to dobry chłopak.
— Tak to dbasz o mnie? — rzekł po pierwszych uściskach: wiele już czasu się nie widzieliśmy?...
Miał rację... nie spotykałem się z nim od pięciu lat...
— Wiesz... to niedobre, mój drogi, — dodał, — obdarzając mnie przyjacielskiemi pchnięciami...
Słowo honoru, to wstyd...
Parcifal zmienił się mało... mało — postarzał...
— Co teraz robisz?... — spytałem go.
Wszystko potrochu... — odrzekł: — zarządzam ogłoszeniami w gazetach... sprzedają szampana... jestem sekretarzem jednego welodromu... i Perrier umieścił mnie przy swoich teatrach ludowych... Najlepsze jednak z tego wszystkiego jest to, że dzięki Rouvierowi... naszemu kochanemu Rouvierowi... otrzymałem w zeszłym miesiącu miejsce korektora napisów nadgrobnych na cmentarzach Sekwanny... Tak, mój drogi... stawiam teraz deleatur na mogiłach!... Cóż robić?... Sześć tysięcy na rok... to cośkolwiek znaczy...
— Wyrzekłeś się zatem ostatecznie polityki?...
— Trzeba się było wyrzec... przepadłem... prze — padłem... A tymczasem...
Ruchem komicznym wskazał na swoje kieszenie:
— Miałem tu cośkolwiek!...
Westchnął głęboko.
— Mnie się nie wiedzie...
— A żona twoja?... — zapytałem się po krótkiem milczeniu.
Parcifal zrobił ruch, jakby chcąc odpędzić się od czegoś natrętnego...
— Moja żona... — rzekł: — a przecież umarła, mój drogi... przed dwoma laty. Napływ krwi do płuc zaprowadził ją do grobu... lecz, uch, zbyt późno, gdyż wszystkie nieszczęścia moje zawdzięczam jej... Nic nie rozumiała się na polityce...
Prawdopodobnie wspomnienia te zasmuciły go. Usiadł obok mnie, wziął gazetę... i zamilkł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Myślałem o przeszłości... przeszłości Parcifala... przypomniałem sobie, jak pewnego listopadowego poranka wpadł do mnie blady, rozstrojony i zaczął błagać, ażebym go ratował... Był wtedy deputowanym z Północo-Północo-Zachodu... Przyjąłem go serdeczne i spytałem go z uśmiechem, gdyż oddawna już przywykł do takiego sposobu postępowania:
— Znów jaka bądź historja?
— Ma się rozumieć, — odrzekł Parcifal: — cóż jeszcze innego mogło przyprowadzić mnie do ciebie w takim czasie?
— No, więc opowiadaj.
— Znów zaczynają się te głupstwa!... — tym razem mówił Arton... mówił zbyt wiele... mówi nawet o mnie... Wszędzie tylko jest mowa o 47 tysiącach franków, które ten straszny człowiek wypłacić mi miał w dwóch ratach...
— Tak, o tem rzeczywiście mówią...
— I ty tak spokojnie mówisz o takiej podłości... do takich zbrodniczych plotek? lecz czyż nie rozumiesz, że stawiają mnie one w domu w strasznej sytuacji?...
— W domu... — odrzekłem: to głupstwo... lecz w kraju stanowisko twoje będzie nie do zniesienia..
— Ech, kraj... gwidżżę na kraj... — z wspaniałą pogardą oznajmił Parsifal: ja mam żonę... A wymówki, sceny, historje?... Ach, to nie będzie mieć końca...
— Żona twoja, — odrzekłem: to głupstwo. Cóż może ci powiedzieć. Jak może robić ci wymówki o łapówki, kiedy sama korzystała z tych czterdziestu siedmiu tysięcy pięciuset franków... Jest wspólniczką twoją...
— Nic nie wiesz, mój biedny przyjacielu... Rozumujesz jak ekonomista lecz moja żona nic nie zyskała. Czyż ty myślisz, że dałem jej czterdzieści siedem tysięcy pięćset franków?... Tyś pewnie nigdy jej się nie przyjrzał?... Nic nie dałem mojej żonie... Straciłem te pieniądze z innemi kobietami... nie może mi przebaczyć tego... to ją wścieka.
— Więc przyznałeś się jej, żeś dostał te czterdzieści siedem tysięcy pięćset franków?...
— Ma się rozumieć!... Przecież wszystkie dowody są jawne... mają moje pokwitowania...
— To głupie... Po pierwsze, kto ci powiedział, że na oświadczenie Artona zwrócą uwagę. To stara sprawa, którą się nikt nie interesuje. Kto również powiedział ci, że Arton rzeczywiście ogłosił wyjaśnienia. W końcu, tyś taki sprytny i tak umiesz kłamać... Po kiego djabła się przyznawać? Trzeba wszystkiemu zaprzeczać, zaprzeczać fakty, zaprzeczać dowody... W ten sposób pomimo wszystkich dowodów, ludzie, bądź cobądź będą wątpić. Ach, Parsifal... Parsifal... Nie poznaję ciebie...
— Masz rację, lecz cóż robić? Na widok wściekłej kobiety można stracić głowę. Niech djabli wezmą! Mógłbym poradzić sobie z parlamentami, z sądami... Nieraz już wyplątywałem się z takich kombinacji... Lecz przed kobietą, przed moją żoną?.. Rozumiesz?
— Zatem?...
— Zatem, po przyznaniu się zacząłem udawać głupca... Z początku zacząłem zapewniać ją, że rozdałem tą sumę biednym, oddałem ją strajkującym na fundację Floqueta... Lecz to nie osiągło celu, tembardziej, że sam Floquet w czasie tym żył... Ach, biedny Floquet! Wtedy oznajmiłem, że nie ośmieliłem się przynieść do mego szanownego domu tych pieniędzy, ceny mej hańby, mego sprzedanego sumienia, mej niesławy... Wszystko co się podoba, tylko nie to! Ach, żebyś widział w tym czasie twarz mojej żony... Poprostu straszne, mój drogi, jak kobiety drwią sobie z takich wielkich uczuć... Moja aż się dławiła z wściekłości... Aż wyła: „Łajdak! rozbójnik!... Tyś miał czterdzieści siedem tysięcy pięćset franków... sprzedawczyk... zdrajca... szpieg... a jam nie dostała z nich ani centima!... Czterdzieści siedem tysięcy pięćset franków... a jam odmawiała sobie wszystkiego... Oszczędzałam na gazie, na kapeluszach, sukniach, świecach, mięsie... Odmawiałam sobie wszelkich przyjemności... Ani razu nie byłam w pałacu Elizejskim... ani w operze na przedstawieniu galowem... nigdzie... siedziałam w mieszkaniu swojem z wyblakłemi meblami, jak chore zwierzę w swej norze... Ach, łotr! łotr!... nikczemny łotr!... Pomyśleć tylko, że ja od pięciu lat marzę o salonie angielskim... I nie pomyślał, ażeby kupić mi nowe umeblowanie z otrzymanych przez niego czterdziestu siedmiu tysięcy pięciuset franków?... A, więc tak!... A więc do więzienia, oszuście!... do katorgi!... łotrze!... Tak, tak, do katorgi, do katorgi... Sama wyślę cię do katorgi!... Nietrudno zgadnąć, co zaraz potem zaszło... lustra... drobiazgi... naczynia... portret Feliksa Faure’a, biust Rzeczypospolitej, fotografje Meline’a i pani Adam, — wszystko poleciało na podłogę... W domu zupełny pogrom... Na szczęście było tego niewiele...
I, wykręciwszy pirueta, dodał wesoło:
— Nie, na czterdzieści siedem tysięcy pięćset tanków!
Parcifal był o tyle zepsuty, że opowiadał mi to z dobrodusznym uśmiechem, gdyż w rzeczywistości to niezły chłopak, —To jeszcze nie wszystko, — ciągnął dalej, szukając w mych oczach wyrazu zachwytu. Te czterdzieści siedem tysięcy pięćset franków naprowadzał sędziów i żonę moją na ślad innych, leżących na mojem sumieniu łapówek...
I kiedy żona moja dowie się, że przez piętnaście lat pracy prawodawczej otrzymałem... tak mój drogi... otrzymałem dwieście dziewięćdziesiąt cztery tysiące franków... że Włochy, Turcja, Rosja, Anglja, Bułgarja, księstwo Monaco i t. d., i t. d., co miesiąc wydają mi znaczne sumy... i że z tych pieniędzy ani jeden centime... słowo honoru! ani jeden bukiecik za dwa sous... nie dostał się do jej rąk... nie będzie mi zbyt wesoło... Lecz pocóż ja przyniosę choć jeden centime do domu, gdzie prawie, że nie mieszkam... gdzie jem obiad nie więcej, jak dwa razy na tydzień... i nawet nie przyjmuję moich przyjaciół?... Powiedz, czyż to nie sprawiedliwe?...
— A cóż ty będziesz teraz robić?... zażądasz rozwodu.
— Nie mogę... ona nie chce... Ile bardzo komplikuje moją sytuację... Moja żona się złości... nienawidzi mnie... tak... lecz w głębi duszy zachwyca się mną... Nie, gdy jeszcze nie zachwycała się mną tak, jak teraz... Mówi sobie: jeżeli wziął łapówkę raz jeden, to otrzyma ją i drugi.. Będę uważać na niego i nie pozwolę mu wydać pieniądze na boku...
Złość jej, pogróżki, to poprostu jedna dekoraja... Skończywszy swą małą komedję, schowa dekoracje... i wyciągnie swą portmonetkę.
— Znaczy się, nic nie stracone...
— Przeciwnie, wszystko stracone... Zycie moje przepadło... Otrzymać czterdzieści siedem tysięcy franków i dzielić je z żoną... no, nie! na to ja się nie zgadzam... Wolę nic nie otrzymywać...
Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, i nie widziałem wyjścia z takiej sytuacji.
— Zjedz śniadanie ze mną, — zaproponowałem, być może, wymyślimy co bądź przy deserze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Parcifal, oddający się zapewne tymżeż samym wspomnieniom, opuścił gazetę na kolana i rzekł z głębokiem westchnieniem:
— Tak, pomimo to wszystko... to były dobre czasy...
Parcifal rzeczywiście dobry chłopak...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyszliśmy razem i przez kwadrans spacerowaliśmy po ogrodzie kasyna. Naraz w jednej z alei zobaczyłem jakiegoś staruszka, rozmawiającego z ożywieniem z groomem z restauracji... Poznałem Jana-Juljusza-Józefa Sagoffen... i dostałem febrycznego drżenia...
— Chodźmy ztąd rzekłem do Parcifala... Chodź my prędko!...
— Co ci jest?... ze zdumieniem rzekł: czyż to Arton?...
— Chodźmy...
I szybko pociągnąłem go w drugą aleję, na końcu której znajdowało się wyjście w pole...
Nadzwyczajnie zaintrygowany, Parcifal chciał dowiedzieć się o przyczynie mego wzburzenia, której mu odmówiłem... Lecz zrozumiecie mnie, drogie czytelniczki, gdy dowiecie się, kto to taki był Jan-Juljusz-Józef Sagoffen... oto jego historja:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzięki temu, że poniosłem znaczne straty w interesach, na nieszczęście mniej pewnych, lecz zato jednako przyzwoitych, jak syndykaty Panamy, południowych dróg żelaznych, i in., musiałem jak się to mówi, „użyć wszystkich sposobów“ celem zdobycia pieniędzy. Zmniejszyłem swe wydatki, oddaliłem służbę, pozostawiając tylko lokaja i kucharkę, wskutek czego, zresztą, otrzymałem bardzo nieznaczną oszczędność, gdyż we dwoje zaczęli mnie okradać tak samo, jak i pięcioro wydalonej służby. Sprzedałem konie i powozy, kolekcję obrazów i fajansu perskiego, część mojej piwnicy, ach!... i trzy oranżerje z wspaniałemi rzadkiemi roślinami. Nareszcie zdecydowałem się wynająć malutki pawilon, cudny, malutki pawilon, specjalnie urządzony przezemnie dla tajemniczych wizyt kosztujących mnie bardzo drogo, a których musiałem się wyrzec. Dzięki swemu oddaleniu i komfortowemu umeblowaniu, pawilon ten w zupełności nadawał się dla letników płci obojga.
Ogłoszenie sprowadziło wiele dziwnych i bardzo niepięknych osób, którym gorliwie zachwalałem zalety wygody tego locum, otoczonego zewnątrz, lecz tylko zewnątrz, pięciolistnym bluszczem; co zaś dotyczy się wnętrza pawilonu, to tam nigdy nie było... o nie!... nigdy nie było żadnych liści. Lecz wszystkie te osobistości miały takie wymagania, — omal nie chcieli, żeby piwnice przenieść na strych i naodwrót?... że nie mogłem porozumieć się z niemi. I już straciłem nadzieję wynajęcia tego pawilonu, gdy naraz razu pewnego rano zjawił się jakiś malutki, czysto wygolony, bardzo prosty, bardzo grzeczny i już niemłody jegomość. Był ubrany w kostjum starego fasonu, lecz uszyty bez zarzutu, miał długą dewizkę do zegarka z dziwnemi brelokami i wyszłą już z mody perukę z zielonkawym odcieniem.
Ten malutki jegomość znalazł, że wszystko jest prześliczne... prześliczne!... i tak zachwycał się, że stanowczo nie wiedziałem, co mu odpowiadać...
W garderobie, ozdobionej nieprzyzwoitemi obrazami i lustrami, peruka jego zanurzała się, nawet zachwiała i on rzekł:
— Aha!... Aha!...
— To Fragonard, — objaśniłem go, nie wiedząc, jak zrozumieć jego wykrzyknik.
— Aha, aha!... powtórzył: Fragonard?... Rzeczywiście?... Prześlicznie.
I zobaczyłem, że jakoś dziwnie przymrużył swe malutkie oczki. Po krótkiem milczeniu i bardziej szczegółowem obejrzeniu obrazów, rzekł:
— Zdecydowane... Biorę ten cudny pawilon...
— Taki ukryty... — poufnie wesołym tonem dodałem. wskazując przez otwarte okno na otaczająca nas że wszystkich stron wysoką, gęstą, nieprzenikniona zasłonę z zieleni...
— Taki ukryty... zupełna prawda.
Na widok szanownego i prawdopodobnie „figlarnego“ zachwytu tego zgodnego lokatora, uważałem za obowiązek swój pod różnymi pretekstami skombinowanymi, i bez najmniejszego protestu z jego strony, powiększyć o kilkaset franków i bez tego potworną cenę, zamieszczoną w ogłoszeniach. Przypominam o tym nieznacznym fakcie tylko dla tego, żeby wskazać na interesującą grzeczność tego malutkiego jegomościa, który pozostał zachwycony mojem postępowaniem.
Powróciliśmy do domu, gdzie pospieszyłem sporządzić niewielki kontrakcik, i spytałem go się o nazwisko i zajęcie. W ten sposób dowiedziałem się, że to były notarjusz z Montrouge, Jan Juljusz Józef Lagoffen. Potem spytałem się czy jest żonaty, wdowiec lub kawaler. Zamiast odpowiedzi milcząc położył przedemną na stole paczkę banknotów, tak że mimowoli musiałem przerwać swe dopytywania i wydać mu pokwitowanie z otrzymanych pieniędzy...
— Widocznie jest żonaty, — pomyślałem: lecz nie chce przyznać się do tego z powodu... Fragonarda...
Znów spojrzałem na niego, zajrzawszy mu w oczy, w których może byłby wyraz łagodności, jeżeliby mogły one cośbądż wyrażać... Lecz one nic nie wyrażały, a były również pozbawione życia, jak i gąbczata, pomarszczona, szara skóra czoła i ooliczków.
Po wypiciu z grzeczności szklanki lemoniady pomarańczowej, Jan Juljusz Józef Lagoffen wyszedł, kłaniając się wielokrotnie i dziękując mi, i uprzedził, że przeprowadzi się jutro, — jeżeli to nie zrobi mi kłopotu, — i przytem poprosił o klucz od pawilonu.
Na drugi dzień nie sprowadził się; na trzeci również się nie zjawił. Upłynął tydzień, drugi, a on nie dawał o sobie żadnej wiadomości. Było to dziwne, lecz bądź co bądź zrozumiałe... Mógł zachorować. Lecz napisał by do mnie, jego niezwykła grzeczność była dla mnie w takim razie poręką. Być może, przyjaciółka, którą miał on przywieźć do tego malutkiego pawilonu, nie zechciała w ostatniej chwili jechać? To wydało mi się więcej prawdopodobnem, gdyż ani chwili nie wątpiłem, że Jan Juljusz Józef Lagoffen wynajął ten cudny pawilon dla jakiejbądź przyjaciółki; wrażenie wywarte na nim Fragonardem i niespokojny ruch peruki wyraźnie wskazywały na jego lubieżne zamiary. Zdecydowałem, że nie mam się co niepokoić o to, czy przyjedzie on, czy nie, gdyż mi zapłacono, i zapłacono bardzo szczodrze.
Razu pewnego poszedłem przewietrzyć pokoje malutkiego pawilonu, stojące zamkniętemi od czasu wizyty Jana Juljusza Józefa Lagoffena! Przeszedłem przedpokój, jadalnię, salon i na progu gabinetu krzyknąłem i cofnąłem się w przerażeniu.
Na poduszkach leżało nagie ciało, trup małej dziewczynki, z kurczowo wygiętemi członkami.
Chciałem zawołać o pomoc, zawezwać służbę, wszystkich, lecz gdy pierwszy strach przeminął, pomyślałem, że lepiej obejrzeć wszystko samemu, bez świadkôw. Nawet z ostrożności zamknąłem na klucz wejściowe drzwi do pawilonu.
Była to cudna dziewczynka, lat dwunastu. Na szyi jej pozostały ślady duszących ją palcy; na piersiach i na brzuchu były długie, głębokie drapania, zrobione paznogciami, lub co pewniejsze, ostremi, krającemi pazurami. Opuchła twarz poczerniała zupełnie. Jej ubogie, brudne sukienki i podarte spódniczki złożone były w porządku na krześle. Na marmurowym stoliku zobaczyłem talerz, resztki pasztetu, dwa jabłka zielone, na jednem z nich pozostały ślady zębów, i pustą butelkę po szampanie.
W innych, obejrzanych przezemnie kolejno pokojach wszystko było w porządku. Każde krzesło każdy sprzęt stały na swojem miejscu.
Wtedy zacząłem rozmyślać szybko, gorączkowo i bez związku:
— Uprzedzić policję?... Za nic... Przyjdą sędziowie, a cóż ja im powiem?... Wydam Jana Juljusza Józefa Lagoffen? Lecz ten człowiek bez wątpienia nazwał się zmyślonem nazwiskiem, i nawet nie mam potrzeby jechać do Montrouge na to, ażeby przekonać się, że nigdy tam nie mieszkał... Więc cóż?... Mnie nie uwierzą... pomyślą, że to podstęp... Nie dopuszczą nawet do myśli, że mogłem nie widzieć człowieka, który popełnił straszną zbrodnię o dwa kroki odemnie, w dziwnym, należącym do mnie domu... To drwiny ze sprawiedliwości... Pełni niedowierzania, zaczną dopytywać się mnie z punktu widzenia hygieny i ja wpadnę w pułapkę ich podstępnych, dwuznacznych zapytań... Zbiorą dane o trybie mego żyda... Fragonard mnie oskarży, Fragonard posłuży jako dowód mojej rozpusty.. Zechcą dowiedzieć się nazwiska tych wszystkich, które były tu, tych, które tu nie bywały... I służba, którą wydaliłem, piekarz, zdemaskowany przezemnie w oszukiwaniu z wagą, rzeźnik, któremu odesłałem zatrute mięso... i wielu innych, pod parawanem sędziego, okryją mnie blotem swej zemsty i nienawiści!... A pewnego pięknego dnia wezmą moje milczenie, moje niepewne odpowiedzi za przyznanie się, i zaaresztują mnie... Ach, nie!... nie trzeba sędziów... nie trzeba żandarmów... nie trzeba policji!... Nic nie trzeba... Nic, oprócz garści ziemi dla tego biednego, malutkiego trupa, troszkę mchu na mogile, i milczenie, milczenie, milczenie... o tem wszystkiemi...
Wziąłem brudne ubranie, podarte spódniczki i zawinąłem w nie, jak w całun, ciało malutkiej nieznajomej... Potem, przekonawszy się, że w pawilonie wszystko na moc zamknięte było, wyszedłem. Cały dzień błądziłem wokoło pawilonu, czekając na nadejście nocy.
Dnia tego we wsi było święto. Zwolniłem moją służbę i, pozostawszy sam jeden, zupełnie sam, zakopałem dzieweczkę w parku, pod cieniem buka...
Tak, tak!... Milczenie, milczenie, milczenie, i ziemi, ziemi, ziemi na to wszystko!...
W dwa miesiące potem spotkałem Jana Juljusza Józefa Lagoffena w parku Monceau. Miał taż samą gąbczatą skórę, wciąż toż samo spojrzenie bez życia, tąż samą blond perukę. Szedł za małą kwiaciarką, sprzedającą przechodniom kwiaty. Niedaleko odemnie stał stójkowy, spoglądający na jakąś niańkę... Leci głupia twarz jego przestraszyła mnie... Już przewidywałem nieuniknione komplikacje i pytania... dlaczego?... po co?...
— Niech robią, co chcą, — rzekłem sobie. — To się mnie nie tyczy...
I szybko poszedłem w drugą stronę, nie zwracając już więcej uwagi na stójkowego, Jana Juljusza Józefa Lagoffena i małą kwiaciarkę... którą, być może ktobądż inny pochowa w nocy w swoim parku...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Parcifal i ja milcząc doszliśmy do hotelu. Parcifai zapomniał o swoim strachu... i rozmyślał. Myślał prawdopodobnie o przeszłości, gdyż, żegnając się ze mną, uścisnął mi rękę i rzekł:
— Tak... tak... mój drogi... rzeczywiście to były dobre czasy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: anonimowy.