Z podwojów pałacu, na wóz pogrzebowy, Wyniesiono ojca rodziny.
O! jakże ten pałac dla sierot i wdowy Tchnie straszném pustkowiem ruiny!
Kąt każdy, sprzęt każdy, sklepienia i progi, Gdzie stąpią, gdzie zwrócą oczyma:
Jak echo rozpaczy, jak puszczyk złowrogi, Brzmią ku nim: „ach! nié ma go, nié ma!“
Ten głos je zabija — a przecież tak całém Chwytają go sercem i uchem. —
O! w grób–że wam tylko iść myślą za ciałem, A nie w Niebo wznieść się za duchem?
On jest tam! on żyje! on woła ku sobie! Tęsknota w was po nim — głos Jego.
Zostawcież wspomnienia, jak kwiaty na grobie, A idźcie go szukać żywego.
I oto jak odblask czystego zachodu, Lśni jeszcze i gore ta droga,
Którędy skroś świata i swego narodu, On przeszedł przez ziemię do Boga.
Pomnicie, czujecie, tę dobroć, tę tkliwość, Tę miłość i ducha ofiary;
Tę w próbach stateczność, tę w bolach cierpliwość — Lecz zkąd on je miał, gdy nie z wiary?
I gdy już cień śmierci ćmił kirem powieki, On tonąc w was wzrokiem miłości,
Jak wierzył? Co mówił? Czy żegnał na wieki, Czy do zobaczenia w wieczności? —
O! dusze wysokie! sieroto i wdowo! Krzyż dla was wzrósł z Jego mogiły;
Lecz z krzyża, wraz z Boskiém, i Jego brzmi słowo, Byście z Nim, przez Krzyż w Duchu, ożyły.